Wśród laureatów 12. edycji Nagrody Literackiej m.st. Warszawy (kategoria: Edycja warszawska) znalazł się – absolutnie nieprzypadkowo – autor książki Dom. Historia Przytułku św. Franciszka Salezego (wyd. Towarzystwo Przytułku św. Franciszka Salezego w Warszawie) Andrzej Żor – rozmawia z nim Ewa Sośnicka-Wojciechowska
Urodził się Pan w Płońsku. A kiedy zamieszkał Pan w Warszawie?
Po maturze, w 1957 r. Miałem 17 lat, bo wcześniej rozpocząłem edukację. Tu chciałbym zawiadomić wszystkich przeciwników wcześniejszego pójścia do szkoły: nic mi się nie stało! Ani w czasach wczesnoszkolnych, ani później, łącznie ze studiami na Uniwersytecie Warszawskim (polonistyka) nie odczułem żadnego dyskomfortu z tego powodu.
Dodajmy, że obecnie jest Pan doktorem nauk humanistycznych w dziedzinie historii. Frapującym fragmentem Pana życiorysu jest trzyletnie ambasadorowanie w Malezji. Jak do tego doszło?
Kiedy pracowałem w ministerstwie, które pod koniec mojej pracy w nim było ministerstwem nauki, szkolnictwa wyższego i techniki, przez ok. 10 lat zajmowałem się kontaktami z Chinami. Byłem m.in. współprzewodniczącym komisji polsko-chińskiej do spraw kontaktów naukowo-technicznych. Rozpocząłem obserwację zmian zachodzących w tym kraju od chwili, kiedy na słynnym III Plenum Deng Xiaoping powiedział, że nieważne, czy kot jest czarny, czy biały, ważne, żeby łowił myszy. To był początek rewolucji ekonomicznej w Chinach, które odwiedziłem przez następne lata ok. 20 razy. Dzięki temu i kontaktom „natury literackiej” poznałem nie tylko Chiny, ale i kawałek Azji. Dlatego kiedy zaproponowano mi placówkę w Malezji, to, choć nie czułem się zawodowym dyplomatą, przyjąłem tę propozycję.
Jaki to kraj – Malezja?
Malajowie stanowią tam ok. 55% populacji i to oni mają w swych rękach rząd, wojsko i administrację. Są muzułmanami, islam jest religią państwową. Ale drugą co do wielkości grupę – ok. 35% – stanowią Chińczycy, którzy z racji wrodzonych umiejętności zajmują się sferą ekonomiczną (przemysł, biznes). Krótko mówiąc: rządzą Malajowie, ale pieniądze mają Chińczycy. Ważną częścią populacji (ok. 10%) są Hindusi, bardziej zróżnicowani: jedni sprzątają ulice i wykonują inne podobne prace, a inni, wykształceni poza krajem, zostają prawnikami czy lekarzami. Malezja mnie zaskoczyła. W 1992 r. telefony komórkowe były tam w powszechnym użytku, kiedy w Polsce mieliśmy początki telefonii tego typu. W ogóle wszelkie formy elektroniki są tam znakomicie rozpowszechnione. Również służba zdrowia – patrząc od strony pacjenta – na poziomie podstawowym jest zdecydowanie na wyższym poziomie niż u nas. Gorzej, jeśli chodzi o tzw. kulturę wysoką – nie ma teatrów, filharmonii, taka kultura właściwie nie istnieje. Czasem przyjeżdżają grupy teatralne, zazwyczaj z Wielkiej Brytanii.
I mają publiczność?
Przeważnie jest to korpus dyplomatyczny i inteligencja. Masowo oglądane są tylko imprezy folklorystyczne. Jednak różnice etniczne w Malezji tworzą sporo problemów, np. wpływają na ich kulinaria. Malajowie muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, Chińczycy jedzą każdy rodzaj mięsa – a szczególnie chętnie wieprzowinę, za to Hindusi nie spożywają wołowiny. Kiedy urządza się przyjęcie, bezpieczną alternatywą jest tylko kurczak i baranina (śmiech). Po powrocie napisałem książkę o Malezji [rok wyd. 1995 – ESW].
Jest Pan autorem powieści, opowiadań i biografii historycznych – Jana Blocha, Aleksandra Wielopolskiego, Jana Kantego Steczkowskiego czy Leopolda Kronenberga. Dlaczego zajął się Pan historią naszego rozwoju ekonomicznego i ludzi biznesu ?
Można to ująć szerzej : zająłem się bohaterami tzw. nurtu organicznego w historii Polski. Nasza historia – w zasadniczym swoi kształcie – jest zdominowana przez opcję militarno-martyrologiczną. Tymczasem istnieje drugi nurt, co najmniej równoprawny, gdzie mamy do czynienia z twórcami, budowniczymi gospodarki polskiej, którzy umacniali siłę państwa ( nawet tego nieistniejącego) u podstaw, u dołu – używając terminologii pozytywistycznej. Ten nurt wcale nie był tak licho reprezentowany, jak dziś to przedstawia historia. Było tam kilka wielkich postaci biznesu, finansów – bankowości, przemysłowców, budowniczych linii kolejowych itd. Wystarczy powiedzieć, że kształt linii kolejowych w Królestwie Polskim zawdzięczamy dwóm ludziom – byli to Leopold Kronenberg i Jan Bloch. Przy tym Kronenberg był założycielem pierwszego komercyjnego banku w Warszawie, Banku Handlowego (1870 r., obecnie City Bank Handlowy). Jan Kanty Steczkowski, premier Rządu Rady Regencyjnej (1918), został później ministrem finansów, a następnie pierwszym prezesem Banku Gospodarstwa Krajowego. Napisałem cztery biografie, więc mógłbym o nich jeszcze długo…
Obecnie nagrodzona Pana książka też jest biografią, tyle że bohaterem jest w tym przypadku budynek i jego mieszkańcy. Przez pryzmat jego dziejów poznajemy, z ogromną liczbą szczegółów, historię Warszawy i Polski…
Właśnie to, prawdę mówiąc, najbardziej mnie zafascynowało w propozycji napisania tej książki. Przytułek im. Franciszka Salezego to instytucja licząca sobie prawie 120 lat nieprzerwanego funkcjonowania. Przeszła przez wszystkie możliwe wydarzenia historyczne, zmiany ustrojowe, polityczne itd. Zaczęła w carskich czasach z całą otoczką ówczesnych perturbacji – m.in. w pewnej chwili stała się filią Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, mimo że Przytułek faktycznie działał na własny rachunek. Potem przyszła pierwsza wojna światowa i mało kto dziś pamięta, że zapanował w Warszawie wielki głód. Utrzymanie pensjonariuszy nie było rzeczą łatwą w sytuacji, gdy wtedy nawet pełnosprawni warszawiacy nie zawsze dawali sobie radę. Potem było dwudziestolecie międzywojenne, a potem druga wojna ze wszystkimi jej dramatami. A dom opiekuńczy trwał. Następnie przyszedł socjalizm, który nie był życzliwy dla placówek tego typu.
A właściwie dlaczego? Czy dlatego, że Przytułek prowadziły siostry zakonne?
Też, ale nie tylko. W tym ustroju była bardzo trwała tendencja do centralizacji wszystkich instytucji. Tak się stało z ruchem turystycznym, z Polskim Czerwonym Krzyżem, przykłady można mnożyć. Samodzielny dom opiekuńczy z ok. 20 osobami personelu i najwyżej 200 podopiecznymi kompletnie nie przystawał do tej koncepcji. Do tego silne powiązania z Kościołem, kardynał Wyszyński odwiedzający placówkę, zaprzyjaźniony z jednym z założycieli Przytułku nuncjusz papieski w Polsce, który potem został papieżem – to wszystko nie pozostawało niezauważone przez władzę. A bez pomocy państwa było ciężko. Istnienie Domu uwierało decydentów, o czym świadczyły nasyłane wciąż kontrole z podejrzeniami malwersacji, nieodpowiedniego karmienia podopiecznych przez siostry itp. Obecnie Przytułek to instytucja świecka, ale myślę, że jest jedną z nielicznych, które przetrwały w Polsce 120 lat bez zmiany celu czy charakteru placówki.
Już to, co Pan powiedział, zachęci zapewne Czytelników do sięgnięcia po tę książkę.
Proszę sobie wyobrazić taką scenę: 12 maja 1926 r. na moście Poniatowskiego spotykają się Józef Piłsudski z prezydentem Stanisławem Wojciechowskim. Zapadają decyzje ważne dla historii Polski. A pod mostem stoi Dom, z którego personel i podopieczni mogą obserwować to wydarzenie. To mi przypomina bardzo popularną u nas w latach 50. książkę Ilji Erenburga Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca, satyrę na oba ustroje: komunistyczny i kapitalistyczny. Niektórzy czytelnicy zadawali sobie pytanie: „Czy pędzący parowóz rewolucji może przejechać biednego Lejzorka Rojtszwańca?”. Tutaj można by zapytać – czy parowóz historii mógł przejechać Przytułek im. F. Salezego? Szczególnie że znajdował się pod mostem – a to brzmi symbolicznie… Zafascynowało mnie to zderzenie mikroświata z makroświatem.
Czy to już wszystkie powody, dla których zdecydował się pan napisać Dom?
Powody były wielorakie, ale jednym z głównych był Jan Bloch. Swego czasu napisałem o nim Figle historii, pisałem o Blochu również w innych publikacjach, czasem coś robię dla Fundacji im. Blocha. W jakiś sposób jestem z tą postacią wciąż związany Był to człowiek nietuzinkowy, mówiący i piszący w 7 językach. A Bloch dał grunt na Solcu i kasę na zbudowanie Przytułku.
I zrobił to wyłącznie z dobrego, społecznikowskiego serca?
Był znanym filantropem, ale.. Jego trzecie dziecko, Aleksandra, wyszła za mąż za Józefa Weyssenhoffa, który później został znanym powieściopisarzem, ale wcześniej – jak to z arystokratami bywa, przejawiał różne skłonności, szczególnie do hazardu. W jachtklubie w Petersburgu przegrał zawrotną sumę 400 tys. rubli. Zastawił swój majątek, który nazywał się, nomen omen, Samoklęski (w Lubelskiem). Bloch go wykupił, ale zażądał od Weyssenhoffa rozwodu z córką. Aleksandra prawdopodobnie nadal kochała męża, bo po tym rozdziale od stołu i łoża nie czuła się najlepiej. Dlatego ojciec mocno zaangażował się w powstanie Domu, a córka została prezesem Towarzystwa Przytułku św. Franciszka Salezego (była nim aż do śmierci w 1939 r.). Ta działalność dobroczynna miała służyć „otarciu łez”.
Wysłuchałam nagrania wywiadu radiowego z Panem i Ewą Szczepańską dotyczącego książki Dom. Odniosłam wrażenie, że pani Ewa napisała ją razem z Panem (?)
Ewa Szczepańska bardzo dużo wniosła do książki, ponieważ udostępniła mi wszystkie materiały archiwalne (a z tym jest zazwyczaj największy problem) i jest autorką ikonografii, bez której ta pozycja znacznie straciłaby na wartości.
Minęło trochę czasu od wręczenia Panu nagrody. Czy ma Pan już jakiś odzew od Czytelników?
Zdawałem sobie sprawę, że piszę książkę niszową. Trudno, żeby taka tematyka porywała tłumy. Zresztą pozostałe dwie nominacje do nagrody – książka o towarzystwie cyklistów Piotra Kubkowskiego czy o architekcie Sigalinie Andrzeja Skalimowskiego – to też książki niszowe. Jednak, jak na dzisiejsze czasy, moja książka spowodowała spory rezonans. Myślę, że to z powodu tematyki, która jest coraz bardziej aktualna. Co zrobić z starzejącym się społeczeństwem? W obliczu różnych przekształceń demograficznych to jest palący problem. Wciąż nie zdajemy sobie sprawy, na jakiej tykającej bombie żyjemy. Nie zaryzykuję podania proporcji, ale odsetek ludzi kalekich, starych czy starzejących się zdumiewająco szybko rośnie. Tymczasem w dyskursie publicznym jesteśmy dalecy od tej sprawy – cofnięcie wyższego wieku emerytalnego ją pogłębiło. A to będzie palący problem w ciągu najbliższych kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat! Ludzie żyją coraz dłużej. I konieczne jest szukanie rozwiązań tej kwestii.
A nad czym teraz Pan pracuje ? O czym Pan pisze ?
Teraz będę odpoczywał, bo właśnie wyszła moja następna książka pt. „Zapiski obłąkanego”, wydana przez wydawnictwo RES HUMANA. Ta książka dotyczy zupełnie innego tematu, niż te dotychczasowe. Zajmuję się w niej fenomenem określonym przez Stanisława Brzozowskiego jako świadomość kulturalna. Autor tego pojęcia nigdy nie podał jego definicji, ale sadzę, że chodzi tu o zespół poglądów, przekonań, idei, wyobrażeń, także mitów, które kształtują współczesne postawy i zachowania Polaków. Moje rozważania o historycznych uwarunkowaniach świadomości zbiorowej prowadzone są na trzech przykładach: po pierwsze – na analizie przyczyn współczesnego podziału/rozpadu społecznego, po drugie – stosunku do Rosji i, po trzecie – cech wyznaczających tożsamość narodową. Czyli historia a świadomość i świadomość a historia to jest, najogólniej mówiąc, temat tej książki.