Wydaje mi się, że jestem ostatnim reliktem przeszłości – nienazwanego czasu. Reliktem nietrwałym, niepewnym, przemykającym razem z mgłą. Unoszę się czasem wokół szklanych pudełek, rozpaczliwie pragnąc wniknąć w ich wnętrza – przedostać się do dusz ludzkich, a potem przypominam sobie, że pewnie nie mają już dusz i pewnie nie są już ludźmi albo w ich środku rozpanoszyła się siła, której nie rozumiem i której nie jestem w stanie przeciwdziałać.
Szklane pudełka to sześcienne, idealne, niewielkie budynki, zbudowane oczywiście ze szkła, w których przebywają pozostali. Ekrany oplatają ich nadgarstki, tkwią w kieszeniach, wiszą na ścianach, zwielokrotnionymi barwami odbijają się od tafli, wnikają, znów się budzą i tańczą, atakują, nie dają chwili wytchnienia.
Nie wiem, ile szklanych pudełek powstało. Nie wiem, ile istot zostało. Nie pamiętam więcej niż ostatnie, podekscytowane głosy, brzmiące jeszcze gdzieś daleko. Nie pamiętam więcej niż przytłaczające emocje, niż piękne miłości i piękne wojny. Tyle mi zostało. I tak chciałbym zapamiętać ludzi, zanim o nich zapomnę.
***
Podobno po tym jak niebo i ziemia, zwierzęta i rośliny, światłość i jasność już powstały, szóstego dnia Pan stworzył człowieka i, aby mężczyzna nie był sam, z jego żebra uformował kobietę. Sześć dni przeznaczono na kreowanie, siódmy na odpoczynek, a ósmy na zniszczenie.
Ósmy dzień trwa w najlepsze.
A ja? W którym dniu przebudziłem się do życia? Kim jestem?
Czy nadejdzie dzień dziewiąty?
Coraz trudniej zebrać myśli. Coraz trudniej trwać.
***
Wyobrażam sobie czasem, że ten marazm to część większego planu. Planu, którego zapewne nie zrozumiem. Że to jak w ciągłym, nawracającym kole – po zniszczeniu przyjdzie stworzenie, po śmierci przyjdzie nowe życie, lecz nie wiem, czy chciałbym się jeszcze męczyć, czy chciałbym znów patrzeć jak twarze pełne emocji przemieniają się w puste twarze, jak bliskość i miłość zamieniają się w obojętność i jakąś taką próżnię, jakieś takie wielkie nic.
***
Ciężko mi mówić. Nigdy nie byłem człowiekiem, tylko gdzieś obok się unosiłem. Wnikałem centralnie w ludzkie serca, w ludzkie myśli i z nich czyniłem mieszkanie.
Kochałem każdą z najmniejszych nawet emocji oraz rozterek i przeżywałem jak własną. Kochałem człowieka, podglądałem jego dzień, jadłem z nim obiad, podejmowałem decyzje. Zawsze byłem. Z każdym. A potem jakby zacząłem ubywać i oni też zaczęli znikać, chociaż ich ciało dalej się przemieszczało, chociaż wciąż się gdzieś znajdowali, chociaż wciąż jeszcze na nich patrzyłem. Ich jednak było coraz mniej i jeśli patrzyli na siebie, to tylko w lustro, tylko w twarze zakryte maskami grubego makijażu czy oczekiwań. Wewnątrz nie chcieli. Pewnie dlatego się rozpływałem.
***
Kiedyś, nie pamiętam jakie kiedyś to było, ludzie cenili ciszę. I spokój. I czas. I mnie, chociaż mnie nie znali.
Potem jakby ktoś wybudował plastikową, sztuczną taflę przy ludzkim wnętrzu, tak że mogłem się tylko odbijać i nieudolnie próbować przeniknąć głębiej. Nie dało się. Nic już się nie dało.
Oni też z taflami biegali, z taflami w dłoniach, przed sobą, nad sobą, przy sobie. Biegali tak w kółko i patrzyli na innych, na ich twarze. Patrzyli na swoje twarze. Nie patrzyli na siebie.
Wciąż ich kochałem. Samotność przenikała mnie dogłębnie, siadałem na huśtawce – nikt się nie dosiadał i tak trwałem w milczeniu, a kolejne noce się pogłębiały, pochłaniały moje zwiewne myśli, budowały pancerze na duszach ludzkich i pozbawiały emocji.
Nie wiedziałem, kogo kochać.
***
Wcześniej wszyscy byli razem. I nie wiem, co się stało, że nagle każdy zrósł się z pudełkiem. Nie wiem. Siedziałem na tej swojej huśtawce, bujając się w miarowym rytmie, skrzypienie utulało mnie do snu. Waliłem w ludzkie serca, by je pobudzić, by wstać, by zawrócić ten pęd zmierzający na skraj krawędzi… Dalej spałem. Spałem sam, zamykałem oczy na rosnącą obojętność i na ekrany, które zabierały ludzi. Krzyczałem podczas snu, ale nikt nie słyszał. Krzyczałem, przebudzałem się, waliłem w tafle, coraz mocniej, poraniłbym palce, gdybym je miał, rozpadłoby mi się serce, gdybym je miał, pokaleczyłbym się kawałkami duszy, gdybym ją posiadał.
Ludzie wnikali w ekrany. Ich ciała znajdowały się po drugich stronach, w tych malutkich więzieniach, bez możliwości wyjścia, w jaskrawych barwach, w ostrych dźwiękach. W bezdotyku, w bezzapachu, w bezczuciu. Bez. Nic.
Próbowałem ich powstrzymać. Szeptałem, że jestem tą mgiełką, która daje nadzieję, gdy myśli się plączą. Że to ja podpowiadam, że ja kocham… Że ja zawsze…
Krzyczałem, pukałem, biłem, szarpałem – bezskutecznie.
Bez. Nic.
Kochałem emocje. Ale coraz trudniej było mi je okazywać. I coraz większa obojętność mnie oplatała, pozbawiała chęci do działania, zabierała słowa, odwracała w tył.
Lata trwały. Jakieś sto lat. Jak chwila minęły. Prawie wszyscy w pudełkach. W malutkich skrytkach, wielkości palca. Albo w okazałych – jak budynek mieszkalny.
Szkło i barwy zostały ich domem. Samotność – jednym prawdziwym przyjacielem, który nie odejdzie.
Trwali w tych szklanych pudełkach. Zanurzali się w labiryncie przezroczystych więzień, a ja przechadzałem się miastem, w którym sześciany ustawione jak probówki na statywie, po kolei, od maluteńkich szkiełek aż po te ogromne, aż po najbardziej okazałe, lśniące, zachęcające, by zbić je jednym podmuchem, by zanurzyć się w ostrych odłamkach…
Na środku szklanego miasta betonowa ulica, ciągnąca się przez długie kilometry. Wzdłuż niej szkło, obok szkło, wszędzie szkło w tej szarości betonowej skąpane.
Mogłem tak się unosić i dotykać transparentnych powłok, by uciec znów gdzieś dalej, by poszukiwać jakichś pięknych form, jakichś prawdziwych i ludzkich uczuć. Ale chociaż sześcian w przestrzeni, to te malutkie figurki płaskie, bez wyrazu, jak z papieru zrobione. W trzech wymiarach się odbijały tylko gdy świecące ekrany wytwarzały poblask, sączący się, epileptyczny, skaczący po ścianach.
Oni tam byli. Wszyscy. Wszystkie istoty. Poludzcy potomkowie. W tych sześcianikach. Reszty świata nie dosięgałem, a więc nie istniała. Unosiłem się ostatkiem sił. Brakowało mi sił.
Stukałem w szyby. Szukałem drzwi. A każdy jak skrawek papieru. Mały, niewidoczny, nieznaczący.
I ja… ta mgła, ten powiew, ten głos serca, głos uczuć…
Nie miałem do kogo mówić. Bo nikt nie słuchał.
Wpatrzeni w oślepiające kolory, niemo obserwowali atakujące wzrok plamy, niewyraźne twarze, lecz tak wielobarwne, tak bardzo przykuwające zmysły.
Tylko patrzyli. I trwali w tych pudełkach. Nie starzeli się pewnie. Albo starzeli się i umierali – jedyna nadzieja.
Patrzyli. Papierowe dzieci przyszłości. Bezpamiętni o przeszłości. I ja – niepasujący, kruszący się zabytek. Powłóczyłem beznogim tułowiem, krążyłem wyjałowionym sercem, wypatrywałem pustymi oczodołami.
Bezsilny. Bez serca.
Chciałem dojść do końca sześcianów. Chciałem zburzyć pozorną doskonałość. Chciałem rozbić szyby, wydobyć ludzi na zewnątrz. Ale to już nie byli ludzie. I nie wiem, kiedy przestali nimi być.
To już nie byłem ja. Tylko ja nigdy nie wiedziałem, kim jestem. Unosiłem się i wnikałem. Jak złodziej zabierałem cząstki ludzi, przekonany, że mogę się wtrącać i odwracać losy.
Snułem się bez siły. Bez ochoty. Bez czasu i bez przestrzeni. Snułem się. Osuwałem się na beton, spadałem, nie mogłem unieść po raz ostatni…
Gdybym tak uderzył w to szkło… gdybym tak rozbił fasady…
Gdybym tak powrócił do czasów, gdy witał mnie uśmiech. Chociaż mnie nie znali, chociaż nie nadawali imienia, potrzebowali mnie. Czuli mą obecność.
Ja też ich czułem. I kochałem z całej siły.
Dlatego chciałem, by żyli, by byli, by zaludniali ziemię.
Wsiąkałem w beton…
Nie znajdowałem ludzi. W ludziach widziałem siebie. Nie znajdowałem siebie.
Rozmywałem się jak mgła, gdy się ociepla. Wnikałem w eter, a wraz ze mną ludzkie sprawy.
Bo czymże byliby ludzie beze mnie? Czy mogliby istnieć?
Czy będą mogli istnieć?