Laura Grad – Anielski orszak

0
937
Maria Wollenberg-Kluza, „Pracownia. Kwiat”

I. Andżelika

Na wsiach nie ma może zbyt wielu pogrzebów, ale jak już są to porządne. Długi korowód ludzi idzie środkiem drogi. Rodzina, znajomi, obcy. Miejscowi grzesznicy i święci. Zupełni jakby jakiś przykapliczny anioł zwiastował im lokalny sąd ostateczny. Śpiewają pod nosem pieśni. W myślach ważą swe winy. Tak to jest w obliczu śmierci. Niosą trumnę ciężką jak pomnik. Niosą wieńce ciężkie jak trumny. Ci mniej związani ze zmarłym idą z pustymi rękoma. Ja zawsze kupię chociaż goździka. Albo nazbieram rumianku po drodze, jak się trafi ładny i duży. Potem mam co do grobu rzucić przy ostatnim pożegnaniu. Lubię ten moment. Powrót do korzeni.

           Zwykle zmarli nie są mi bliscy, ale to nic nie szkodzi. Na „Anielskim Orszaku” zawsze się łezka w oku zakręci. Poza tym tu się wszyscy znają. Przynajmniej z widzenia, ze słyszenia to już na pewno. No może ostatnio jest trochę inaczej, ale to dlatego, że sami młodzi umierają. Najpierw Janek od Bobików się powiesił. Matury nie zdał czy dziewczyna go rzuciła, nie pamiętam już nawet. Potem syna Hani ze sklepu zabili. Jakiś chłopak ze wsi obok. Podobno chciał zostać seryjnym mordercą. No i teraz ta Andżelika. Szesnaście lat tylko. Mówią, że nikt się nie spodziewał, ale to nie do końca prawda. Wszystkie radziłyśmy Joli, żeby dziecku tak na imię nie dawała, bo to za wcześnie po śmierci Andzi Domagałów, co to białaczkę miała, że to zła wróżba. Teraz każda zdziwiona wyrokiem boskim, ale w duchu pyta „a nie mówiłam?”

           Ogólnie rzecz biorąc przesądna nie jestem, ale faktom też przeczyć się nie da. Kuzyn Witek w czepku urodzony, ledwo dwadzieścia lat skończył i już firmę założył. Sąsiedzi nigdy w piątki nie sieją, bo jak próbowali, to plony im zaraza zżerała, kombajn się psuł, albo jeszcze jakieś inne nieszczęście. Poza tym ja i siostra, przede wszystkim my.

           Rodzice od początku wiedzieli, że jak się bliźnięta rodzą, to jedno musi być nieudane. Zapierali się długo. Nie chcieli pogodzić się z losem, a już na pewno w podjęciu decyzji nie chcieli mu pomagać. Na wszelki wypadek zawsze nas jednakowo ubierali, żeby czasem którejś nie wyróżnić ładniejszą sukienką, czy mniej znoszonym swetrem. Nawet za bardzo po innych rzeczy nie brali. Woleli kupić po dwie, identyczne pary butów, kurtek, plecaków. Gdyby się dało, nazwaliby nas jednakowo, ale trzeba było jakoś dzieci odróżniać. Na szczęście znaleźli świętą, której imię dało się podzielić na dwa.

           Jednak od początku wszystko było jasne. Nie bez powodu urodziłam się mniejsza, chociaż pierwsza. Pisałam lewą ręką i o trzy dni później niż Magda nauczyłam się chodzić. Z czasem coraz mniej się wszyscy dziwili. Jak nie zdałam na studia, jak w ciążę nie zaszłam, jak mąż umarł pięć lat po ślubie. Mówią, że często któreś z bliźniąt nie przeżywa, bo tylko jedno ma siłę życiową. Może i w tym jest trochę prawdy. Żyję co prawda, ale trochę na granicy. Po śmierci dziadek przez pół roku przy moim łóżku siedział, a ja, ze strachu, schodziłam spać do salonu.

           Podobno po pogrzebie nie można od razu wracać do domu. Na stypy nigdy nie chodzę nieproszona, ale u nas to zwykle wszyscy są mile widziani. Dziwna impreza. Trochę jak Sylwester. Żal wymieszany z radością. Najważniejsze to patrzeć w przyszłość. Po złym dobre przyjść musi.

           Nawet jeśli się czuwa przy łóżku umierającego, koniec zawsze jest zaskoczeniem. Wcześniej trudno sobie wyobrazić, że po prostu można przestać oddychać. Że życie jest tak małe, że nie da się dostrzec, gdy ucieka. Nic więc dziwnego, że te wszystkie baby, które od początku mówiły, że Andżelikę przez to imię jakieś nieszczęście spotka, teraz nie mogą się nadziwić, że można tak młodo, tak nagle, w jeden dzień być, potem zniknąć.

           Wyprowadziłam rano Burą na spacer. Tylko do ogródka, bo na dłużej wychodzimy wieczorami. Pies biegał z miejsca w miejsce, obwąchiwał dziury w ziemi, jakby szukał skarbu. Skakał, uciekał, sikał pod drzewem. Ja chodziłam boso po mokrej trawie. Sprawdzam, czy nie dojrzały jesienne maliny. Nagle usłyszałam ciche, zbiorowe dzień dobry, wymruczane dziecięcymi głosami. Podniosłam wzrok na sąsiadkę z córkami ubranymi jak w niedzielę na sumę.

           Uważaj, bo będziesz chora, powiedziała Ela i zaśmiała się krótko, żebym nie pomyślała, że to tak na poważnie.

           Co takie elegancie? Do kościoła idziecie?

           Na pogrzeb. Andżeliki Staszel. Nie wybierasz się?

           Wybieram. Ale chyba jeszcze wcześnie?

My idziemy na pożegnanie. Dzieci chciały ją w trumnie zobaczyć.

           Popatrzyłam z powątpiewaniem na dzieci, ale ze spuszczonych głów nie dało się nic wyczytać.

           Podobno w strasznym była stanie, głowę musieli wypchać watą, Dziwię się, że postanowili ją pokazać.

           Czasami cuda potrafią zrobić w domu pogrzebowym.

           Kiedy poszły, zawołałam Burą i wróciłyśmy do domu. Wytarłam jej łapy i swoje stopy w ręcznik. Było później niż mi się zdawało. Tak to jest z pogrzebami. Czas do nich się duży, a później zaczynają się i kończą za szybko. Zaparzyłam w dzbanku mocną herbatę i wyjęłam z lodówki plastikowe opakowanie, w którym zostało jeszcze kilka kawałków wielowarstwowych ciast. Choć przyniesione ze stypy, wyglądały jak weselne. W smaku też identyczne, zwłaszcza po kilku dniach w zimnie, które pozbawiło je charakteru.

           Ubrałam czarną sukienkę i srebrną biżuterię po babci. Magda odstąpiła mi ją, jak wiele innych pamiątek. Mi też się w życiu coś się należało. Tak myślała, choć nie mówiła tego wprost. Na co dzień wolała wierzyć, że wybrałam zamiast dzieci i męża psa, pracę i książki. Broniła się przed poczuciem wyższości, które, choć przyjemne, wywoływało wyrzuty sumienia.

           Bura zagłuszyła głośnym szczekaniem dzwonek. Podeszłam do drzwi i odsunęłam psa nogą na bok. Otworzyłam i wpuściłam do środka Magdę. Była sama. Jej dzieci najwyraźniej nie marzyły o oglądaniu trupów.

           Wchodź na chwilę, jeszcze jest trochę czasu.

           Zdjęła szal, odwiesiła płaszcz na wieszak i zaczęła rozwiązywać skórzane trzewiki.

           Jak chcesz to mam herbatę i ciasto.

           Nie wiem, jakoś mam ściśnięty żołądek, ale herbaty w zasadzie mogę się napić.

           Usiadłyśmy w kuchni przy stole. Znów, jak za starych czasów, ubrane tak samo. Dwie krople wody. Dwie wisienki, jak mówiła mama. Już dawno przestałyśmy z tym walczyć. Po nastoletnim buncie, kiedy każda starała się usilnie odróżnić od drugiej, pogodziłyśmy się z tym, że mamy podobny styl, że w sklepie rzuca nam się w oczy ta sama sukienka i sweter, że u fryzjera prosimy o identyczny kolor i fryzurę.

           Widziałaś się z Jolą? Zapytała Magda.

           Chyba nikt się nie widział. Podobno wcale nie wychodzi z domu.

           Dziwisz się? Nie wiem, jak sobie poradzi. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Gdyby któremuś z moich dzieci, pokręciła głową i zamieszała w szklance z letnią herbatą, w której nie chciał rozpuścić się miód. Wolę nawet nie myśleć.

           A doszli już do tego, co się stało? Zapytałam, wbijając widelczyk w miodownik.

           Nie wiadomo. To chyba jest najgorsze. Nie wiedzą, czy ktoś ją popchnął, czy się pośliznęła, czy wychyliła za bardzo za barierkę. Podobno pytali jej kolegów, ale albo nie wiedzą, albo nie chcą się przyznać.

           No tak, chyba lepiej byłoby wiedzieć. Mieć na co zwalić. Na coś innego niż los.

           Chodzi ci o to imię? Że klątwa po Andzi? Dałabyś już z tym spokój, obruszyła się. Przysunęła w swoją stronę plastikowe pudełko i wzięła w palce kawałek szarlotki, żeby zajeść nerwy.

           Nie mówię, że była jakaś klątwa, ale wierzysz, że Jola teraz o tym nie myśli?

           Jasne, że myśli, odpowiedziała z pełnymi ustami i położyła resztkę ciastka na otwartej dłoni.

           Weź sobie talerzyk.

           E nie, nie będę brudzić, machnęła wolną dłonią. Jasne, że myśli, jak się tyle nasłuchała. Ty byś nie myślała?

           Wzruszyłam ramionami i wyjrzałam przez okno. Chyba można się powoli zbierać.

           Ubrałyśmy płaszcze, szaliki i buty. Dziś będą mieli problem z odróżnieniem, która to która. Będą mówić do mnie Magda, a do Magdy Maria. Zlejemy się w jedno. Czytałam kiedyś, że często któreś z bliźniąt wchłania w brzuchu matki drugie, albo próbuje i później rodzą się dzieci złączone brzuchami lub głową.

           Poczekaj, jeszcze wezmę kwiatki, zatrzymałam siostrę w drzwiach. Kupiłam też dla ciebie, dodałam, idąc w stronę salonu.

           Dlaczego zawsze kupujesz goździki? Wzięła ode mnie jeden z białych kwiatków.

           Nie wiem. Wyglądają mniej sztucznie niż lilie i chryzantemy. Nie udają, że nigdy nie zwiędną.

           Żałujesz, ze nie poszłyśmy na pożegnanie? Zapytała, kiedy dołączałyśmy do pochodu żałobników przy skręcie do kościoła.

           Nie, nigdy tam nie chodzę. W domach żegna się tylko ciała.

           Usiadłyśmy w jednej z bocznych ławek. Do środka ciągle wchodzili ludzie. Tylko przy podobnych okazjach mieściło się ich w kościele aż tylu. Przy surowych twarzach i ciemnych strojach wystrój wydawał się śmieszny i niepoważny. Nikt nie pamiętał artysty, który pomalował rzeźby i ściany, ale na pierwszy rzut oka przedstawiał się on jako człowiek prostoduszny i niezbyt utalentowany. O sztuce musiał jednak wiedzieć co nieco. Pastelowe barwy sugerowały, że widział kilka obrazów w stylu rokoko, złocenia i pucołowate policzki świętych, że z barokiem też się zetknął. Natura i ludzie nie byli przedstawieni zbyt realistycznie, ale może stylizował się na średniowiecze? Może był lokalnym nauczycielem plastyki? Aniołki malowane jego stylem zdecydowanie miałyby szanse na wyróżnienia w konkursach. Ale kościół był chyba zbyt stary, powstał pewnie wcześniej niż szkoła.

           Miałyśmy widok na pierwszy rząd. Z jego żałobą kontrastowała fioletowa kurtka młodszej siostry Andżeliki. Dziewczynka płakała i rozglądała się na boki z wyrazem zagubienia na twarzy. Przytulała ją do siebie babka. Ściskała mocno za ramię. Przypominała jej i sobie, że nadal żyją, nadal czują, że tylko mały fragment świata się skończył. Dla nich może tak, ale nie dla Joli. Siedziała bez ruchu, oddalona od rodziny. Nie przyjmowała kondolencji, nie pocieszała dzieci, nie widziała męża, którego miała obok.

           Biała trumna stała na środku przed ołtarzem obłożona wieńcami, które być może miały przypominać żałobnikom, że zmarły chadza właśnie po ogrodach raju. Jeśli tak, nie spełniały zadania.

           Cześć Madziu, szepnęła mi do ucha kobieta i przycisnęła do mojego swoje pełne ciało. Taka tragedia, dodała łzawo.

Pokiwałam głową i powstrzymałam się od poprawienia jej błędu.

           Ksiądz wyszedł na ambonę, żeby przypomnieć o reszcie zmarłych parafian, za których także należy się modlić i oddał się odczytywaniu długiej listy. Kiedy wyszedł do zakrystii, zapadła cisza przerywana tylko kaszlnięciami i głośnym, rwanym oddechem płaczących.

           Zagrały organy i wszyscy się podnieśli. Bądź mi litościw Boże nieskończony, chór głosów odbił się od ścian i sklepienia. Obmyj mnie ze złości obmyj z tej godziny. Modlili się wierni za samych siebie. Wróć radość, którą niewinność nas darzy. Wiadomo, że cierpiącym bóg chętniej pomaga.

           Ksiądz pocieszał rodzinę, wspominał dziecko, po części też swoje, bo z jego parafii. Sam chrzcił, o czym być może nie powinien wspominać. Przypominał, że mimo wszystko należy się radować, bo skończyła się dla zmarłej ziemska niedola.

           Czterech mężczyzn wzięło trumnę na ramiona i zaczęli powoli kierować się w stronę wyjścia. Już ostatnia iskra w moim życiu gaśnie. Było przeznaczone umrzeć mnie w tym czasie. Rymował śpiewnie tłum, wylewający się przez drzwi na zewnątrz. Utworzył powoli orszak smutnych i cierpiących. Każdy wyglądał, jakby sam zmierzał do grobu, choć przy tym wyjątkowo wyraźnie odczuwał, że żyje.

           Spojrzałam na Magdę. Twarz miała opuchniętą. Do zaczerwienionych oczu i nosa przykładała co jakiś czas mokrą, rwącą się chusteczkę. Musiałam wyglądać tak samo. Msza była wyjątkowo wzruszająca. Wyjątkowo łatwo się płakało.

           Dokleiłyśmy się do grupy kobiet idących na końcu. Już opuściłaś tę łez dolinę, obce ci troski, obce zmartwienia. Wspólny głos niósł się nad głowami wiernych rozwarstwiony na dźwięki wysokie i niskie. Zastygał na zimnie, wybrzmiewał rzewnie. Skąd tyle pokory? Były lepsze pieśni. Już idę do grobu smutnego, ciemnego gdzie będę przebywać aż do dnia sądnego. To powinni śpiewać w obliczu złego losu.

           Kiedy w niebo wzbiła się prośba do aniołów o przyjęcie do swego orszaku kolejnej, ziemskiej duszy, zrezygnowałam z prób pohamowania łez i pozwoliłam im płynąć po policzkach stróżkami. Ksiądz rzucił na trumnę garść ziemi, po czym do grobu ustawili się wierni, chcący zrobić to samo.

           Idziesz? Zapytała Magda?

           Tak, ale ja wolę na końcu. Nie czekaj na mnie. Pokiwała głową i weszła w kolejkę.

           Zrobiło się chłodniej. Na cmentarzu zawsze wiało. W powietrzu był nieustanny ruch. Doczekałam do odejścia ostatniej osoby. Rodzina też już poszła, żeby goście nie zostali sami na stypie.

           Spojrzałam na trumnę zakrytą prawie całkowicie przez grudki ziemi i kwiaty. Dorzuciłam trzymanego w ręce goździka.

           Szkoda, że i tak by ci nie uwierzyła, powiedziała Andżelika.

           W co?

           Gdybyś jej powiedziała, że sama skoczyłam.

II. Leszek

Nie zawiązał eleganckich butów ani krawata. Nie ubrał się w ślubny garnitur. Nie napisał kartki, nie spojrzał raz ostatni w okno, nie nakarmił kota, nie posprzątał ze stołu, nie zaryglował drzwi, nie oglądał zdjęć, nie padał deszcz, nie było wiatru, nie było powodu.

            Tak po prostu? Zapytałam, jakbym nie dowierzała, że bez tych drobnych sygnałów, które w filmach poprzedzają zawieszony na ścianie kadr i głuche uderzenie wypchniętego spod stóp krzesła w podłogę, dorosły mężczyzna też może się powiesić.

            Powiedział Markowi, że musi zostać jeszcze chwilę w garażu, coś posprzątać, poukładać, dopiero co okna nowe przywieźli. Bo miał okna zmieniać. Tak się na to cieszył, zanurzyła łyżeczkę w ruchomych piaskach cukiernicy i posłodziła kawę, chociaż przed momentem zrobiła dokładnie to samo. Wzięła łyka, ale pomyłka zdawała się nadal do niej nie docierać.

            Długo nie wracał. Marek poszedł. Już był siny. Chwyciła ponownie za uszko białej filiżanki i spróbowała zbliżyć drżący rant do ust.

            Ja nie wiem, co to jest w tej naszej rodzinie. Jakaś klątwa.

            Ale chyba dotyczy tylko mężczyzn.

            Tak. My, baby musimy się trzymać. Odwróciła głowę w stronę okna, a ja automatycznie poszłam w jej ślady. Widać było tylko wiosnę. Natarczywa pora roku. Głośna, pulsująca, rozrastająca się na wszystkie strony. Można się przy niej poczuć tak małym, nieznaczącym, wpółżywym.

            Takie ładne słońce. Tak się ciepło zrobiło, westchnęła. Wiedziałam, o co jej chodzi. Zabił się nie w porę. A przynajmniej nie w taką, na którą można by zwalić winę. Ze stołka nie zepchnął go halny, nie ciśnienie zamieszało mu w głowie.

            Wiesz? Zapytała, odwracając się z powrotem do mnie. Śnił mi się. Tak źle. Była zima, noc, paliliśmy w kominku. Ktoś zastukał w okno, więc otworzyłam drzwi i on tam stał, w śnieżycy, siny taki, blady, ciemny. Nie wiem sama. Pytam się go „Leszek, co ty tak na zimnie stoisz? Chodźże do środka. Herbaty ci zrobię”. On milczy taki. Tylko stoi. Oczy ma ciemne, jak nie on. Kręci głową. Mówi, że nie może, a potem „módlcie się za mnie”. Zamykam drzwi. Nawet nie spróbowałam go do środka zaciągnąć. Wzięła serwetkę ze stołu i przyłożyła ją do nosa i oczu.

            To nie twoja wina, powiedziałam, chwytając ją za dłoń, która opadła na czarny materiał wełnianej spódnicy. A to, jak wyglądał nie musi nic znaczyć. Bóg kocha nawet smutnych i słabych. A jeśli nie, to ja nie chcę takiego boga.

            Spojrzała mi w oczy. Przez chwilę myślałam, że skarci mnie za to małe bluźnierstwo, ale przyznała mi tylko rację. Może ze względu na własną rodzinę, a przynajmniej tę jej część, która jeszcze parę lat temu zostałaby pochowana bez mszy, poza cmentarzem.

            Zbieram się, z westchnieniem uderzyła otwartymi dłońmi w uda, po czym wstała z krzesła. Jeszcze do kilku osób muszę podejść. Jak na weselu. Z każdym trzeba porozmawiać.

            Odprowadziłam ją wzrokiem. Szła przygarbiona, z opadniętymi barkami. Oj, Leszku, Leszku, pomyślałam, lepiej przyjdź do mnie. Oni cię nie wpuszczą. Dla nich już cię nie ma. My, stojący na granicy, musimy trzymać się razem.

            Wzięłam swoją filiżankę i przesiadłam się o dwa krzesła, bliżej prowadzącej ożywioną rozmowę grupy, która powstała po mojej prawej stronie. Starzy i młodzi. Znajomi Leszka i nauczyciele. Wobec śmierci wszyscy sobie równi.

            Taki był fajny chłopiec, opowiadała Basia Oborna. Z polskiego może nie za dobry, ale zawsze się starał. No i energii miał dużo, wszędzie go było pełno. Nie żeby rozrabiał, po prostu w miejscu nie mógł usiedzieć.

            No to mu akurat zostało, stwierdziła Kinga, która chodziła z nim do klasy. Myśmy się jakoś tak zawsze razem trzymali. Nawet już po szkole. Zawsze wiedział, że może do mnie przyjść, pogadać. Ostatnio sobie wymyślił, że musimy na wspólne wakacje pojechać. Jak ten samochód kupił. Planował, że zabierze mnie, Adama i dzieciaki na Chorwacje, albo do Bułgarii. Naprawdę się nakręcił. Cały czas o tym gadał.

            No gadał, gadał, odezwał się Adam, a miesiąc później opowiadał, że nic już od życia nie chce, że wszystko spieprzył i że najlepiej by było, gdyby się w ogóle nie urodził.

            Przestań, przerwała mu żona. Dzisiaj mógłbyś odpuścić. Wiesz jaki on był. Czasami mówił takie rzeczy, ale potem mu zawsze przechodziło.

            No widać nie zawsze.

            Ja wam mówię, że to wszystko przez nią, powiedziała Kasia ze sklepu, obniżając głos do półszeptu. Jak to tak można się własnego chłopa wstydzić? No dobra, może kiedyś za dużo pił, może rozwodnik, ale żeby się nie chcieć razem na wsi pokazać? Żeby się chustami zakrywać? No kto to widział?

            No ja to ich nigdy razem nie widziałam, dodała Basia. A na pogrzebie była?

            Była, tylko na stypę nie przyszła.

            Co mu tam po niej na pogrzebie.

            Za Leszka, krzyknął ktoś przy drugim końcu stołu. Wszyscy podnieśli w górę napoje, które mieli pod ręką i wypili za duszę, bo już nie za zdrowie zmarłego.

            Żeby bóg mu wybaczył, dodała cicho Basia.

            A pamiętacie to ognisko, które zorganizował na zielone świątki? Jak chodził po sąsiadach i wszystkich zapraszał? Ale się wtedy ludzi zebrało.

            O Jezu, pamiętam. Tatuś mój nawet wtedy był, Kinga wyprostowała się na krześle i zaczęła opowiadać z podnieceniem godnym wyrywającej się do odpowiedzi uczennicy. Mówił wtedy jak jego stryjek się spalił we własnym łóżku. Wszyscy widzieli, jak strażak wbił przypadkowo w niego siekierę i podniósł ciało do góry. Nikt nie wie, czemu się nie próbował ratować.

            Taki jest ogień, z nim się nie wygra, stwierdziła Kasia. Pamiętam jak się palili Janikowie, jak byłam mała. Z domu wszyscy wybiegli, ale zwierząt nie uratowali. Wszyscy słyszeli jak wyją, jak palą się żywcem. Drewniany dom to się pali jak pudełko zapałek.

Z ogniem nie wygrasz, przyznała rację Basia. Tak jak z wolą boską.

            Dokładnie, Adam kiwnął głową i wzniósł kieliszek w kolejnym toaście.

Kiedy wracałam do domu, zaczynało się już ściemniać. Wiosenne dni walczą heroicznie, ale dopiero te letnie zyskują przewagę nad nocą. Zrobiło się chłodno. Szłam powoli w ciasnym uścisku szerokiego szala, który owinęłam wokół ramion. Wieś było cicha i pusta. Ludzie siedzieli zamknięci w latarenkach domów. Była pora kolacji, a sezon grillowy jeszcze się nie zaczął. Idąca przede mną para żałobników przeszła przez jezdnię i zniknęła w bocznej uliczce. Idąc pod rękę w zlewających się ze sobą czarnych strojach, wyglądali jak bliźnięta syjamskie. Byli jednym ciałem. Jak ja i Magda w dzieciństwie, kiedy nie odstępowałyśmy się na krok. Razem byłyśmy silniejsze, mogłyśmy więcej. Wszyscy nas widzieli, bo dwie ciężej przegapić niż jedną. Wszyscy słyszeli, kiedy mówiłyśmy jednym głosem.

            Otworzyłam drzwi wejściowe i wypuściłam Burą do ogrodu. Kiedy pies węszył między krzakami odurzony zapachami i ruchem natury, z którą kontaktu był pozbawiony cały dzień, stałam przy bramce i wpatrywałam się w światła kościoła przyćmiewające wiszącą nad nim gwiazdę polarną. Oddzielało mnie od niego tylko puste pole. Nieużytek, którego nikt nie chciał kupić i zagospodarować. Mówili, że na nim straszy. Pamiątka po starej, zapomnianej zbrodni, której ofiarą musiała być jakaś młoda, zagorzała czytelniczka, bo zjawa, o której istnieniu zapewniało kilka starych kobiet i dzieci miała być ubraną na biało dziewczyną z książką.

            Co za bzdura, powiedziałam na głos. Tyle wiedzą o duchach, co o sobie nawzajem.

II. Proboszcz

Może jednak nie zawsze śmierć jest zaskoczeniem. Że stary proboszcz niedługo umrze, wiedzieli wszyscy. Szedł w stronę grobu powoli, zdawało się, że z wiekiem coraz wolniej, ale miarowo i uparcie. W tej podróży garbił się coraz bardziej, zmniejszał, pokorniał wobec władzy natury i boga. Przyzwyczajał ludzi do swojej nieobecności, coraz rzadziej pojawiając się na mszach i w sklepie, gdzie od lat kupował woreczek cukierków na wagę, które rozdawał  później spotkanym po drodze dzieciom. Wszystkie znał z imienia. Pamięć miał świetną nawet w sędziwym już wieku. Tylko mnie i Magdę nazywał zawsze „dziewczynkami”, bo wolał już raczej imienia nie użyć niż się w nim pomylić. Jeśli ktoś się zdziwił na widok klepsydry, to tylko dlatego, że od dawna sądził, ze proboszcz nie żyje, albo wcześniej nie pomyślał o tym, że ksiądz, jak każdy inny, nosi przy imieniu nazwisko.

            Moje najmłodsze to już go nawet nie pamiętają, ale na pogrzeb raczej wszyscy pójdziemy, jakoś tak wypada, Magda obierała grube, gruntowe ogórki, które musiały dojrzewać na krzakach, aż do granicy zepsucia.

            Nie będą gorzkie w środku? Zapytałam, kiedy spod noża zaczęły odskakiwać na boki plastry z dużymi oczkami pestek.

            Właśnie są wyjątkowo twarde i dobre, odwróciła się do mnie i wsadziła mi na dowód kawałek bladego warzywa do ust. Takie duże po prostu w tym roku rosną. Tak samo pomidory. Takie lato, wzruszyła ramionami i wróciła do przygotowywania mizerii.

            Pewnie będzie bardzo dużo ludzi, wróciłam do przerwanego tematu.

            No na pewno, cała wieś się zejdzie. Nie wiem, gdzie się wszyscy pomieszczą.

            W tym kościele zawsze się mieszczą. On się jakoś tak przy pogrzebach rozrasta, wstałam i podeszłam do kuchenki, żeby zdjąć pokrywkę z kipiącego garnka, w którym gotował się kalafior.

            Racja. Potem ma być jakiś mały poczęstunek na plebanii. Każdy ma przynieść, co łaska, położyła miskę z mizerią na stół i zaczęła wyciągać z szafki zastawę. Myślę, że jakieś ciasto upiekę i może jeszcze tą moją sałatkę zrobię, wiesz tą z tuńczykiem i z porem. Postawiła obok siebie sześć talerzy i zaczęła ozdabiać je sztućcami. Możesz sprawdzić ziemniaki?

            Normalnie się festyn z tego zrobi, stwierdziłam, dziobiąc widelcem w garnku. Chyba już miękkie.

            No wiesz co? Jak możesz tak mówić? Nie wierząc mi na słowo, sama skontrolowała miękkość ziemniaków, po czym wyłączyła palnik, chwyciła przez ścierkę za uszka garnka i odlała gorącą wodę do zlewu. Idź lepiej zawołać dzieci, odwróciła się w moja stronę i odłożyła naczynie z powrotem na kuchenkę.

            Wyszłam przed dom w powietrze ciężkie od gorąca, pyłków i zapachów. Śmierć w środku gęstego, leniwego lata musi być cicha i długa.

Obiad! Zawołałam w stronę Marianki i Stasia bawiących się w hałdzie piasku przywiezionego przez Mariusza z pracy i otoczonego zbitym na szybko płotkiem z cienkich desek.

            Obiad! Obiad! Rodzeństwo poderwało się na nogi i zaczęło skakać z miejscu, otrzepując buty i ubrania.

            Julka! Obiad! Krzyknęła Magda z kuchni, żeby wieść dotarła także do najstarszej córki zamkniętej we własnym pokoju. Usłyszałam jak wchodzi po schodach i otwiera drzwi na piętrze. Zostaw już ten telefon i chodź coś zjeść. A tak w ogóle, to może wyszłabyś trochę z domu. Taka ładna pogoda, a ty zamknięta siedzisz.

            Złapałam dzieci w progu, zdjęłam im ze stóp sandałki i zaprowadziłam do łazienki, żeby umyły ręce.

            Magda nałożyła wszystkim jedzenie na talerze i zaznaczyła, że przewidziane są dokładki wszystkiego, oprócz mizerii. Ile by człowiek nie zrobił i tak będzie mało, stwierdziła.

            Metal stukał o porcelanę. Szklanki ze świeżym kompotem wędrowały do ust i z powrotem.

            Nie chcę jajka, stwierdziła Marianna, grzebiąc widelcem w półpłynnym żółtku.

            Masz zjeść, odpowiedziała jej matka i niewzruszona naburmuszoną miną córki jadła dalej.

            Chciałam ją dopytać, czy Mariusz też się wybiera na pogrzeb, kiedy zamierzają zanieść jedzenie na plebanię, i czy będą potrzebowali pomocy, ale przełknęłam z powrotem słowa, które już podchodziły mi do gardła. W tym domu było przy stole miejsce tylko dla życia.

IV. Bliźniaczki

Ubrałam czarną sukienkę. Zmieniłam na czarne spodnie i sweter. Wróciłam z powrotem do sukienki. Postałam w niej chwilę przed szafą, po czym ściągnęłam z wieszaka spódnicę. Rozebrałam się i rzuciłam ubrania na łóżko. W bieliźnie, rajstopach i szlafroku usiadłam przy stole w kuchni. Bura podniosła się z kąta przy drzwiach, weszła pod stół i ułożyła się na moich stopach. Pomyślałam, że powinnam ją odsunąć zanim w drobne oczka materiału zaplącze się sierść, której ciężko będzie się pozbyć. Myśl nie połączyła się z ruchem.

            Musiałam wstać. Teraz, albo nigdy. Pies poruszył się lekko, zaciskając ciało w ciaśniejszy supeł. Westchnęłam i podniosłam się z krzesła.

            W sypialni wsunęłam przez głowę sukienkę i odłożyłam pozostałe ubrania na miejsce. Uczesałam włosy. Spryskałam się perfumami. Uderzyła mnie sztuczność ich zapachu, ale było już za późno. Musiałam jakoś przeżyć ją na sobie.

            Ubrałam w przedpokoju kozaki. Wystarczyło założyć płaszcz i wyjść. Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole. Pies znów leżał w kącie.

            Nie zaplanowano pożegnania. Ze względu na dzieci i stan w jakim było ciało. Kiedyś to było inaczej, już za młodu się trzeba było do śmierci przyzwyczaić, mówią stare kobiety, które pamiętają śmierć oswojoną, zapraszaną do domu jak zranione zwierze. Które ze spokojem myły zmarłych i ubierały w stroje ze chrztu, komunii i ślubu. Potem ustawiały w pokoju kwiaty i świece i dopiero wtedy zaczynały swój lament.

            Co bym poczuła, gdyby musiała wycierać wilgotną szmatką ciało, moje własne, tylko ciężkie i zimne, z dodatkowymi rozstępami u dołu brzucha? Co bym poczuła, jakbym oglądała je z bliska, dokładniej niż mogę to zrobić, stojąc przed lustrem. Jakbym musiała je potem wystroić jak wyjątkowo realistyczny, ludzki model, stworzony na moje podobieństwo? Czy czułabym coś więcej niż to nieprzyjemne odrętwienie? Wrażenie bycia otoczonym watą, która skrzypi między palcami, otumania zmysły. Albo raczej bycia tą watą wypchanym. Jak zabawka. Jak trup po wizycie w prosektorium.

            Wata skrzypi jak cienki lód albo błyszczący jak ostrze szron. Szron śliski jak mokra stal, śmiertelnie niebezpieczny.

            Może byłoby mi łatwiej, gdyby umarła w inny sposób. Mniej banalny, nie w samochodzie, w poślizgu. Jakby zginęła od ran zadanym nożem. Zabita przez człowieka, a nie los, który miał jej przecież sprzyjać.

            Bądź mi litościwy Boże nieskończony, zaintonowałam cicho, zdziwiona, że z moich ust, które zdawały się być zdolne już tylko do niemych, rybich poruszeń, faktycznie wydobył się głos. Obmyj mnie ze złości, obmyj z tej godziny.

            Odwróciłam głowę w stronę kuchenki, na której zielone kreski elektrycznego zegarka ustawiały się w liczby. Dodanie cyfr do siebie zajęło mi chwilę. Wniosek: nie poszłam na pogrzeb własnej siostry.

            Może to i lepiej. Nie pozwolono dzieciom oglądać mamy w trumnie, dlaczego miałyby patrzeć jak wbrew prawom natury idzie za nią w orszaku. Tym zwykłym, ludzkim.

            Julka by się nie nabrała, ale Marianka i Staś? Im zdarzało się nas mylić. Czasami się zastanawiałam, czy zauważyliby różnice, gdybym na chwilę weszła w rolę siostrę. Czy tego będą teraz oczekiwali? Że stanę się ich mamą? Ja nie mogę nią być. Bez niej nie mogę być nawet sobą.

Dwie wisienki mówiła mama. Nigdy nie było dwóch wisienek. Byłyśmy jednym owocem. Ja miąższem, a Magda pestką. Tylko ona miała siłę przetrwania i moc zapoczątkowania nowego życia. Ja byłam dodatkiem, otoczką. Czułam to teraz wyraźnie. Zostałam pozbawiona stelaża. Byłam ciałem bez kręgosłupa. Nie mogłam iść w orszaku, bo nie mogłam nawet wstać z krzesła. Mogłam czekać.

            Na co? Na Magdę? Może przyjdzie do mnie, jak kiedyś dziadek. Wytłumaczy co teraz. Odda mi pierwszeństwo. Każe urodzić się na nowo. Tym razem dla świata żywych.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko