Wiesław Łuka rozmawia z górnikiem przodkowym i artystą wielu sztuk w jednej osobie ; rozmowa o bohaterach „zmęczonych sobą”

0
331

„Nagonka na Śląsk jest potworna…”– Mateusz (inżynier – górnik, filmowiec – dokumentalista, muzyk – kontrabasista orkiestrowy, kochanek filmów Bergmana) przeczytał na jednym z portali czyjąś opinię i dwa dni potem zapewniał mnie: – Górnicy nie zasłużyli na taki hejt, na porównanie ich do mieszkańców włoskiej Lombardii… Górnicy czują respekt przed koronawirusem, poruszają się po kopalni i fedrują w maseczkach, a zjeżdżając w windach na dół stają do siebie plecami.

Zaraz po ukończeniu gliwickiej politechniki, pięć lat przepracował pod ziemią – najpierw jako sztygar mechaniczny w  oddziale ścianowym, a potem jako dyspozytor energomechaniczny w kopalni Knurów-Szczygłowice. Wszystko wie, co i jak tam jest pod powierzchnią, między 350 metrem a 105O. Jakie panują relacje: ludzie – czarne ściany. Tam panuje atmosfera „wielkiej braci”. Mateusz nigdy nie usłyszał, żeby któryś z górników użalał się nad sobą. Jego ojciec, górnik-elektryk (dziś emeryt) opowiadał synowi dwadzieścia kilka lat temu o „wielkiej braci”. Od dziecka kochał muzykę, jednak tradycje górnicze i namowy najbliższej rodziny sprawiły, że wybrał studia na politechnice, a po niej pracę w kopalni. Od tamtej pory niby niewiele się zmieniło pod ziemią. Może tylko to, że już od dawna kilof i łopata, stały się muzealnymi rekwizytami. Teraz czarną ścianę kruszą kombajny, a internet światłowodowy pozwala na powierzchni wychwytywać  zagrożenia i oceniać to, co się dzieje na dole. Gdy Mateusz parę lat temu nadzorował fedrunek, miał w głowie jedno zdanie: -Wydobycie, to walka z żywiołem. Ją trzeba wygrywać podczas każdej zmiany, czyli nie dać się opanować strachowi; on może doprowadzić do wariacji. Miewał lęki, ale chwilowe. A jedną śmieszną przygodę zapamięta do końca życia – zapomniał zjeść o stałej godzinie kanapki, które niespodziewanie zjadły myszy przegryzając opakowaniową, srebrzystą folię. Zapomniałem zapytać inżyniera – skąd się wzięły gryzonie kilometr pod ziemią?

Nie pamięta dokładnie, kiedy narodziła się w nim „miłość do sztuki, do muzyki i do filmu”. Na pewno to zaczęło się w latach gimnazjalnych, a ugruntowało w licealnych. Wybrał tak zwane liceum profilowane – przedmioty ogólne, ale także równolegle przedmioty techniczne. Równolegle uczył się muzyki w szkole muzycznej w klasie kontrabasu. –To instrument – przekonuje – nie tylko potężny wymiarowo, ale także głosowo. Lubi panować w orkiestrze, stanowi  bazę harmoniczną i rytmiczną dla pozostałych instrumentów… W szkole muzycznej pierwszego i drugiego stopnia brała mnie muzyka poważna.  Maturę z niej wygrał solowo, z  wyróżnieniem, oczywiście na kontrabasie. Wśród wykonywanych utworów z orkiestrą wspomina z sentymentem poemat symfoniczny w duchu romantycznym na smyczki Camille’a Saint Saensa – Danse macabre (Taniec śmierci). Zdał dwie matury –  muzyczną i ogólnokształcącą, w dodatku sprofilowaną technicznie. Znów uległ namowom bliskich, najbardziej ojcu, przez co poszedł na politechnikę. Miłość Mateusza do kontrabasu rozwijała się w orkiestrze szkolnej, a potem w zespole kultywującym do dziś rytmy i nastroje ziem karpackich, w tym także romskie (cygańskie). Teraz, w rozmowie skupiamy się obydwaj na muzyce symfonicznej, związanej z poezją. Słuchamy wspólnie (choć oddaleni od siebie kilkaset kilometrów) dzięki urządzeniom elektronicznym  poematu romantycznego autorstwa Francuza, a Mateusz recytuje wiersz (także nazwany Tańcem śmierci) Henryka Cazalisa, Francuza o greckich korzeniach. Ten zainspirował Saint Saensa do skomponowania poematu smyczkowego. Teraz najpierw czytamy Cazalisa – niektórzy nazywają jego wiersz prześmiewczym: „ Klekot kości, szczęk, bo dziś śmierci czas/ w wieko trumny stuk jedno drugie pas/ o północy śmierć melodię wciąż gra/ … Ale, ale psyt! / Kości? Liści? Trzask / Skoro będzie świt/ Mrok spłoszony dniem/ Gaśnie noc. Tak żal / Na ucieczkę czas!/ To równości bal!/ Ach!/ niech żyje śmierć…/

Błysnąłem pomysłem i erudycją w tym momencie zdalnej rozmowy. Polska literatura także miała swój udział w „igraniu” z kostuchą. Ponad pół wieku temu w siedleckim liceum S. Żółkiewskiego pani polonistka,  Natalia Zbucka czytała nam fragmenty najstarszego wiersza polskiego, powstałego u nas na bazie łacińskiego oryginału,  na przełomie XIV i XV wieku. Tytuł:  „Rozmowa Mistrza Polikarpa ze śmiercią”. Poetyckie dzieło znaleziono kiedyś przypadkowo w płockim mieszkaniu kanonika Mikołaja z Mierzyńca. Czytam teraz strofy i interpretację polonistki. Zapisałem je podczas lekcji polskiego w 1957 roku, w  zeszycie z twardymi okładkami. (Wszystkie zeszyty „do polaka” przechowywałem jak relikwie, dopóki  ktoś nie potraktował ich parę lat później jako makulaturę w warszawskim akademiku na ul. Kickiego). Myśli Polikarpa czytam więc z pamięci: „Najdłuższy ze znanych średniowiecznych wierszy w języku polskim wyraża radość życia i równocześnie strachu przed śmiercią… Nieuchronną śmiercią  strachały się wszystkie, polskie stany, a najbardziej duchowieństwo, któremu nieznany autor tamtej, przełomowej epoki wytykał grzech chciwości…” Teraz cytuję górnikowi- kontrabasiście polskie fragmenty tamtego poematu, by nawiązać do „modnego” wówczas tematu i atmosfery eschatologii pojmowanej w tamtych wiekach. – Tę się także wyczuwa – wtrąca Mateusz– w moim ulubionym filmie, którego znajomością treści i filozofii także mogę się popisać: myślę o „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana?. Ja zaś uprzedzam inżyniera – górnika: zanim pomówimy o filmie, to zacytuję z internetu wersy mistrza Policarpusa.

 Średniowieczny autor, biegły w języku łacińskim, pozwolił grzmieć „mędrcowi wielkiemu”:  ”… Wszyscy ludzie posłuchajcie/ Okrutność śmierci poznajcie!/ Wy, co nizacz (choć) wiele macie/ Przy skonaniu ją poznacie/ Bądź to stary, albo młody/ Żadny nie ujdzie śmiertelnej szkody…/ Miejscami Polikarpus daje głos śmierci, która chełpi się swoimi osiągnięciami od tysięcy lat: „…Jam zabiła Gollijasza/ Annasza i Kajfasza/ Ja Judasza obiesiła (powiesiłam) / I dwu łotrów na krzyż wbiła/ Alem kosy naruszyła / Gdym Krystusa umorzyła…” W innych wersach wielmożna pani z kosą dopada każdego: „…/Kanonicy  i proboszcze/ będą w mojej szkole jeszcze/ I plebani z miąszą szyją/ Juzio  (którzy ) barzo piwo piją…/ Kardinale i biskupi / Zadam im wielkie łupy /  Ani mam o to przygany, / Wszystkie michy i opaty / posiekę bez zapłaty…”  Dalsze przechwałki kostuchy:  „…Wszystkie stany moja kosa skarze/ Panie i tłuste niewiasty/ co sobie czynią rozpasty…/ Ten ma grody i pałace/  Każdy przed mą kosą skacze… ”

Kontrabasista  proponuje kontynuację  wycieczki w przeszłość. W wierszu Cazalisa Danse macabre śmierć kilkakrotnie zachęca do tańca. Na niego przez następne wieki dają się skusić twórcy wszystkich sztuk pięknych. U jednych tańczą kościotrupy, u innych strojne damy, możni panowie, czasami biedacy tworzą taneczne koło, by się wyginać, podskakiwać, zapewne także podśpiewywać. Oczywiście te ruchy, te pląsy, te śpiewki widzimy i słyszymy w wyobraźni, gdy patrzymy na dzieła artystów malarzy i grafików. Właśnie malarz, Michael Wolgemut tak poruszył wyobraźnię ludzi swoją wersją Danse macabre, że w 1518 roku mieszczanie w Salzburgu poszli w tany na miejskim rynku i przyległych uliczkach. Początek ich szaleństwom dała niby opanowana psychicznie Frau Trofea. Wpadła w trans, pląsała nieustannie dzień i noc. Przyłączali się do niej sąsiedzi. A kiedy ona po tygodniu „występu” prawdziwie konała z wycieńczenia, w dużym mieście tańczyło już ponad czterysta osób. Widowisko, czy uniesienie religijnie motywowane? A może szatański karnawał? Wszystko dzieło się naprawdę, co opisali  kronikarze tamtego miejsca i czasu. Można o tym do dziś poczytać. Tymi archiwaliami i – przypomnijmy – wierszem Cazalisa zainspirował się także wybitny kompozytor Saint Saens. Jego Danse….jest utrzymane w rytmie i nastroju walca. Wydaje się, że „kostucha” wywołała w nim wyłącznie radość życia. W tym dość krótkim utworze, łatwo wpadającym w ucho, nie ma ani jednej smutnej nutki. O tym teraz  przekonuje mnie  Mateusz, kontrabasista. Wspomina swoją muzyczną maturę i zdradza: – Czuję dwubiegunowość swojej natury – inżyniera z kopalni i miłośnika sztuk, teraz gównie filmu. Na razie wyrażam się w filmach dokumentalnych, ale może kiedyś porwę się na fabułę.

Przechodzimy zatem do „cudzej fabuły” zapamiętanej przez Mateusza. Górnik proponuje – że zanim ją wspólnie, choć oddaleni,  obejrzymy, on opowie zapamiętane sprzed laty sceny. Zatem  Siódma pieczęć, arcydzieło Ingmara Bergmana w opowieści sztygara: Genialny Szwed stworzył przez kilkadziesiąt swoich twórczych lat kilkadziesiąt filmów. Dostał za nie trzy razy więcej świtowych nagród niż którykolwiek z Europejczyków – jego kolegów po fachu. Gdy licealista ze śląskiej szkoły muzycznej przygotowywał do matury poemat smyczkowy Saint Saens’a czerpał artystyczne i duchowe inspiracje z filmu. On także kończy się śmiertelnym tańcem: kostucha w czarnej pelerynie prowadzi w głębi ekranu – to pod górę i z góry – bohaterów opowieści dziejącej się w średniowiecznej rzeczywistości. A jej filmowy początek? Górnik opowiada: przypominam – jesteśmy od siebie oddaleni kilkaset kilometrów. Na początku słyszymy tony z niebios bram – siedem trąb anielskich przeszywa średniowieczną aurę. Te niby spokojne obrazy zapowiadają jednak niepokojącą akcję.  Oto rycerz z giermkiem – przemierzali przez dziesięć lat  na koniach krainy z Ziemi Świętej do ojczyzny w północnej Europie. Wrócili z kolejnej wyprawy krzyżowej. Rycerz, poruszony anielskimi trąbami,  modli się na klęczkach do Wszechmocnego, wpatrzony w niebo, a tymczasem giermek z boku podśpiewuje o swoich marzeniach – o ułożeniu się między niewieścimi „hożymi udami”. Akcja filmu nabiera tempa; wybudzony po nocy ze snu sztukmistrz objazdowego teatrzyku widzi nieopodal „piękną panią” z dziecięciem przesuwającą się po ekranie, jakby po linie. To oczywiście Najświętsza Panienka, w którą nie chce uwierzyć, bo nic nie widzi, przebudzona także żona aktora z płaczącym synkiem na rękach. Skromny aktorzyna przed chwilą widział niezwykle strojną „piękna panią”, a za moment rycerz, przybyły z wyprawy krzyżowej, zauważy postać w czerni, która nie ukrywa, że jest śmiercią. Zachęca rycerza do gry w szachy i obiecuje, że on nie umrze, jeśli wygra partię. W miasteczku na ponurej północy panuje zaraza. Ludzie umierają, a ci jeszcze żywi odprawiają smutno-śpiewne, błagalne procesje. Dźwigają krzyże, a na jednym z nich Chrystus o nieludzko cierpiącej twarzy przeraża wierzących, ziemskich grzeszników. Rozwój akcji. Widzimy, że tu ktoś kogoś uśmierci, tu ktoś inny ukradnie uśmierconemu złotą bransoletkę, tu ktoś z kimś odbędzie miłosny stosunek, a ktoś inny kogoś zgwałci. Tu  w karczmie wianuszek mężczyzn się upija, ale równocześnie niby słucha przestróg opasłego zakonnika prawiącego o boskiej karze za grzechy. Tymczasem  rycerz wraz ze śmiercią wykonują kolejne ruchy na szachownicy. Graczom towarzyszą – burza, pioruny i ulewa. Śmierć wielokrotnie słucha  bolesnych wynurzeń rycerza na temat milczenia Boga, a nawet wątpliwości, co do Jego istnienia. Rycerz skarży się śmierci: „Wiara to ciężkie brzemię… Miłość jest najdoskonalsza w swej niedoskonałości, dlatego człowiek najczęściej jest zmęczony samym sobą… Nie ma Boga, za to nikt  nie wątpi w istnienie i aktywność diabła szyderczo śmiejącego się z ludzkich cierpień…”  Jak  to w średniowieczu bywało, widzimy też i słyszymy harce objazdowych artystów. W końcu śmierć wygrywa partię szachów i na koniec  zaprasza wszystkich bohaterów filmu do tańca, do Danse macabre… Dla potwierdzenia opowieści Mateusza oglądamy obydwaj trzy godziny później arcydzieło na ekranie komputera.

Gratuluję talentu opowiadacza  byłemu sztygarowi i dyspozytorowi energo-mechanicznemu. Jednak  dziś muzyk, pełniący także funkcję górniczego piarowca,  niektórych obrazów i wypowiedzianych w filmie Bergmana gorzkich żalów o beznadziejności ludzkiego istnienia nie zapamiętał.. Dlatego przypominamy je sobie wspólnie. Przykład: Mateusz zauważa, że filmowy kuglarz, jego żona i ich roczny dzieciaczek przypominają  ewangeliczną, symboliczną  rodzinkę z Nazaretu. Występ teatru objazdowego przypomina teatr z Szekspirowskiego Hamleta… Górnik szybko zmienia wątek: dowiaduję się, że  jest zakochany również w fotografii. W Krakowie skończył roczne studium fotograficzne. Tam też usłyszał, obejrzał i przedyskutował w studenckiej grupie fotograficzny kunszt Bergmana i jego operatora filmowego wyrażony w innym arcydziele, w Personie. Jednak do tej pory sztygar uważa filmową scenę śmiertelnego korowodu w Pieczęci…  za najwspanialszą, jakie kiedykolwiek widział na ekranie. O takich ujęciach przyszłych filmów własnej reżyserii marzy. Inne marzenie już spełnił trzy, czy cztery lata temu – zagrał wraz muzycznym Zespołem Krajów Karpackich koncert na Woodstocku. Zmierzył swe muzyczne siły także z piątą symfonią Beethovena. To arcydzieło muzyki poważnej krytycy nazywają „symfonią losu”.  Wtrącam: – Zauważ, w czasie obecnej pandemii  wszystko kręci nam się wokół filozofii człowieczego losu… Mateusz zmienia  wątek: po odegraniu symfonii Beethovena pewien zagraniczny dyrygent utwierdził go w przekonaniu, że to właśnie smyczki kontrabasów spełniają w orkiestrze przewodnią rolę, co powinna wyczuwać reszta orkiestrowych instrumentalistów smyczkowych, dętych, klawiszowych i perkusyjnych.

Ja też zmieniam wątek: rozmawiam z kontrabasistą o tytule i filozofii arcydzieła Bergmana. „Siódma pieczęć”? Dlaczego pieczęć? O jaką pieczęć Szwedowi chodziło? Czy o symbol zamknięcia. Czy tu chodzi o  skojarzenie  z tajemnicą transcendencji przywaloną ciężkim kamieniem człowieczej niemocy? To nasz człowieczy los?… Usłyszeliśmy w filmie o zarazie na średniowiecznej na północy – a teraz mamy światową zarazę naszego czasu i naszej niemocy? I wtedy, i teraz coś jest tajemnicą. Tylko co? – Co jest tajemnicą? Czy te powtarzające się pytania średniowiecznego rycerza pozostające bez odpowiedzi.? Tamte pytanie dziś nic nie straciły ze swojej mocy i niemocy. Pytania z „tej biednej, grzesznej ziemi”, karanej nieustanymi zarazami? Pytania o sens i cel człowieczego cierpienia? Pytania kierowane ku Górze, która milczy?  Zauważam:- Na razie tak musi zostać! Ale chyba nie na razie, tylko  na zawsze.  Na to górnik – filmowiec, oczytany w trudnej literaturze, niespodziewanie przypomina fragment biblijnej Księgi Koheleta: „ Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu/ jaki zadaje sobie pod słońcem?/ Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi/ a ziemia trwa po wszystkie czasy… Wszystko, to marność nad marnościami i pogoń za wiatrem…/   

Mateusz podsumowuje ostatnią z trzech naszych rozmów – ma się rozumieć zdalnych dzięki kamerce internetowej. Bo pandemia. Który to już raz wraca nam wątek hejtowania górników z powodu szaleństwa koronawirusa? Sztygar – artysta  widzi, że mediowe, ale także na żywo hejtowanie górników przerzuca się  „w ogóle na Ślązaków…” Na całe rodziny, na ich przeszłość, tradycję i ciężką pracę. W hejtowaniu pobrzękuje również niedobre słowo – nacjonalizm.  Nie można tego zrozumieć.  Mateusz oświadcza: – Jestem Ślązakiem, ale nie zasłużyłem na  hejt.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko