Czy świat stać tylko na współczucie?
Trochę mylnie wydawca dał tytuł książce „Opowiadania”. Sam Pema Bhum – i słusznie – określa je jako „wspomnienia, notatki”. Bez wątpienia tak też je trzeba czytać.
Trzy, stosunkowo krótkie utwory, całość ledwie 154 strony (plus posłowie), ale… ale wystarczy aby napisać, że to książka nie tylko ważna, potrzebna, ale i wstrząsająca.
Czasami myślę, że my, Europejczycy, jesteśmy tak bardzo zapatrzeni w siebie, że nie dostrzegamy niczego, co się dzieje trochę dalej, parę godzin lotu samolotem od naszego domu. I kiedy trafia w nasze ręce taka książka, otwieramy oczy i mówimy: przecież to niemożliwe, nie we współczesnym świecie.
No dobrze, Pema Bhum, Tybetańczyk, pisze o tym, co się działo pięćdziesiąt lat temu, w czasie „rewolucji kulturalnej” w jego ojczyźnie. Tą ojczyzną nie są Chiny, choć… choć Tybet, zajęty przez Chińczyków, jest z punktu widzenia prawa międzynarodowego częścią ChRL. Być może dziś, w dobie internetu, byłoby trudniej. Ale czy na pewno?
Wstrząsająca, napisałem. A przecież nie ma w tych relacjach trupów, gwałtów, więzienia. Jest za to strach. Strach wszechobecny, obligujący do działań, które w normalnym świecie nie mogą mieć miejsca. Ktoś może powiedzieć, że przecież Europa wschodnia przeżyła sowiecki komunizm i że strach musiał być podobny. Pewnie tak, ale… Ale ten chiński w Tybecie, rozsuwał swe macki dalej, głębiej: na język, na gramatykę, na wynarodowienie, odseparowanie od tradycji, kultury, od przeszłości.
Nie wiem czy teksty Pema Bhuma są autobiograficzne. To prawdopodobne. I zastanawiam się, jaki ślad pozostawia w psychice człowieka dzieciństwo przeżyte w takim systemie…
Ironia, groteska? Tak, to też. Jako system obronny.
Ojciec uznany za wroga ludu, bo użył do podpałki kartek z książki Mao Zedonga. Za odkupienie służy imię synka, Czerwony Sztandar. I za chwilę katastrofa, chore dziecko wypluwa z buzi kulkę, papierowa kulkę z podobizną Mao. Brygadzista wychodzi z pomieszczenia bez słowa. Ta historia ma dalszy ciąg. W mieście, gdzie rodzice idą aby u lekarza ratować chorego potomka. Traf chce, że to dzień śmierci Mao. Zamiast do lekarza zaganiają ich na wiec. Ale, skoro groteska… Na wieść o zgonie „największego z ludzi”, nawet dziecko się rozchorowało, donosi gazeta… Nośne… Tyle, że na koniec… Kupa na znaczku z podobizną przewodniczącego…
Można się uśmiechnąć, oczywiście. Tylko… Tylko ten strach przed konsekwencjami.
Potem nie jest już tak radośnie, choć trudno, bardzo trudno przyjąć za oczywiste brygady dzieci z pamięci recytujące myśli Mao. Recytujące je starym, młodym, niepiśmiennym, nie znającym chińskiego, ludziom cierpiącym, tym, którzy nie rozumieją, których świat zamknięty jest w ich małej przestrzeni. Recytujący w każdym zakątku Tybetu, w każdej wiosce, miasteczku, osadzie.. Dniem i nocą. Aż do momentu, gdy matka zabrania. Nie, nie z przesłanek ideologicznych. Z biedy, z powodu zdartych butów.
Albo przysięgi na Mao: „Po szyi chodzi ci wesz. Przysięgam na przewodniczącego Mao”. Znów śmiech? Nie. Coraz szerzej otwarte oczy… Że to możliwe, że to nie fantazja, że tak niedawno…
Jest w tej książce też drugie dno. To upór. Nie znajduję innego słowa. Upór dla przetrwania. W przepisywaniu starych, zakazanych ksiąg, w kompletowaniu tradycyjnych przyśpiewek, w rozumieniu słów, ich znaczenia, treści. Bo Tybetańczykom, trudno to zrozumieć, odebrano ich tożsamość, poczucie wartości, dumę z bycia odrębnym narodem.
Tłum, który słucha chińskiego robotnika opowiadającego o minionym, łkający, łzy lejące się strumieniami. Ktoś to tłumaczy na tybetański… Zajęcia w szkole. „Nie mieliśmy jednak żadnego podręcznika. Wszystkie dzieła wielkich tybetańskich uczonych uznane zostały za »truciznę«. Nie wolno było używać nawet podręczników wydanych pod chińskimi rządami przed 1966 rokiem”…
Jak w takich warunkach uczyć się, nie dać wynarodowić, przetrwać? Może trzeba spotkać swojego Dordże Ceringa? Nauczyciela, który tłumaczy czym jest dopełniacz? Który mówi: musisz tę książkę własnoręcznie przepisać i dobrze ukryć? Który używa podstępów, opakowuje swój tybetański przekaz w komunistyczne kłamstwo.
Ktoś powie: dobro zwycięży. Nie, nie w tym wypadku. Całe pokolenie, może kilka pokoleń Tybetańczyków zostało zatrutych ideologią, z która nie miało nic wspólnego, straciło, odżegnało się od swoich korzeni. Ci, którzy, jak Pema Bhum, chcieli ratować to, co było do uratowania – język, rozumienie własnej kultury, wiarę – musiało emigrować. Najpierw do Indii, potem do Ameryki.
Nie wiem, nie mam pojęcia czy Tybetańczycy przetrwają ze swoja religią, mową, fryzurami, czy będą czytać po tybetańsku, czy znajdą w sobie siłę do narodowego odrodzenia. Pewnie każdy, siedząc wygodnie w europejskim fotelu, kibicuje takim pragnieniom, ale… Ale do diabła, czy świat stać tylko na współczucie?
Pema Bhum – Opowiadania o rewolucji kulturalnej w Tybecie, przekład Adam Kozieł, posłowie Agata Bareja-Starzyńska, PIW, Warszawa 2020, str. 175.