Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (13)

0
521

Grisza grał na akordeonie mordercom w Katyniu

(odcinek tylko dla czytelników o mocnych nerwach)

Na Kołymie inaczej wyglądał podział czasu na dzień i noc, inaczej Stwórca rozdzielał ciepło, a życie w przyrodzie budziło się, rozwijało i dojrzewało w tak błyskawicznym tempie, iż czasami miało się wrażenie, że to wszystko dzieje się nierealnie; jakby we śnie.

– Czy przyroda oszukiwała, by w ten szczególny, niepowtarzalny gdzie indziej sposób ratować się przed śmiercią? – Zapewne taka logika tam obowiązywała, gdyż wszystko co żyje na ziemi, musi przystosować się do jej warunków. Inaczej nie ma szans przetrwania.

Inna rzecz, że skąd taka roślinność wiedziała o tym? Bo ludzie, wiadomo. A może wszystko, co żyje na ziemi, poprzez jakiś wewnętrzny mechanizm wie o tym od Boga?…

Była już pełnia kołymskiego lata. Pod koniec zmiany wszyscy więźniowie ustawieni piątkami stali już przy bramie, czekając na jej otwarcie. Za bramą, żeby ich przejąć, gromadzili się wartownicy. Nagle przy bramie pojawił się dyrektor fabryki Baryszew. To było akurat po podsumowaniu planów za sierpień. W jego biurze podliczono procenty, a ponieważ wszystkie normy zostały wykonane, bądź przekroczone, dyrektor był bardzo zadowolony. Przyszedł, żeby o tym porozmawiać z fachowcami.

Gdy otwierano bramę, zbliżające się do niej brygady wciąż jeszcze się organizowały. Dyrektor przeszedł koło nich bez większego zainteresowania i podszedł do grupki stojących z boku mistrzów. Wtem, odrywając wzrok od jego nowych oficerskich butów z cholewkami, Antoni Rymsza spojrzał na zieloną kępę mchu i leśnego poszycia. – Przecież to jagody!.. – potoczył wzrokiem dalej, i dalej. Tuż za ogrodzeniem szerokim pasem zieleni słały się krzewinki, na wierzchu których czarniutkimi punkcikami raziły w oczy owoce jagód.

– Grażdanin dyrektor! – nie wytrzymał. – Pozwólcie mi zerwać trochę jagód – pokazał na ścielące się leśne runo. Dyrektor z niemałym zdziwieniem rozejrzał się po ziemi i… pozwolił. Rymsza jak dzieciak podbiegł do najbliższej kępki jagód i drżącymi dłońmi zaczął ściągać z niej owoce. Najpierw pojedynczo wkładał je do ust, jakby chciał się upewnić, że to naprawdę leśne jagody, a potem zaczął zbierać je całymi dłońmi. Głód nie pozwalał mu wyczuć smaku, chociaż nie… Wprawdzie wyglądały jak te z Wileńszczyzny, ale smakowały inaczej. Były kwaśne i cierpkie.

Po chwili podbiegł do niego Jach, a za nim kilka następnych osób. Dyrektor fabryki spoglądał na nich z jakimś dziwnym zadowoleniem, a wartownicy wydawali się zupełnie zdezorientowani.

Krzaczynki były rzadkie, ale jagody dorodne. Kiedy one zdążyły urosnąć? – zastanawiał się, w pośpiechu zgarniając dłońmi tylko te rosnące na wierzchu i powoli oddalając się w stronę niziutkiego brzozowego zagajnika.

– Stoj! – nie wytrzymał któryś z wartowników. Rymsza spojrzał na niego zdumiony.

– Kuda ty?!

– Ja tylko… na jagody. – Chciał zażartować, ale w tym momencie włączył się Baryszew. – Ile lat ci dali?! – zapytał. Widząc, że Rymsza zawahał się, uszczegółowił pytanie: Pytam o wyrok?!

– Ile? Dwadzieścia pięć.

Baryszew zaklął ciężko, obrażając jego matkę. – Nazad! – niespodziewanie huknął w jego stronę. – Więzień z dwudziestopięcioletnim wyrokiem brygadzistą?! – wyraził zdziwienie.

Wracając z brygadą do obozu, nie zastanawiał się nad wypowiedzią Baryszewa. Żal mu było jagód; dalej za bramą było ich jeszcze więcej. A potem rozpamiętywał o czasach partyzanckich; ileż tam jagód było w ich lasach?! Myślami wracał do rodzinnych stron, do najbliższych.

Tak, na Kołymie w ciągu dwóch miesięcy zdążyły wyrosnąć, zakwitnąć i dojrzeć czarne jagody. Wszystko z nadejściem lata w oczach zieleniło się, rosło i dojrzewało. Przez jedną noc niektóre rośliny potrafiły urosnąć tyle, ile w jego stronach rosłyby tydzień, albo i więcej. Bujały w oczach, dojrzewały w oczach. A wszystko dla podtrzymania gatunku.

Dwa dni później przywołał go do siebie Grebieszkow. Był ponury i nerwowo poruszał głową: – Rymsza! Wy zdurnieli, czy co?!

– O co chodzi, naczelniku?

– Baryszewowi nie podoba się, że więzień z takim wyrokiem pełni funkcję brygadzisty – wyjaśnił.

– Władza obozowa powierzyła mi tę funkcję i ona może mi ją zabrać – odparł Rymsza.

– To prawda – przyznał Grebieszkow. – Ale władza nie jest od zbierania jagód! Jagód wam się zachciało! Zakłóciliście tok czynności nadzoru, rozumiecie?!

Rymsza speszył się tą przyganą jak dzieciak. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale… żeby chodziło o jagody?

– Wy uważajcie. Bo drugi raz was nie wybronię – wyjaśnił Grebieszkow.

Pod koniec lata 1953 roku brygada Rymszy liczyła trzydziestu ludzi, w tym 27 więźniów z wyższym wykształceniem. Kogóż w niej nie było? Było kilku inżynierów chemików, ale byli też literaci (pisarze i poeci), filolodzy, historycy, aktorzy, śpiewacy, muzycy. Wśród tych ostatnich znalazł się pewien akordeonista Georgij Aleksandrowicz Koźmin ze Smoleńska. Skazano go na 10 lat obozu za zdradę ojczyzny, gdyż w czasie wojny (zresztą jako jeden z najmłodszych żołnierzy Armii Czerwonej; osiemnastoletni ochotnik) dostał się do niewoli niemieckiej.

Koźmin nie miał wyższego wykształcenia, ale warto pamięć o nim przywołać z innego powodu: był naocznym świadkiem zbrodni katyńskiej. Jego ojca, jako oficera białej gwardii carskiej rozstrzelano. Matka była nauczycielką muzyki w szkole średniej w Smoleńsku. To ona nauczyła syna grać na akordeonie i fortepianie. Jako grajek, zanim trafił do armii, grał zarobkowo w miejskim kinie.

Koźmin do brygady Rymszy trafił po to, by po pracy grywać w KWCz (Kulturo-Wospitatielnoj Czaści) na terenie obozu. Żeby mógł uczestniczyć w upowszechnianiu obozowej kultury, postarano się dla niego o mniej wyczerpującą pracę. Pracując w kopalni, nie byłby w stanie grać potem przez dwie godziny w zespole muzycznym.

Antoni Rymsza wspominał go jako człowieka towarzyskiego, kulturalnego i powszechnie lubianego. Wrażliwego, jak każdy artysta. I nie sprawiającego żadnego kłopotu. Jedyną jego wadą było tylko to, że na skutek szkorbutu postradał wszystkie zęby. To – zdaniem Antoniego – był zresztą jeden z bolesnych przykładów, że cynga potrafiła być okrutna i warto w obronie przed nią było ratować się pamiętnym słannikiem.

Na terenie fabryki funkcjonowała podstacja elektryczna, gdzie pracowało kilka maszyn prądotwórczych produkcji angielskiej, obsługiwanych przez więźniów – fachowców, w tym także dwóch wolnych, przydzielonych do brygady Antoniego Rymszy. Ci wolni, wybudowali sobie w pobliżu fabryki budkę z resztek starych opakowań drewnianych, w której spędzali czas poza pracą. Kiedyś poprzez Koźmina Rymsza dowiedział się, że potrafią oni trochę grać na instrumentach i marzą o pracy w KWCz. Będąc już na wolności, ściągnęli przez pocztę z miejsc swojego wcześniejszego bytowania akordeony w częściach i złożyli je. Koźmin pomagał im w dostrojeniu instrumentów, doskonalił także ich umiejętności muzyczne.

Bywało, że ci wolni przychodzili do Rymszy i prosili go: – Rymsza, zwolnij Żorkę na dwie godziny, będzie uczył nas grać. Ku jego zadowoleniu Antoni zwalniał go, wiedząc, że przebywanie z wolnymi umożliwia mu napić się herbaty, zjeść dodatkowy kawałek chleba.

Pewnego razu jednak, Grisza wrócił z podstacji pijany. Do końca zmiany było niedaleko, a on nie mógł utrzymać się na nogach. Z podstacji pomogli mu przyjść więźniowie. – Jak jednak wrócić na teren obozu? – Antoni wystraszył się, bo mógł za to ponieść surowe konsekwencje. Próba ochrzanienia go za to, nic nie dała, Grisza powtarzał w kółko, że jest niewinny, wypił tylko adiekałon – kolońską wodę.

– Co by tu zrobić, żeby mógł pod eskortą wrócić do obozu?

A może chemicy by coś poradzili? – Szybko zaprowadził Griszę do laboratorium chemicznego i poprosił o pomoc Łotysza Osisa i Tatara Łapkowa. Chemicy podali mu jakieś środki odtruwające i oprzytomnili go trochę. Do obozu udało się im wrócić bez przeszkód.

W obozie, po kolacji „wypożyczył” sobie Griszę ponownie. Miał do niego pretensje, że mógł go narazić, a tym samym i całą brygadę na utratę brygadzisty. Mógł też zaszkodzić sobie. Gdyby się sprawa wydała, przeniesiony by został do pracy pod ziemią. Grisza przepraszał go, jak umiał, a potem, gdy już całkiem doszedł do siebie, zwierzył mu się ze „strasznej tajemnicy” – jak powiedział, którą tylko dlatego chce mu zdradzić, że Rymsza jest dla niego dobry. No i także dlatego, że jest Polakiem, a to jako Polaka zapewne brygadzistę będzie interesować.

Po zapewnieniu przez Rymszę, że tajemnicy dochowa, Grisza zwierzył mu się, że jest chyba jedynym żyjącym świadkiem z zewnątrz, który widział na własne oczy, jak mordowano Polaków w Katyniu.

– Rymsza, ja jestem świadom tej tragedii – podkreślał. – Jeżeli w Związku Sowieckim zmienią się warunki życia do tego stopnia, że nie będzie mi zagrażało niebezpieczeństwo, to zgodzę się kiedyś wystąpić przed międzynarodowym trybunałem, jako naoczny świadek haniebnej zbrodni ludobójstwa.

– Kiedyś, gdy grałem w kinie – rozpoczął opowieść Grisza – podeszło do mnie dwóch mężczyzn, którzy oświadczyli, że chcą mnie jako muzykanta wynająć, żebym pograł trochę dla wojska. Gdy mi powiedzieli, że chodzi o granie nocne, zacząłem się zastanawiać.

– No, niedobrze by było, gdybyś odmówił oficerom Armii Czerwonej – oświadczyli. – Mógłbyś na tym stracić nie tylko ty, ale także twoja matka.

– Wystraszyłem się. Nie wiedziałem, co może wspólnego mieć z tym moja matka, ale wolałem tego nie sprawdzać i zgodziłem się.

Zawsze kiedy mnie potrzebowano, przyjeżdżał po mnie samochód osobowy – kontynuował Grisza. – Oprócz kierowcy był w nim oficer. Siedziałem z tyłu. Wygodnie, tylko niewiele mogłem zobaczyć, bo okna w samochodzie były zaciągnięte firankami. Gdy próbowałem zaglądać przez ramię kierowcy, oficer zrugał mnie: – Nie rozglądajcie się! Macie grać, a nie prowadzić działalność szpiegowską!

– Ja, działalność szpiegowską? A uchowaj Boże – wystraszyłem się i w jego obecności nie rozglądałem się więcej. Ta skryta podróż mocno mnie jednak intrygowała. Samochód zawsze zabierał mnie z domu matki wieczorem. Prosto ze Smoleńska jechaliśmy do Katynia, przez lasek do willi, która nazywała się Kozie Rogi. W tej willi mieszkali oficerowie NKWD. Grałem im zawsze przez całą noc, a oni pili i bawili się. Rano, skoro świt odwożono mnie ponownie do Smoleńska.

Kiedyś wszyscy oficerowie mocno popili się i kierowca odwoził mnie sam. Zresztą od niego też czuć było alkohol. Na dworze było już widno, mogłem doskonale zorientować się w terenie. Przejeżdżając przez Lasek Katyński, zobaczyłem tor kolejowy kończący się w lesie i bocznicę. Stały na niej wagony towarowe, bydlęce, z których wyładowywano polskie wojsko. Skąd wiem, że to byli Polacy? Od kierowcy. Potwierdzały to zresztą mundury i dystynkcje; ich pagony były pełne gwiazdek.

Trochę dalej zobaczyłem grupki ludzi prowadzonych prosto nad świeżo wykopane doły. To były takie kopane z winkla długie na około dwadzieścia metrów i szerokie na cztery–pięć metrów jamy. Widziałem też ich głębokość. Chyba ze trzy metry. Byłem przerażony, bo na jednym z kopców zobaczyłem ustawiony karabin maszynowy. Gdy już znacznie oddaliliśmy się, usłyszałem strzały. Nazajutrz jechaliśmy tą samą trasą. Kierowca znów odwoził mnie sam. Tych dołów w pobliżu bocznicy już nie było. Skrupulatnie usunięto wszelkie ślady. Dlaczego tak twierdzę? Bo po zasypaniu ziemią, posadzono na nich młode drzewka – sosenki. Rósł już tam las, rozumiesz? Kierowca to moje spostrzeżenie potwierdził.

– A może kierowca zmienił trasę? – niedowierzał Rymsza.

– Skądże. Droga była ta sama. Leśna, piaszczysta. Widziałem na niej nawet koleiny naszego samochodu z dnia poprzedniego…

W 1955 roku, po przeniesieniu na Czełbanię, Antoni Rymsza stracił kontakt z Koźminem, dalszy jego los był mu nieznany.

Gdy na terenie byłego cmentarzyska ruszyła nowa kopalnia cyny, zmarłych więźniów zaczęto – czasowo na okres zimy – składować tak, jak składuje się drewno: w sążnie, a właściwie w jeden, z każdym dniem powiększający się, stos, układany tuż za drutami ogrodzenia obozu.

Na terenie obozu znajdował się specjalny barak, podległy wprawdzie pod san-czaść, ale o nieco odmiennym przeznaczeniu; kierowano tam nie tych, którzy mieli wyzdrowieć, ale tych, których pobyt w nim był końcówką nędznej ludzkiej egzystencji na nieludzkiej ziemi. Jeżeli zaglądał tam lekarz, to tylko po to, żeby potwierdzić czyjś zgon.

Krótko po decyzji likwidacji cmentarza, do obozu przywieziono transport konserw mięsnych, w dużych pięcio- i dziesięciokilogramowych bańkach. Bańki były popuchnięte, termin przydatności konserw do spożycia przez żołnierzy dawno minął i jedyne co można z nimi było zrobić, to – oczywiście zdaniem władzy sowieckiej – wydać je więźniom.

Po ich spożyciu (konserwy trafiły na kuchnię) setki więźniów dostało krwawej biegunki, a później duża z nich część umarła. Stos nagich, wybielałych na mrozie kościotrupów, za płotem obozu powiększał się z dnia na dzień.

Nawet wtedy, gdy nie było żadnych epidemii i grupowych zachorowań, nie było dnia, żeby ktoś nie zginął w kopalni lub nie zmarł z innego powodu. Byli też tacy, którzy świadomie starali się, żeby ich przeniesiono za płot. Łykali gwoździe, podejmowali próby samobójcze.

Faktem jest, że na wiosnę, po niespełna roku czasu, stos ułożony z nieboszczyków, osiągnął około stu metrów długości i metr do półtora metra wysokości.

Kiedyś, a było to gdzieś w samym sercu zimy, gdy temperatury na dworze dochodziły do –65 stopni Celsjusza, w obozie wybuchł skandal. Okazało się bowiem, że wśród więźniów doszło do kanibalizmu.

Najpierw powstał spór pomiędzy członkami obozowej komisji lekarskiej, która kwalifikowała zejścia śmiertelne. Zawsze, jak w kopalni zginął człowiek, zbierała się taka „wysoka” komisja, składająca się z zawodowego lekarza, dwóch lekarzy – więźniów, przedstawiciela sztabu i felczera, która ustalała i wpisywała do akt osobowych nieszczęśnika przyczynę jego zgonu. Najczęściej była to formuła typu: „Śmierć nastąpiła na skutek winy poszkodowanego”. Dalej następowało wyjaśnienie: „Bezpośrednią przyczyną zgonu było…”. W tym przypadku doszło właśnie do sporu, czy zapisać: „złamanie kręgosłupa” czy „obrażenia wewnętrzne i krwotok”?

Zmarły leżał już za ogrodzeniem wśród innych numerów obozowych (miał przywiązaną sznurkiem do dużego palca u nogi deseczkę ze swoim numerem) i było mu wszystko jedno. Na mrozie ciała natychmiast sztywniały, toteż układający je na stosie więźniowie rzucali nimi jak zwykłymi klockami drewna; raz w lewo, raz w prawo, starając się jedynie, by stos był równy, ładnie wyglądał, żeby w miarę możliwości zawsze przysypany był śniegiem, co na ogół się nie udawało, gdyż nagich nieboszczyków szybko odsłaniał wiatr.

Pewnie i ten nieszczęśnik leżałby tak do wiosny razem z innymi, czekając, aż skończą się mrozy i pod pryzmę podjadą samochody ciężarowe, żeby załadować zwłoki i wywieźć je daleko w góry, zrzucając w przepaść. Leżałby i czekał, gdyby nie fakt, że członkowie „wysokiej komisji” postanowili przewieźć z powrotem nieboszczyka do san-czaści i ponownie poddać jego ciało oględzinom. Wysłano więc ze strażnikiem felczera, który odnalazł na stosie zwłok właściwy numer obozowy zmarłego nieszczęśnika, zapakował go ponownie na dwukółkę i po przywiezieniu do baraku ułożył wygodnie na drągach w pobliżu pieca, by ten szybko odtajał.

Gdy szron zniknął i ciało nieboszczyka zaczęło robić się miękkie, felczer poderwał się: – Słuchajcie! W tym nieboszczyku oprócz nas ktoś jeszcze grzebał!

– Co ty gadasz? Kto mógł grzebać? – Lekarze podeszli do zwłok i z zainteresowaniem zaczęli je oglądać. – On ma wyjęte bebechy?! Przecież myśmy nie kroili mu klatki piersiowej?!

Jak okazało się, z nieboszczyka wyjęto serce, wątrobę, płuca, czyli tak zwane podroby. Komisanci natychmiast powiadomili o tym fakcie opera, a ten z kolei komendanta obozu pułkownika Nikitina. Jeszcze tego samego dnia sprawę wyjaśniono do końca.

W obozie grasowała grupa kilkunastu więźniów: Greków pochodzenia rosyjskiego, Bułgarów, Rumunów i Ukraińców, którzy wyjmowali z nieboszczyków ich narządy wewnętrzne i żywili się nimi. Mieli oni dostęp do kotłowni, gdzie je gotowali. Przeprowadzone przez Nikitina dochodzenie wykazało, że proceder ten uprawiano przez kilka lat i tylko przypadek zrządził, że sprawa się wydała.

Gdy Antoni Rymsza rozmawiał z Milanem, który szuflował rudę w metałło kasie, nadszedł nadzorca.

– Chodźcie tu do mnie, Rymsza! – przywołał go gromko, gdyż w pomieszczeniu było bardzo głośno.

Znów gdzieś podpadłem? – pomyślał z obawą. Nadzorca, zachowując milczenie, wyprowadził go na zewnątrz. Dopiero zatrzymując się za barakiem, odezwał się wreszcie.

– Mam do was sprawę – sięgnął do przewieszonej przez ramię brezentowej torby i wyjął z niej kajet. – Widzisz, co tu mam? – otworzył go w przypadkowym miejscu. Stronice zeszytu zapisane były atramentowym pismem przekrzywionym w lewą stronę. – To są wiersze – stwierdził z dumą. – Dasz je swojemu przyjacielowi Wilińskiemu, żeby przeczytał i powiedział, co o nich myśli.

– Żeby je ocenił? Piszecie wiersze? – Antoni był zaskoczony. Nadzorca przyjął to jako pochwałę i potwierdził.

Mimo iż był ciekawy wierszy sowieckiego oficera, nie zajrzał do jego kajetu. Schował go w jego obecności za pazuchę i poszedł zaraz do Siemiona. Przekazując mu zeszyt, wyjawił prośbę nadzorcy. Nazajutrz, gdy spotkał się z Wilińskim, Siemion zrobił kwaśną minę. – Ty idź Antoni i powiedz temu twojemu nadzorcy, niech on sam przyjdzie do mnie.

– Chcesz z nim porozmawiać o jego poezji? – upewnił się Antek.

– O jakiej tam poezji? To pornografia, nie wiersze. Chcę osobiście powiedzieć mu, co o niej myślę.

Rymsza poszedł do nadzorcy i poinformował go, że Wiliński chce z nim rozmawiać osobiście.

– Ano chodź – odparł krótko oficer.

Gdy Wiliński zobaczył ich razem, odszedł od grupki pracujących z nim więźniów i wyszedł im naprzeciw.

– Zdarow pisatiel – pozdrowił go nadzorca.

– Zdarow – odpowiedział Siemion i dodał: – No, ja chętnie pozdrowiłbym w tobie poetę, ale nie mogę.

– Paczemu? – nadzorca wydawał się zdziwiony.

– Bo ty wierszokleta, a głupoty piszesz. Ja takich durnot czytał nie będę.

Oficerowi zrzedła mina. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

– Jak chcesz, to ja ci wiersz napiszę. Powiedz tylko o czym ma być? I zobaczysz, że ci go wydrukują – wyjaśnił Wiliński.

– Będę go mógł wysłać do gazety jako swój? – ożywił się oficer.

– Oczywiście.

Nadzorca nie miał większych wymagań. Tylko, żeby było o świetlistej idei Lenina, jutrzence komunizmu i znoju sowieckiego robotnika.

– A może zamiast robotnika, wstawić uwięzionych na Kołymie? – wtrącił Rymsza.

– Ty, Rymsza nie poeta, ty się nie wtrącaj! – skarcił go oficer.

Wiliński napisał mu wiersz. Na kawałku papieru z worka po cemencie. Napisał, złożył papier we czworo i oddał. Oficer przepisał wiersz, podpisał swoim nazwiskiem i wysłał do gazety. Po jakimś czasie wiersz ukazał się w druku, a nadzorca otrzymał za niego należne mu honorarium. – Nie, to nie pomyłka, honorarium mu się należało, miał przecież zgodę Wilińskiego na podpisanie wiersza swoim nazwiskiem. A poza tym… on te pieniądze przyniósł i oddał Wilińskiemu.

– Masz pisarzu, przydadzą ci się na machorkę. Pieniądze twoje, zadowolenie z tego, że mi wiersz wydrukowali, moje.

Wiliński ucieszył się: – Jeśli chcesz, napiszę ci następny wiersz?

Odtąd przez jakiś czas Wiliński pisał wiersze dla nadzorcy, a on, drukując je pod swoim nazwiskiem, pobierał honoraria, przekazując je Wilińskiemu. Chociaż nie. Pieniędzy mu już nie przekazywał. Kupował za nie machorkę i przynosił ją Siemionowi.

W obozie nie tylko Wiliński pisał wiersze. Wśród więźniów były dziesiątki, setki ludzi uczonych, pisarzy, poetów, artystów. Niektórym z nich udało się pomóc, ale tylko nielicznym, bo iluż można było przyjąć na pojedyncze, zwalniające się od czasu do czasu miejsca w brygadzie Antoniego Rymszy, czy w fabryce – u jego kolegi brygadzisty Estończyka Hawy?

Niebawem przyszło Rymszy zapłacić za to; sprawa wyszukiwania przez niego takich ludzi w obozie trafiła do oficera politycznego, a potem do kapownika opera. Póki co, wspomnijmy jednak przyjaciela Siemiona Wilińskiego, poetę Agapowa. To właśnie jemu nie udało się pomóc. Antoni wspomina to jako dotkliwą porażkę.

Agapow był fanatykiem poezji. Gdzie stanął, usiadł, a był pod ręką kawałek papieru, natychmiast pisał wiersz.

– Jego nie do fabryki należy skierować, ale do domu wariatów – orzekł komendant Nikitin – gdy oper zameldował, że Rymsza chciał go ulokować w fabryce. I nie były to żarty. Tak powiedział i tak się stało. Agapowa odesłano gdzieś do łagiernego domu wariatów, gdzie niebawem zmarł. Wiadomość taka do obozu dotarła kilka miesięcy później. Rymsza nie był już brygadzistą. Pracował w kopalni. Zanim jednak przejdziemy do tego, chciałbym wspomnieć o jeszcze jednym incydencie z jego udziałem. O próbie wysłania listu Siemiona do jego ojca.

Kiedyś Wiliński przyniósł Rymszy list napisany do swojego ojca. Nie wolno było im pisać listów, a Siemion nie miał odwagi poprosić nadzorcę o przysługę, by – w zamian za pisanie wierszy – wysłał mu z obozu list do rodziny. Wiliński bał się, że nadzorca nie przepuści jego listu poza łagier i miał rację.

– Niedawno mówiłeś mi Antoni, że możesz załatwić wysłanie listu, czy to jest nadal aktualne? – zapytał Siemion.

– Tak Siemionie, oczywiście. Akurat mój znajomy zaproponował mi, że wyjeżdżając na urlop, może zabrać, bądź przekazać jakąś przesyłkę mojej rodzinie; jakąś wiadomość lub list. Wyjeżdża za parę dni, mogę więc poprosić go, by wysłał twój list.

– Co to za znajomy? Ufasz mu?

– Ja tak, ufam. Prosił jednak, bym z nikim o tym nie rozmawiał.

– A ty, Antoni, napiszesz list do swoich?

– Myślałem o tym Siemionie. Zadecydowałem jednak, że nie.

– Taka okazja? Dlaczego? – zdziwił się Siemion.

– Kiedyś, gdy poznałem Iwana Dudko, wiesz, tego przyjaciela Ziernina, który w piecach palił w kuchni, to go zapytałem, czy jest jakaś szansa na wysłanie listu do domu. I wiesz, co on mi powiedział? Że prawie żadna. Tylko przez kogoś zaufanego spośród wolnych, którzy wyjeżdżają na urlopy. – Ale po co pisać? – zapytał. I wyjaśnił: – Twoi najbliżsi pogodzili się już z losem. Chcesz na nowo rozdrapywać im rany? Co im napiszesz? Że jeszcze żyjesz? To tak jakbyś napisał: „Opłakaliście mnie za wcześnie, musicie jeszcze trochę poczekać. Dopiero wtedy możecie być pewni, że już nie żyję, gdy ponownie do was nie napiszę”.

– Tak, Siemionie, rodzina pogodziła się już z losem, a znajomi? Kto wie, czy nie uznali nawet, że słusznie spotkało cię to, co spotkało?

– Nie zgadzam się ani z twoim znajomym, ani z tobą – wyjaśnił Siemion. – Takie rozumowanie jest błędne. Oni tam wciąż mają nadzieję. Czekają na najdrobniejszy sygnał o twoim istnieniu. Wciąż czekają, łudzą się, że żyjesz. A święta? Rocznice?

Posłuchaj mnie, napisz list do swoich bliskich.

– Wiesz, Siemion? Myślałem i w ten sposób. I napisałbym ten list, ale nie chcę robić kłopotu człowiekowi, który jedzie tylko pod Moskwę. Moich tam nie ma. Co innego ty. Twoja rodzina jest w ZSRS.

Siemion napisał list do ojca i wręczył mu go na terenie kopalni. On schował list do torby, a ponieważ tego dnia mistrza Łapkowa w pracy nie było, zapomniał o piśmie Siemiona.

Tak, to Łapkow zaproponował mu, że może przewieźć od niego wiadomość w rejon Moskwy. Łapkow był bardzo uczciwym człowiekiem, szanował innych, mimo iż byli więźniami. Do niego jako brygadzisty miał zaufanie, gdyż ludzie Rymszy nigdy nie przysporzyli mu kłopotu.

Na terenie obozu pracowała również żona Łapkowa. Też bardzo porządna kobieta. Oboje byli wolnymi. Pracę na Kołymie podjęli pod wpływem jakichś nacisków organizacji partyjnej, do której odmówili wstąpienia.

A wracając do listu Siemiona, sprawa potoczyła się niespodziewanym torem. Kiedy następnego dnia Rymsza wracał z brygadą do obozu, na bramie zatrzymał go dowódca straży.

– Ano, brygadzir, wywróć tę torbę i pokaż, co tam masz? – Dopiero wtedy Rymsza przypomniał sobie o liście Siemiona. Było jednak za późno, by zrobić cokolwiek. Jego list dostał się w ręce dowódcy warty. Trochę później do ich baraku wszedł wartownik.

– Brygada Rymszy na kolację, a brygadzista zameldować się do nadzorcy. Gdy zameldował się, nadzorca odesłał wartownika. – Czyje pismo miałeś w torbie? – zapytał.

– Moje – wyjaśnił bez namysłu Antoni.

– Nie kłam. To pismo Wilińskiego, poznałem go.

– Jak poznaliście, to po co pytacie? – Rymsza pomyślał, że należy winę wziąć na siebie, no bo… co miał zrobić?

– No co wy, Rymsza wyrabiacie? Skąd u was to pismo? – głos nadzorcy wydawał się zdradzać zaniepokojenie.

– Widzicie, że głupio wypadło. Miałem go wam tak oddać, by nikt tego nie zauważył, a ja… – wzruszył ramionami – zapomniałem i wniosłem go do obozu.

– Mnie mieliście go oddać?

– No, a komuż by? Dowódcy warty? Ot, durak ze mnie – z rozmysłem przyganił sam sobie. – A tak mnie prosił Wiliński, bym był ostrożny. No i bym powiedział wam, że będzie wam wdzięczny, jak mu za te jego wiersze do gazety wyślecie przy okazji pismo do jego ojca.

– Jak mógłbym wysłać jego pismo razem z wierszami do gazety? Co wy, Rymsza? Ogłupieli? A poza tym… taka nieostrożność! Wy myślcie, co robicie, Rymsza!

– Przepraszam panie oficerze, ale to wszystko przez to, że tak źle się dzisiaj czuję. Zdrowie mi podupadło, to i z myśleniem, rozumiecie, jest kiepsko.

– Jak się źle czuliście, to było pójść do felczera, a list trzeba było zaraz oddać. Zawołajcie mi tu zaraz Wilińskiego!

Rymsza wpadł w panikę. Przecież… nie tak to wszystko miało być. Boże święty?!.. A może?.. grać dalej wariata?

– Panie oficerze – zawołał błagalnym tonem – ja was bardzo proszę, nie mówcie mu, że nie da się wysłać tego listu. On to będzie przeżywał i nie napisze żadnego dobrego wiersza, z rozpaczy. To już lepiej, żebyście go podarli, a ja mu powiem, że pismo poszło, co?

– Tak myślicie?

– Jestem o tym przekonany.

– Ale na pewno powiecie, że pismo wysłane?

– Powiem mu, że przyjęliście list i obiecaliście wysłać go przy najbliższej okazji.

– No! I następnym razem uważajcie, bo to może się dla was źle skończyć!

– Dlaczego, panie oficerze?

– Jak będziecie myśleli, albo rozpowiadali, że ja mam coś wspólnego z Wilińskim, ma się rozumieć!

– Ależ uchowaj Boże, panie oficerze, co pan?

Nie udało się więc wysłać listu Siemiona, a on nie chciał mu zaufać po raz drugi. Wystraszył się. Antoniemu szkoda jednak było stracić takiej okazji, jaką zaproponował Łapkow i namówił Bałdujewa, żeby ten napisał list do żony. Mistrz Łapkow zabrał list Bałdujewa i jak się potem okazało – jadąc przez Nowosybirsk – wstąpił nawet do jego żony, by jej oddać go osobiście.

cd.n.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko