Otwieram stary sztambuch mojej babki Rozalii. Przeleżał niezauważony na strychu, na dnie w starym kufrze przez kilkadziesiąt lat. Nic dziwnego zatem, że dla mojego powonienia uderzający zapach stęchlizny nie jest przyjemny. Może taki zapach ma starość, a może śmierć?… – To pierwsze myśli, jakie cisną się do głowy. Gdy dostrzegam wyblakłe odręczne pismo na kruchych i pożółkłych jego kartkach, żeby zaspokoić swoją ciekawość, kolejna myśl jest bardziej precyzyjna — muszę założyć higieniczną maseczkę.
Zatrzymuję się na zapiskach z 1920 roku, przy których tkwi podkreślony grubo tytuł: „Czas zarazy”. Szybko orientuję się, że dotyczy on niezwykle groźnej epidemii hiszpanki, która dziesiątkując ludzi w całej Europie, dotarła również do Polski.
W czasie jednego tygodnia moja babcia straciła i pochowała swojego pierwszego męża oraz dwóch synów Kazika i Janka.
Młody Jakub, który terminował w kuźni u jej męża, po powrocie z pogrzebu kowala Kamińskiego, podjął szybką decyzję o jej zamknięciu na okres zarazy i postanowił się schronić w bezpieczniejsze miejsce. Oczekiwał, iż będzie nim rodzinny dom, gdzie samotnie gospodarowała jego matka.
Jakub w pośpiechu sposobi się do podróży, zabierając jedynie prowiant i kilka najniezbędniejszych rzeczy osobistych. Wdowa po kowalu spakowała mu w węzełek kawał chleba, ser i kilka gotowanych jajek. Wydała też odzienie „już niepotrzebne po mężu nieboszczyku”. Bladym świtem wędrowiec wyrusza do odległego Racewa, leżącego u podnóża wzniesienia porośniętego gęstym lasem. W Racewie oprócz matki Jakuba mieszka jeszcze ich dalsza rodzina Baranowskich, a w sąsiedniej wiosce narzeczona Sara – oczekująca na jego powrót z przysposobienia do zawodu i rychły z nią ożenek.
W pamiętniku babcia Rozalia tak pisze: „Każda para zdrowych rąk dobra, aby narąbać drew, nanosić wody z odległego potoku. Każda pomoc złota warta, ale życia nie oszacujesz, zwłaszcza gdy zagrożone. Daj Jakubowi przeżyć Boże, i Matko Przenajświętsza daj mu. I dajcie by powrócił, gdy zaraza minie. Kuźnia bez niego teraz też umarła”.
Jakub miał przed sobą około 80 kilometrów drogi w trudnym, pofałdowanym wzniesieniami terenie. Drogi, na której z powodu zarazy żadnej sposobnej podwózki spodziewać się nie mógł. Chłopi bali się, by nie przywlec zarazę z pobliskich miasteczek i w błahych sprawach ze swoich wsi się nie ruszali.
Może, jakby mokradła podeschły – Jakub myślał o kapryśnym strumieniu w połowie drogi – udałoby się zrobić kilka kilometrów skrótem, znaną mu dróżką pomiędzy łąkami?
Zawodu kowala – wiadomo – byle kto nie wybiera. Jakub był młodzieńcem o wręcz potężnej posturze, a jego silne ramiona zdawały się zaprzeczać zagrożeniu z powodu jakiejś tam zagranicznej zarazy. — Tak początkowo myśleli bliscy, ale i sąsiedzi pana Kamińskiego. A potem – jak się okazało – a przecież sam kowal też był chłopem na schwał, niejedno kowadło zapracował, niejeden kruchy od zużycia lemiesz na nim połamał… ani siła fizyczna, ani modlitwa jego kochającej go żony tragedii nie zapobiegły. Hiszpanka nie przebierała. Czasami jak kosa zbierająca trawy wycinała na swej drodze dokładnie wszystkich, a czasami, jak potężny śmiercionośny wir morowego powietrza, wyrywała dziury nawet w najcięższych dachach, powalała nawet najsilniejszych mieszkańców, nie szczędząc też wcale dzieci.
Nie byłoby dalszego ciągu tej historii, gdyby Babcia Rozalia nie przeżyła zarazy hiszpanki. I gdyby nie jej skrupulatność w zapiskach odnalezionego sztambucha. I co równie ważne, gdybym nie przejrzała sztambucha dokładnie do końca. – Młody kowal Jakub porzucił kuźnię i koniec?… Ale ślad po nim nie zaginął. Dalszą historię opowiedziała babce Rozalii moja przyszła przybrana matka Janka. A Jance – kuzynka narzeczonej Jakuba, Aniela.
Potwierdził ją również „dwa roki później” młody Józwa Baranowski, który zapukał do drzwi domu wdowy po kowalu panu Kamińskim, by zapytać o możliwość podjęcia pracy, której wcześniej z powodu zarazy Jakub zaniechał. Zapytał, a ponieważ kuźnia nadal pozostawała bez kowala, pozostał.
Schodzące z nieboskłonu słońce wędrowało ku horyzontowi, by skryć się za ścianą leśnej gęstwiny. Jego ostatnie promienie przyjemnie ogrzewały plecy barczystego wędrowca, rzucając coraz dłuższy cień na drogę. Kolejna wąska ścieżka, której wypatrywał, by skrócić czas wędrówki do rodzinnego domu, skręcała teraz na rozległe łąki, wiodła ich skrajem i dochodziła do wąskiego potoku bystro toczącego się z pobliskiego wzniesienia. Woda była w nim czysta, źródlana. Zapewne i zdrowa – tak pomyślał, gdyż ludzie przecież różne rzeczy rozpowiadali o morowej zarazie, która nękała ludzkość, siejąc śmierć wokół. Mówili, że roznoszą ją wiatry, źli i bezbożni ludzie, ale i woda, która spada z nieba wraz z burzowym deszczem.
Spragniony, ale i umęczony przebytą drogą Jakub przysiadł na napotkanym kamieniu, odłożył na bok niesiony tobołek i podszedł do potoku. Obmył dłonie i zaczerpnął w nie chłodnej i rzeźwiącej wody. Pił łapczywie, rozglądając się wokół.
Ostatnie promienie słońca kąpały się w strumieniu, połyskując złociście. Ech – pomyślał – życie takie piękne, taka cudna jest przyroda, a tak trudno człowiekowi połączyć swój ziemski los z jej kaprysami.
Zanim zupełnie się ściemni, powinienem dotrzeć do Baranowskich, a potem już tylko kilka szusów przez wieś i będę u matki.
Jeszcze tylko minąć kładkę z drągów starego przypróchniałego buka i zbiec wąską ścieżką w stronę niedużego zagajnika.
Rozmyślając o tym, jak się przywita z matką i razem napiją się gorącej herbaty z malin, spojrzał jeszcze raz na wodę i znieruchomiał. Jego oczy poraził jakiś dziwny odblask, jaki powodowały ostatnie promienie słońca padające na wodę.
– O matko święta! A co tak błyszczy, w wodzie?..
Jakub wskoczył na wystające z wody omszałe głazy i pochylił się nad zagłębieniem przy jednym z nich. Wsadził dłoń do lodowatej wody i pochwycił za krawędź naczynia wystającego z dennego żwiru.
– O Najświętsza Panienko! To jest… To ze złota! – omal nie wrzasnął ze zdumienia.
Wyciągnął delikatnie z wody puchar, w którym były monety, a że część z nich rozsypała się przy tym, starannie wydobywał je po kolei aż do ostatniej, oglądając wszystkie uważnie i opłukując wodą.
– Szczerozłoty puchar i… złote dukaty! Dużo złotych pieniędzy?! — Nawet nie liczył ich, tylko zgarniał, osuszał w dłoniach i… oglądał. Gdy ochłonął wreszcie, policzył dukaty. Było ich piętnaście. Wśród znalezionych przedmiotów był też mały złoty krzyż. Schował to wszystko do tobołka i z ciężkim sercem nie pojmującego całej tej przygody znalazcy, zarzucił go na ramię.
Jakub długo zastanawiał się nad tym, co znalazł. I chociaż do Racewa miał już nie daleko, zatrzymał się, usiadł pod świerkiem i raz jeszcze rozłożył przed sobą znaleziony skarb. Po policzkach spływały mu łzy. Nie wiedział: ten skarb należy teraz do niego..? Kto go tam zostawił? Jak on znalazł się w strumieniu?
Co teraz Jakub powinien z nim zrobić?… Puchar zapewne święty, ale dukaty?… Dukaty mógł przecież sam zarobić. Mógłby za nie urządzić sobie kuźnię… Poprawić swój los i los starej matki…
Ogarnęła go euforia, która była tak wielka, że to się śmiał, to płakał. Popadł w jakieś dziwne szaleństwo, a następnie odrętwienie, które całkowicie go wyczerpało. Tak, że po chwili padł na leśne poszycie jak rażony i przyciskając ze wszystkich sił do swojej piersi, niczym najukochańszą osobę, cenne znalezisko, przysnął.
Trudno mu było się zorientować, ile tak spał w tym umęczeniu podróżą i uszczęśliwieniu ze znaleźnego bogactwa. Obudził go sen. Straszny sen. – Tu muszę wtrącić swoją uwagę autorki, że szczególnie drastyczne sny bardzo często ówcześni ludzie uznawali za proroctwa, zły omen, coś w rodzaju przepowiedni. — Jakubowi przyśniło się, że jego ręce ociekały krwią. Z uporem wycierał je o mech, a one wciąż od nowa krwawiły.
Była noc, księżyc w pełni stał wysoko nad pobliskim jarem, zrobiło się chłodno. Jakub pozbierał się i ogarnął. Wokół panowała niezmącona niczym cisza. I tylko… w brzuchu głód mu dał znać o sobie niespokojnym pomrukiem. Był głodny. Zapas jedzenia, jaki dostał od mojej babki wdowy po kowalu Kamińskim, dawno mu się skończył.
Przecież do domu tak blisko. Mógł już tam być…Dlaczego usnął?… Niepokój, ale i nieplanowany odpoczynek w podróży dodały mu sił. Ruszył w kierunku głównej drogi do Racewa. Biegł wąską dróżką po zboczu, aby pół godziny później dojrzeć w mroku nocy pierwsze zarysy domostw historycznej niegdyś, a tak bliskiej teraz jego sercu osady.
Jedynym pragnieniem, jakie teraz go gnało, była chęć jak najszybszego ujrzenia matki i pokazania złotych dukatów, opowiedzenia jej o znalezisku.
…Ale jego rodzinny dom całkowicie pogrążony był w mroku. I jakiś dziwny taki. W podwórzu nie było widać oznak życia, a i w oknach… wisiała tylko ciemność. Wystraszył się, jego serce ponownie opanował trwożny niepokój. Zamiast sprawdzić drzwi, zakołatać w nie, zamiast zastukać w okno sypialni matki, przysiadł na ganku na porzuconym tam zydlu i zastanawiał się: Budzić w taką głęboką noc, przerywać jej sen, czy poczekać do rana?
Porzucił swoje rzeczy na przyzbie i podszedł do szopy. Z trudem odnalazł w ciemności siekierę i przy poświacie księżyca zaczął rąbać drwa na starym, jak dom matki, pniaku. Pewnie matka usłyszy go i zbudzona wyjrzy przez okno, a potem otworzy drzwi domu i rozpostrze ramiona. – Wróciłeś synu?!
Nie miał jednak okazji ani przywitać się z matką, ani wyjawić jej swojej tajemnicy. I nie wypili wspólnie herbaty z malin. Jego dom był pusty, a matka… Jak dowiedział się wczesnym rankiem od Baranowskich, odeszła na zawsze z tego świata miesiąc wcześniej, wraz z kilkunastoma innymi mieszkańcami wioski – na tę straszną zarazę, przed którą on uciekał.
Nie mógł nawet odwiedzić jej grobu. Grób był dla wszystkich jeden, poza cmentarzem, na obrzeżach wsi. Wielki, długi, zalany gaszonym wapnem. I krzyż na nim był jeden. W grobie tym wraz ze swoimi wiernymi parafianami pochowany został również ksiądz proboszcz. – Ponoć taka była jego ostatnia wola, jaką wyjawił, gdy i jego zaraza dopadła.
Dobity do granic psychicznej wytrzymałości tymi wiadomościami Jakub dowiedział się także od swojego wuja, że we wsi ludzie podczas zarazy bardzo się zmienili. Nasilający się strach i obawy o własne życie spowodowały, że sąsiad bał się sąsiada, że trudno było o jakąkolwiek pomoc. Że wreszcie… w okolicy nasiliły się bardzo kradzieże. I że… ciężko chory już proboszcz w obawie przed splądrowaniem kościoła, postanowił kosztowności, w tym złoty krzyż i kielich na wino ukryć gdzieś w bezpiecznym miejscu. Czy mu się to udało, nie wiadomo, bo znaleziono go w lesie nad potokiem martwego. Być może choroba zmogła go w powrotnej drodze, gdyż kosztowności przy nim już nie było.
Jakub pozostał w domu matki, przez długie zimowe miesiące prawie go nie opuszczając. Nie wyjawił nikomu, że znalazł bogactwo, jakie proboszcz chciał ukryć przed złodziejami.
Złoto zakopał w glinianym garncu koło starej jabłonki. Bał się ujawnić, że znalazł go w strumieniu, żeby nie być posądzonym przez złych ludzi o… jego kradzież, a może i zabójstwo księdza?…
Drastyczny sen, jaki mu się przyśnił podczas podróży, wracał do niego tak często, że nie potrafił o nim zapomnieć, że niebawem stał się jego obsesją.
Gdy udawał się na naukę kowalstwa do Kamińskich, w sąsiedniej wsi pozostawił upatrzoną wcześniej dziewczynę. Młodzi miłowali się i snuli wspólne plany na rychły ożenek. Jakub znał dobrze jej rodziców i kuzynkę Sary, Anielę. W jaki sposób dotarła do nich wiadomość, że młody kowal powrócił do Racewa i pogrążony w żałobie po wielokrotnych śmierciach: matki, ale i swego chlebodawcy kowala oraz jego synów, nie wychodzi z domu, trudno powiedzieć.
Faktem jest, że któregoś dnia po świętach Bożego Narodzenia odwiedziła go Aniela. – Ja w imieniu mojej kuzynki Sary i jej ojca oraz matki do ciebie Jakub. Z zaproszeniem. Jeżeli lubujesz nadal Sarę, przybądź do nich na święto Trzech Króli.
Jakubowi oczy zapłonęły, a i serce przyśpieszyło. Poczuł ucisk w gardle, jak wtedy, gdy kowalowa namawiała go, by nie opuszczał jej domu, poczekał aż zaraza minie, nie wiadomo przecież jak jest w Racewie, czy tam bezpiecznie.
Ale Jakub milczał.
– No, Jakub. Miłujesz jeszcze Sarę, a może już jej nie miłujesz?… – nagliła Aniela.
Nie porozmawiali. Jakub skinął tylko głową i z trudem po czasie wydusił z siebie: – Miłuję Sarę. Powiedz, że przyjdę.
Rodzina spożywała właśnie świąteczny obiad, gdy Jakub stanął w gościnnym progu. Stanął, wzrokiem obiegł izbę i zgromadzonych w niej domowników, i zamarł w bezruchu. Domownicy czekali na jakikolwiek gest powitania, a nie doczekawszy się go, skierowali się ku Sarze. Matka odezwała się pierwsza. – Saro, wstań i zaproś gościa do stołu.
– Jakubie, nie poznajesz nas? – zapytał jej ojciec. – Witamy cię w to błogosławione święto trzech królów. Chodź, siadaj z nami.
Na dźwięk słów przywołujących święto, wzrok Jakuba zabłysnął, jak gdyby ponownie zobaczył złoto; złoty kielich, krzyż i dukaty. Gorący dreszcz przebiegł po jego ciele i… odebrało mu mowę. Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, a w jego oczach coś w rodzaju obłędu.
Na twarzach domowników zarysował się niepokój, Siedząc nieruchomo, wpatrywali się w przybysza i czekali na jakiekolwiek z jego strony serdeczne słowo.
Po chwili Sara wstała. Poprawiając serdak i czerwone korale, podeszła do Jakuba. Uśmiechnęła się nieśmiało. – Jakub, no co ty? Dzień dobry. I siadaj z nami do stołu.
Jakub, jakby na pół przytomnie, usiadł obok Sary, a ona nalała mu do miski gorący aromatyczny rosół.
Jadł łapczywie, tuląc pod pazuchą jesionki jakieś zawiniątko. Sara pomyślała, że tam ma upominek dla niej, ale… do końca tego nie wyjawił. Także nie zareagował na wyrażony żal matki Sary z powodu śmierci jego matki i zapewne także … ogarniającego go żalu, że nie mógł brać udziału w jej pochówku.
Był z nimi, a jakby go nie było, jakby był całkiem gdzieś obok, poza nimi, poza sobą również. Jedyne, co uczynił, to bez niczyjego zachęcenia podniósł się od stołu i powiedział dziękuję. I wyszedł. Wrócił samotnie do siebie, tak jak samotnie tam przybył.
Po tym świątecznym dniu i odwiedzinach Jakuba spokojne życie tej rodziny zmieniało się prawie z dnia na dzień. Dom pełny kiedyś radości wypełniały teraz łzy i ciągłe kłótnie. Krewni i znajomi zaczęli go omijać, jak i rodziców Sary także.
Sara, która znała Jakuba od dzieciństwa, ufała mu bezgranicznie. Kiedyś spotykali się na skraju lasu, aby poprzebywać razem sam na sam. Teraz jego zachowanie stało się dziwne. Dziewczyna z obawą patrzyła na poczynania ukochanego, słuchała we wsi o jego… obłąkaniu i płakała.
Kilka razy próbowała jeszcze nawiązać z nim kontakt, ale bezskutecznie.
Zawsze zrównoważony i skromny, kochający ją Jakub, stał się odludkiem. Mimo że potwierdzał, że miłuje, nie zaprosił nawet jej do swojej chaty. Wszyscy co go znali, nie mogli pojąć tej zmiany. Sara zastanawiała się – może to urok…? Ale kto go rzucił na biednego Jakuba?
Kiedy 19 marca na świętego Józefa Sara stroiła przydrożną kapliczkę z figurą Maryi, podeszła do niej jej kuzynka, by spytać o zdrowie rodziców i tak po prostu porozmawiać, dziewczyna rozpłakała się. – Aniela, ja boję się Jakuba. On stracił rozum.
Bojąc się o niego, bo mówili, że znika gdzieś na kilka dni, a potem wraca głodny, zaniedbany, nieproszona poszła go odwiedzić, ale on tylko płakał. I mówił coś do siebie. Nie można go było zrozumieć.
Budzący się wiosenny dzień spowijała jeszcze mgła, a leniwe słońce nie chciało dawać ciepła. Aniela w białej lnianej koszuli, przeciągając się, wyjrzała przez okno, rozsuwają zazdrostki. Z okna widać było dom Sary. I coś ją tchnęło: przypomniała sobie niedawną rozmowę przy kapliczce i przypomniały jej się dawne wspólne zabawy oraz wyprawy na grzyby i jagody do lasu.
Ogarnął ją jakiś dziwny niepokój, a serce zaczęło bić, jakby ją coś wystraszyło.
Ubrała się w pośpiechu, zaplotła włosy w dwa warkocze i najszybciej jak mogła pobiegła w stronę domu Sary.
Sary nie było, a furta na podwórze była szeroko otwarta. Zapewne wujostwo są już w polu – pomyślała – ale gdzie jest Sara?
Miała złe przeczucia i coś nakazywało jej ruszyć w stronę domu Jakuba, a kiedy i tam ich nie zastała, pobiec ich znajomym szlakiem ku podnóża lesistego wzniesienia.
Ogarnięta złym przeczuciem i niezrozumiałą dla niej troską na słaniających się nogach dotarła do potoku.
Jakub siedział na próchniejącej ze starości bukowej kładce i głośno zawodząc, płakał nad zwłokami ukochanej Sary. Jej kuzynka leżała bezwładnie na dnie kamiennego potoku. Z jej głowy sączyła się strużka krwi. Taką samą krew Jakub miał na rękach.
– Coś uczynił chłopie?! Boże! – zawołała w kierunku nieba. – Co za straszna tragedia! – Aniela zaniosła się szlochem, pogrążając się w rozpaczy.
Na jej widok Jakub uspokoił się nagle i zupełnie składnie zaczął jej wyjaśniać, co się stało. …Że przyszli tu wspólnie. Bo on wracając od Kamińskich do matki, znalazł w tym potoku krzyż, złoty puchar kościelny i dukaty.
Jego słowa boleśnie raniły jej uszy, dudniły w głowie niczym bijące z nieba gromy, wzniecały złowieszczy wiatr: – Ja chciałem skarb zwrócić potokowi!.. Nie, to ona kazała mi go zwrócić wodzie!.. Nie chciałem!..
Nie chciałem jej zabić!.. Szarpała się ze mną!.. Upadła na kamień..! Ja nie chciałem!!!
Tak zakończyła się ta smutna i dziwna historia, którą kiedyś opowiedziała mojej mamie Jance, Aniela, a wszystko to odnotowała w swoim sztambuchu babcia Rozalia.
Motto: Tak czasami tajemnica, brak porozumienia i niepohamowana chciwość powodują tragedie ludzi. I tak kruche bywają ludzkie umysły i serca w obliczu nieprzewidzianych chorób i dramatów.