Krzysztof Lubczyński – Testament Terencjusza

0
493

        Nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazał się tom wierszy zmarłego w roku 2018 Poety i Uczonego, Krzysztofa Boczkowskiego, profesora medycyny, wybitnego lekarza genetyka i seksuologa, a jednocześnie wybitnego humanisty i utalentowanego poety, którego biogram można znaleźć w słownikach najwybitniejszych polskich pisarzy.

        Urodził się 2 maja 1936 w Warszawie. Absolwent Akademii Medycznej w Warszawie, w roku 1965 uzyskał tytuł doktora, w roku 1969 – doktora habilitowanego, zaś w roku 1983 profesora medycyny. Od 1959 r. był kierownikiem Samodzielnej Pracowni Genetyki w Akademii Medycznej. Debiutował jako poeta w 1969 r. na łamach miesięcznika „Twórczość”. W 1972 roku otrzymał nagrodę „Czerwonej Róży”, a potem dwukrotnie nagrodę „Pegaza” za przekłady. W przyszłości miał otrzymać liczne, bardzo prestiżowe nagrody za twórczość poetycką Opublikował 18 tomików poezji, m.in. „Otwarte usta losu” (1975), „Światło dnia” (1977), „W niewoli, w śniegu, w ciepłym czółnie krwi” (1981), „Apokryfy i fragmenty (1988), Białe usta (1989), „Dusza i śnieg” (1997), „Kości meduzy” (1998), Bramy raju” (2009), „Lata i dni (2011), „Na skraju świata(2012). Na stronie culture.pl można o nim przeczytać: „Wiersze Boczkowskiego, zmysłowe i cielesne, tkane są na kanwie subtelnej erotyki, lecz nie epatują seksem; one nade wszystko promieniują uczuciem – do ukochanej, rodziny i wszelkich żyjących stworzeń (…) Istotna dla jego dzieła jest również Literatura. Schodzi do fundamentów pamięci, tropi, zbiera, gromadzi myśli i słowa umarłych poetów, buszuje po całym artystycznym dorobku ludzkości, prowadzi dialog z pisarzami, filozofami, malarzami i muzykami. Głęboko zakorzeniony w tradycji, tłumaczy utwory poetów wielbionych i wyklętych, żyjących na różnych kontynentach, tych sprzed stuleci i współczesnych – od Lao-tse, Herodota, Platona do Audena i Ginsberga. Wyławia z głębi czasu ich cienie, tak aby – choć rozdzielone czasem – mogły się spotkać: Safona z Sylwią Plath, a Hölderlin z Wilde’em, Trakiem i Rilkem. W „Apokryfach i fragmentach” zaprosił do dyskusji przy wspólnym stole Hercena, Tołstoja, Chopina, Słowackiego, Mickiewicza, Norwida, Wagnera, Szymanowskiego, Nietzschego, Flauberta, Junga, Camusa i Pounda. Jego koryfeuszami są m.in. Walt Whitman, Rainer Maria Rilke i Thomas Stearns Eliot. Podziwia symbolistów francuskich: Rimbauda i Verlaine’a, których imiona przewijają się w jego wierszach. Krzysztof Boczkowski od dawna próbuje różnych form traktując je niekiedy jak żartobliwy pastisz, exercice lub wyraz hołdu składany innym poetom (…) Jego poezja miłosna – wrażliwa, silna i czuła, przedstawia pełną prawdę i głębię przeżyć psychicznych i fizycznych i zasługuje dlatego na oddzielne omówienie. Tom „Ja – mój przyjaciel (2003) był istotnym dokonaniem w zakresie rozwoju formy poetyckiej i „wrażliwości dźwiękowej”, wyróżniających Krzysztofa Boczkowskiego we współczesnej poezji polskiej”. (…) „Poezja Boczkowskiego w szczególny sposób łączy ze sobą dwa motywy: Księgi i Śmierci. Oba wyznaczają dystans wobec tego, co doraźne, przemijające. W obu wypadkach doraźność z nieodłącznym chaosem opanowane zostają przez ład transcendencji. Ale – co ważne – ów ład zakorzeniony jest w materii, w realnym doświadczeniu”. Krzysztof Boczkowski, poeta-doctus, jak nieraz określa się poetów, którzy są zarazem ludźmi wszechstronnie uczonymi, był też tłumaczem poezji angielskiej i autorem antologii poetyckich: „Od Safony do Sylvii Plath” (1997), „Antologia poetów najbliższych. Od Safony do Sylvii Plath” (2003). Jego fundamentalne dzieło medyczne, to „Zarys genetyki medycznej” (1985, 1990).

        W pięknym posłowiu do tomu „Szkielet Boga”, zatytułowanym „Słowo o poezji Krzysztofa Boczkowskiego”, Aleksandra Melbechowska – Luty zwraca uwagę na szereg aspektów tej poezji. Po pierwsze, na jej „przyrodniczą”, lekarską – w pierwszej warstwie – perspektywę patrzenia na człowieka jako na ciało będące summą ulegających zniszczeniu tkanek, ale  zauważa, że nie ma w tym spojrzeniu lekarskiego „znieczulenia”, jest współczucie dla cierpienia wszystkiego, co żyje. Boczkowski z równą wrażliwością przyjmuje i poetycko oddaje brzydotę i fizyczną ohydę życia, „brud świata”, jak i fascynującą urodę jego natury i kultury. Odcina się jednak od „podziału Swedenborga”, arbitralnie dzielącego wytwory natury na „brzydkie” i „piękne”, bo „któż ma prawo rozstrzygać, czy jaskółka jest piękna, a ropucha brzydka?”. Jest też w poezji Boczkowskiego pasmo erotyki, zmysłowej, lecz bez nie epatującej fizycznością, a pełnej czułości, nie tylko do ukochanej, ale także do żyjących stworzeń. Jest w niej mocne i rozległe zakorzenienie w tradycji artystycznej, głównie literackiej, dalekie jednak od wszelkiego epigonizmu – dla Poety jego wielcy Koledzy po Piórze są nie tyle wzorami do naśladowania, ile współuczestnikami dialogu. „To co pisze  – podkreśla autorka posłowia – jest jego własnością, każdym wierszem stwarza samego siebie”. Poprzez poezję Boczkowski szukał tego, co ważny dla niego T.S. Eliot ( przetłumaczył wybór jego poezji) – „jedności istnienia”. Aby je osiągnąć, musiał zdobyć negatywne doświadczenie, poznać obrzydzenie i przerażenie, jakie wzbudza życie”. „Jego dojście do pozytywnego nie było odwróceniem się od negatywnego, lecz przejściem przez nie” – konstatuje Melbechowska-Luty. Zbliżając się w swoim wywodzie do „natury” poezji Boczkowskiego, autorka posłowia zauważa: „Boczkowski wystrzega się owej trywializacji symbolicznego znaku, nie nadużywa też pojęć transcendentalnych, nie odwołuje się do metafizyki jako źródła poznania. Tworzy własne parabole, które bezpośrednio nie nawiązują do przypowieści biblijnych ani do literackich wątków dydaktycznych, lecz rozgrywają się w materialnej i duchowej czasoprzestrzeni na zasadzie „zwrotnego sprzężenia” antynomii i zaskakujących skojarzeń”. Bezpośrednio do formy tej poezji odnosi się tak: „Dukt jego strof odznacza się czystą kadencją linearną i niemal chirurgiczną precyzją zapisu, a zarazem olśniewa wyraźnym pogłosem wyobraźni muzycznej – przywołującej barwy dźwiękowe, linie melodyczne, polifoniczne kontrasty i interakcje, zwolnienia i przyspieszenia punktowane długą lub krótką frazą, a nade wszystko kontrapunkt rytmiczny, ów „długi głos” – współtworzący poprzez dźwięki i rytm pełnię poetyckiego obrazu”. Zwraca też uwagę na jego biegłość czysto profesjonalną, „rzemieślniczą”, wyrażającą się w umiejętności poruszania się w przestrzeni tradycyjnych form poetyckich i językowych, włącznie z żartobliwym pastiszem czy nawiązaniem do rytmu trzynastozgłoskowca. Cytuje też krytyka Leszka Szarugę, który  napisał o poezji Boczkowskiego, że „w szczególny sposób łączy ze sobą dwa motywy: Księgi i śmierci. Oba wyznaczają dystans wobec tego, co doraźne, przemijające. W obu wypadkach doraźność z nieodłącznym chaosem opanowane zostają przez ład transcendencji. Ale, co ważne, ten ład zakorzeniony jest w materii, w realnym doświadczeniu”.
         Cóż mógłbym dodać ze swej strony, po zreferowaniu profesjonalnych analiz cudzych? Mnie poezja Krzysztofa Boczkowskiego, z jej uniwersalizmem, z jej obejmowaniem egzystencji we wszystkich jej aspektach, z jej akceptacją życia w dobrym i złym, pięknym i brzydkim, tym co wieczne i tym co śmiertelne, w tym co naturalne i w tym co jest wytworem kultury, otóż mnie ta poezja jawi się jako twórcza, duchowa spadkobierczyni Renesansu, z jego terencjuszowską dewizą: „Człowiekiem jestem i nic co ludzie nie jest mi obce”.  Dlatego Krzysztofa Boczkowskiego nazywam w zaciszu swojej indywidualnej, czytelniczej wyobraźni, poetą renesansowym.


Wybór z tomu poezji Krzysztofa Boczkowskiego „Szkielet Boga”. Wybór wierszy z lat 1975-2012”


Let us describe the evening as it is”
Conrad Aiken

Opiszmy wieczór taki jaki jest
– drzewa wśród cieni i światła na szosie,
wilgotną trawę i wiatr obok liści,
asfalt i chmury ogromne odległe
niedotykalne
idące przeze mnie,
 chłodne kamienie na dnie strumieni
okryte srebrną wodą
ciemne twarze ikon.

Opiszmy wieczór taki jaki jest –
suche badyle, suchą ziemię, strumień,
 zielony rów przydrożny,
biały tynk kościoła –
szare figury
 stawia cień w oddzielnych wnękach,
czas idzie wokół nich,
gdy one trwają
 z dramatycznymi
liniami rąk.


 „Pieta florencka” Michała Anioła

– teraz wracasz w snach coraz bielszy
skurczony przezroczysty –
trzymam w rękach silne ramiona
ale piersi plecy nogi opadają
szczupłe i drobne
jak lalka

 jak płód
z papierową skórą brzucha
przez którą prześwitują granatowe żyły
– tyle lat noszę ciebie

gdybym mógł ciebie złożyć
w rowie przydrożnym chłodnym
wśród kaczeńców
albo w Duomo w gromnicach i kaliach
Kościół w snach oznacza cierpienie –
a co oznacza to cierpienie we śnie?
Zaduch
ciężar kamienny
ciało
na płucach na czaszce na brzuchu
– od tylu lat pamiętam że kochałem ciebie
15 lutego 1975


Dedykacja na przekładzie „Jałowej krainy” Eliota
Małgorzacie

Wszystko co chciałem Tobie
powiedzieć
powiedziałem już dawno mój Telemaku
moja Oliwio, mój Gilu,
i teraz kiedy piszę ostatnie zdania przekładu
– jak człowiek który kończy dzień –
nie pamiętam kamiennych krzeseł,
liści, glinianych dzbanów,
tylko chłód wieczoru
idący od lasu –
ciemniejącego ogniska
 z dogasającymi polanami słońca,
i chciałbym dać Tobie nie słowa,
lecz tamten wieczór leżący cieniami
 na szafie i półkach,
gdy w otwartym oknie
czytałem pierwszy raz –
a wiatr przewracał we mnie
stronę za stroną.

W stronę umarłych
I „ …
obsiadają mnie jak kruki… ”
JAROSŁ AW IWASZKIEWICZ

Umarli mnie nie prześladują
Umarli spotykają się ze mną:
na  ławce w  Łazienkach siada koło mnie
Prof. Bulski,
gdy skręcam w Chmielną z Nowego Światu
spotykam Andrzeja,
ojciec Hanki idzie po plaży
z „Trybuną Ludu” w rękach.

O czym rozmawiamy?
Ot, o niczym –
jak to zwykle w życiu.

​II
Płakałaś dziś w moim śnie
– a ja nie mogłem powiedzieć
jak bardzo Ciebie kochałem

Chodziłaś
 po pustym pokoju
w drewnianej przybudówce
– to było Zakopane
ja byłem zimnym śniegiem.

Płakałem dzisiaj w nocy:
nie mogłem Tobie powiedzieć
jak bardzo kocham Ciebie.

​III
Żywi tak jak umarli – chodzą w snach,
kładą łyżki na stole, nalewają zupę;
ich nogi opalone na deskach werandy,
albo na wspólnej pryczy – ciepłe i chłodne pod kocem.

O świcie są już starzy, obcy; bardziej niż umarli.


Kościół Świętego Zbawiciela

Wszedłem do kościoła mego dzieciństwa, i w jego wysokiej i pełnej powietrza nawie głównej, w dwóch drewnianych aniołach pomalowanych białą farbą i w drobnym czarnym     ciele Chrystusa   na malachitowym krzyżu, odnalazłem pewność że Boga nie ma. Wyszedłem ciemną kruchtą
na deszczową ulicę – chłodne powietrze z drobnymi kropelkami rosy wchodziło i wychodziło z moich płuc. Byłem wolny, jak w dzieciństwie, gdy patrzałem na wielki i niepojęty  świat, i nie szukałem w nim Boga.


W Dolinie Strążyskiej

Gdzie po kamieniach spada woda
i w czarnym żlebie głucho szumi
patrzyłem z Tob ą
– tej jesieni
gdy nikt z nas jeszcze nie rozumiał
co znaczy Czas
– jak srebrna woda
okrywa czarne twarze ikon
skalnym upłazem jak po schodach
spływając wartko, w piach, donikąd

jak gdyby życie tylko po to
 spływało  światłem, chłodem, szumem
by w noc przetopić słońca złoto,
w  śmierć – której nigdy nie zrozumiem


Iwaszkiewicz

Mój bunt był
Niedostrzegalny,
a gniew łagodny
jak mój piesek Tropek
moja myśl jest roślinna:
Pensée végétale
Jak cuillére
Jak soirée

a tu trzeba być ostrym
jak nóż kuchenny
Chciałem jak chłopiec
w śnie Augustyna
łyżeczką wyczerpać morze,
a oni mają mechaniczne pompy
do przelewania wody
z oceanu nienawiści
do sadzawki sztuki


Pod Santa Maria Maggiore

W Rzymie, w uliczce przy Termini,
w ciemnym lustrze mozaiki z V wieku
spotkałem Montale

„Co tu porabiasz, mój uczniu!
ani jednego wiersza,
ani jednej linijki,
 pięknej jak lot gołębia
pod stropy belkowane
dębami z puszcz liguryjskich”

Mistrzu, odparłem –
Jestem jak bór,
ogromny, czarny,
i bez drzew


Szkielet Boga

Teraz, powiedziałem sobie, żadnych ustępstw;
uderzaj młotem w dłuto – tylko, gdy to konieczne,
lepsza Pieta niedokończona:
szczupłe nogi, owłosienie, wklęsły brzuch,
niż tysiące falsyfikatów życia –
stojących rzędem, jak na cmentarzu, w sklepie
z pamiątkami

Kilka razy zostałem wrobiony w nie swój świat:
pierwszy raz w chwili narodzin –
nie „urodziłem się”
– zostałem urodzony

 i niósł mnie ocean
– w indiańskiej 
łupinie
lub w  żaglowcu Kolumba,
ku lądom nieistniejącym i starożytnym potworom
– wyłaniającym się na krańcach świata
z wiatrów, otchłani i gwiazd.

20 grudnia 1987


Aleje Ujazdowskie, Nowy Świat, Oboźna

Drzewa powiedziały mi prawdę.
Chmury powiedziały mi prawdę.
Co mogłem im odpowiedzieć?
Leżąc wśród sosen i buków nad brzegiem jeziora.

Kochałem was, kamienne tunele
okryte lawą asfaltu,
chłodne aleje bibliotek
i lampki nocne nad głowami  dziewcząt,
ulice schodzące samotnie
jak korytarze kreta –
gdzie leżą czarne skrzydła nietoperza
i do połowy obgryziona mysz.

Kochałem uśmiech niedorozwiniętego chłopca
jedzącego frytki z tekturowej tacy,
czarne włosy dziewczyny spięte na czubku głowy
aptekarską gumką,
kurz i zapach asfaltu na Nowym Świecie,
 samotną brzozę dotykającą balkonu drugiego piętra,
księgarnię na Foksal obok sali bokserskiej
pachnącej niveą i potem.

Wracam do was jak cień  wraca do sosny,
 jak pień drzewa powraca do ziemi.
od was chmury i buki – od Prawdy do Rzeczywistości.


Nad wodą

Wczoraj na tym jeziorze leżały kaczki zabite,
Wyżły do nich płynęły i czarne szuwary
Szeleściły skrzydłami niedobitych ptaków.
Dzisiaj woda świetlista i nienaruszona,
Przejrzysta jak myśl dziecka o rybkach i złotych
Muszlach, skręconych w nadbrzeżnych sitowiach.

Dlaczego dziwię się przezroczystości fali,
a tak spokojny jestem – gdy stojąc na brzegu
myślę o dawnym bólu, o Tobie i o mnie.
Dobrze wiemy: do kaczek strzela się jesienią,
a z rany krew wypływa – wąską cichą smugą
– znika w wodach jeziora albo w kurzu drogi.


Kwartet na Boże Narodzenie roku pańskiego 2006

Samotność jest jak nieprzetłumaczony wiersz

– Jest w niej letnie popołudnie Taras otwarty na ogród
z malwami i psem Kolorowy leżak na zielonej trawie
 i cień czytającego – obok liści jabłoni
– Czerwone grona porzeczek i malin Pomarszczone
                                                       [twarze jabłek
na dębowych półkach chłodnej piwnicy w końcu
                                                       [listopada
– Królowie kołyszą się na wielbłądach nad lazurową
                                                       [ strzechą

śniegu – pasterze grają na dudach i fletni aniołowie
na harfie i lutni

To wszystko jest w Tobie jest w wierszu
ale nie potrzebujesz już tego tłumaczyć nikomu
Cisza jest ostatnią częścią każdego kwartetu
 –słuchasz jej samotnie – przy Tobie nie ma żywego ducha

28 grudnia 2006

Podwórko – Marszałkowska 77

Żebracy  śpiewali na podwórku –
wyrzuconą przez lufcik monetę
podnosili kłaniając się w stronę okna

Żydowski chłopiec przychodził do kuchni w południe
po ciemnych krętych drewnianych schodach
– tylko kilka miesięcy

W początkach sierpnia było upalnie
panie w letnich sukienkach w kolorowe kwiaty
grały na podwórku przy stolikach w karty
w pierwszych dniach Powstania

Potem były groby na podwórzu, pogrzebowe salwy
dziewczęta i chłopcy w panterkach salutowali
Psy rozstrzelano w ubikacji obok śmietnika

„Krowa” – bomba – ryczał
a na dach i spadła przez cztery piętra na podłogę w stołowym

Wychodziliśmy z piwnicy coraz rzadziej
– tylko gdy kończyło się bombardowanie
Powstańcy nie byli już bohaterami
– szli piwnicami wśród złorzeczeń

​W dwa dni po kapitulacji
żołnierz Wermachtu z karabinem i w hełmie
wszedł wśród grobów na podwórko Przylgnąłem
                                                       [do Matki
„On nas zabije” Młody Niemiec uśmiechnął się
 przyjaźnie i wyszedł na ulicę

Granitowe niebo

Granatowe niebo
z pasmami światła
z kapturem sinej bieli
nad księżycem

Granitowe niebo –
co może zrozumieć
z niepewności bojaźni i strachu

Co może Bóg poradzić
na kalectwo nieszczęścia i śmierć
Abel umarł
Kain umarł
Bóg umarł
Nietzsche umarł

Nie wiesz, że wszyscy umarli?

I wtedy wchodzi wnuk
szczęśliwy pierwszymi krokami
i Negri o ciepłej sierści macha ogonem

2 czerwca 2008

Akra

Zabłądziliśmy w tym lesie –
przez zaspy śniegu przewrócone sosny i pniaki
szukaliśmy drogi do leśniczówki w Lucieniu
W końcu postanowiliśmy iść wprost przed siebie
– a może natrafimy na dukt leśny lub szosę?
Ale Akra odnalazła nas i szliśmy za nią
śnieżną alejką wśród choinek
Po śmierci leśniczego nowy nie wpuszczał psa na noc
                                                       [do domu
Spała w sionce naszego domku jak zawsze
czujna i mądra

30 listopada 2008

Odnalezienie

Odnaleźć siebie w młodości – swoją dumę
                                                        [i zdecydowanie
Wytrwałość odwagę miłość
Ścieżki Łazienek wśród kasztanów i samotność –
na zielonej ławce nad brzegiem trzcin i tataraków
wyspę kaczek i mandarynek flotyllę mew
Być młodym iść po lodzie jeziora
do łabędzia ze zwichniętym skrzydłem Wrócić do domu
w przemoczonych butach gdy ty rozpalasz ogień
                                                                  [ w kominku
Samotnie wędrować Czerwonymi Wierchami
                                                                  [i zgubić szlak
Nocować na mchu obok kosodrzewin i skalnic
Odnaleźć siebie młodym wśród skał Schodzić
                                                                  [strumieniem
Wśród hiacyntów i buków
w głębię starości
                                                        5 stycznia 2011


Krzysztof Boczkowski – „Szkielet Boga. Wybór wierszy z lat 1975-2012”, Państwowy Instytut Wydawniczy, str. 367, ISBN 978-83-8196-037-3

Krzysztof Lubczyński

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko