Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (12)

0
656

Z obozu uciec się nie da

Wiosną 1952 roku przybył do obozu niejaki Aleksander Filipowicz Tiażew. Przystojny, wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany mężczyzna. Może, gdyby chodziło o walory fizyczne, nie utkwiłby w pamięci Antoniego Rymszy, lecz on… Ale zacznijmy od początku: Tiażew otrzymał robotę „po błatu”, to znaczy po znajomości. Skierowano go do OTK na terenie fabryki nr 8.

– Znajesz, Rymsza? – zagadnął naczelnik Grebieszkow. – Jak w nowym etapie trafi się ktoś z tych twoich uczonych – to był rodzaj aluzji do wyszukiwanych przez Antoniego ludzi z wykształceniem – a będzie miejsce w fabryce, pomogę ci, by dostał się do ciebie.

– Cenię to sobie, naczelniku – pośpieszył z podziękowaniem, lecz naczelnikowi nie chodziło o jego uznanie.

– Poczekaj, nie skończyłem. Chciałem, żebyś wiedział, że czasami trzeba przyjąć kogoś bez mojej i twojej wiedzy. Władza obozowa decyduje sama, gdzie kto ma pracować.

– Rozumiem naczelniku. Władza decyduje, lecz my możemy jej podpowiedzieć, prawda? – Grebieszkow z trudem podniósł głowę i popatrzył mu w oczy. Na jego twarzy rysowała się jakaś udręka.

– Skoro rozumiesz, to żebyś wiedział, że od jutra dołączy do twojej brygady rosyjski zesłaniec Tiażew.

– Ale u mnie w brygadzie nie ma naczelniku… – zamilkł, gdyż spojrzenie Grebieszkowa stało się jeszcze bardziej przenikliwe.

– A mówiłeś, że rozumiesz? – wycedził powoli, ściągając brwi tak, iż nasrożyły mu się jak szczotka.

– Tak, tak, naczelniku. Ja wszystko rozumiem…

– Cholera, kim jest ten Tiażew, że od razu kierują go na lżejszą robotę? – Nie zapyta Grebieszkowa, bo on i tak mu nie powie. Z operem raczej to nic wspólnego nie ma, bo oper jeszcze nie miał kontaktu z tymi, którzy dopiero przybyli. Podobno wyjechał do Magadanu. A czort z Tiażewem! Będzie chciał, to sam powie, kim jest i kto za nim stoi.

Tiażew przedstawił się bardzo krótko, oświadczając na wstępie, że skazanie przez władzę sowiecką uważa za pomyłkę i na ten temat nie zamierza z nikim rozmawiać.

„To też wyjaśniałoby sprawę” – pomyślał Antoni. – A szkoda, bo oceniając Tiażewa z wyglądu, gdyby okazał się zwykłym cwaniakiem, lepiej nadawałby się do kopalni. Chłop jak tur, będzie się tylko obijał w metałło kasie.

Nie interesował się więcej przybyszem. To on pierwszy po kilku dniach podszedł do niego i zaczął wypytywać o jego zapatrywania. „Trafiła kosa na kamień” – pomyślał Antoni. Nie chciał on wybadać Tiażewa, to teraz Rosjanin próbuje wybadać jego. – Nic z tego bracie.

– Nie chcę rozmawiać o czymkolwiek, co związane jest z polityką – oświadczył Tiażewowi.

– Dlaczego? – on wydawał się być zdziwionym.

– Bo tutaj nawet rozmowa o powodach topnienia śniegu, może okazać się politykierstwem.

– Nie masz do mnie zaufania?

– Do każdego, kogo nie znam – wyjaśnił Antoni.

– Mnie możesz się nie obawiać. A twoje obawy rozumiem. Widzę, że słusznie wybrano cię brygadzistą. Masz oczy i uszy otwarte.

Antoni nie lubił pochlebstw. Zawsze wtedy w jego podświadomości rodziły się przypuszczenia, że nie są przypadkowe. Coś za coś. – Nie, nie odwzajemni się Tiażewowi. Jest zbyt cwany, żeby mu zaufać. Wprawdzie wyrok, jaki otrzymał, daje mu nikłe nadzieje na powrót do wolności, ale lepiej chronić to, co za nim i nie pluć na to, co zostało. Życie nauczyło go ostrożności, nie ma od niego lepszego nauczyciela.

Po tej rozmowie często dostrzegał, że Tiażew jest aktywny i ciągle prowokuje więźniów do rozmów na tematy polityczne. Sądził jednak, że robi to z powodu niedociążenia pracą i własnych słabości. Z upływem czasu, z pozoru rozgarnięty i inteligentny Tiażew zbliżył się do jego przyjaciela – pisarza Wilińskiego[1], który również trafił do metałło kasy.

– Ty bądź ostrożny z tym Tiażewem, nie ufaj mu – ostrzegł Siemiona. Siemion twierdził, że rozmawiają głównie na tematy literatury.

Pół roku później na „Dnieprowskij” przybył kolejny etap. Przybyli nowi więźniowie, a część dotychczas pracujących na terenie fabryki, przerzucono do innych obozów. Na uzupełnienie powstałych luk do OTK skierowano kilku skazańców, w tym Rosjanina Grigorija Buka. Już po kilku godzinach pobytu w fabryce, ten niezwykle przystojny młodzieniec Griszka nawiązał kontakt z Wilińskim, a następnie Siemion skontaktował się z Rymszą.

– Antoni, ten młodzieniec, który przybył dzisiaj do nas, ma bardzo interesujące informacje. Zresztą, interesujące to źle powiedziane – poprawił się. – To są przerażające wieści. On, jak tylko zobaczył Tiażewa, przyszedł do mnie. Był blady i roztrzęsiony.

– Wy wiecie, kto to jest? – zapytał, pokazując na Tiażewa. – To przedstawiciel KGB. Ja go znam. Swego czasu wysłany był do Ameryki, żeby zlikwidować pułkownika Krawczenkę. Tego, co napisał książkę Znalazłem drugą ojczyznę. W oparciu o tę książkę Amerykanie nakręcili film Żelazny zamek. Rzekomo Tiażew spędził w Ameryce trzy lata i nie dopadł Krawczenki. Krawczenko był cwańszy od niego i nie dał się przyłapać.

– Miał zlikwidować faceta za to, że napisał książkę? – zdziwił się Rymsza.

– Krawczenko jeździł do Ameryki po odbiór darów: uzbrojenia, samochodów i innego sprzętu[2]. Pewnego razu nie wrócił do ZSRS. Pozostał w Ameryce i poprosił o azyl. Później napisał książkę. Rosjanie skazali go zaocznie na karę śmierci za zdradę ojczyzny, a Tiażew miał ten wyrok wykonać.

– Rozumiem. Domyślam się, że Tiażew za to trafił do obozu, że nie wywiązał się z postawionego mu zadania.

– Nie wywiązał się to mało – kontynuował Wiliński. – Podobno tacy nie rozliczają się z otrzymanych pieniędzy. Tiażew zmarnował trzy lata, dobrze żył, wszedł w układy z imperialistami, a teraz na Kołymie rehabilituje się w oczach sowieckiej władzy. Był już w kilku obozach, zorganizował tam tajne siatki, a raczej, jak to nazywają, wykrył konspirantów angażujących się w walkę z władzą sowiecką, których potem rozstrzelano. Tutaj na pewno robi to samo.

– Uuu. To prawda – Antoni przypomniał sobie jego szczególne interesowanie się polityką. Ciekawe, kogo udało mu się wciągnąć w niecne spiski? Jak on długo jest u nas?

– Kilka miesięcy. To znaczy pół roku – obliczył szybko Siemion.

– No to nieźle! Zapewne kończy już swoje dzieło. Trzeba szybko dotrzeć do tych, których udało mu się w nie wciągnąć. Czy on zna tego Buka?

– Nie sądzę. Z tego, co mówił Grisza, gdy w poprzednim obozie więźniowie wyjaśnili pomiędzy sobą, kto był prowokatorem, Tiażewa już tam nie było.

 – I co teraz? – zmartwił się Wiliński. – Tyle razy rozmawiałem z nim o polityce. Nie usłuchałem cię Antoni. Jeśli on to wszystko zebrał?

– Ja na szczęście nie dałem się wciągnąć w te jego knowania, ale – zastanawiał się Rymsza.

– Co ale?…

– Słyszałem coś o Ukraińcach, że z nim konspirowali.

– Ukraińcy? – zdziwił się Siemion. – Z tego, co wiem, głębiej w tym siedzi twój przyjaciel Kozłowski.

– Janek? Niemożliwe!

– No to sobie sprawdź. Ja teraz pójdę naradzić się ze swoimi, a ty sprawdź Janka, dobrze?

Antoniemu wydawało się, że Myśliński nie wszystko mu powiedział. Skoro jednak miał to być ślad, dlaczego nie zacząć od Janka?

Rotmistrz Janek Kozłowski pracował w cechu mechanicznym. Akurat dobrze się złożyło, bo był na miejscu, w obozie. Antoni odnalazł go i odciągnął na bok. – Janek, ty znasz Tiażewa, kiedyś widziałem was razem.

– A dlaczego pytasz?

– Bo ustaliliśmy, że to prowokator.

Kozłowskiego mało nie sparaliżowało. – Co ty mówisz? Kto tak ustalił?

Gdy Rymsza opowiedział mu, czego dowiedzieli się o Tiażewie, Kozłowski przeraził się. – Jezus, Maria! To po nas. Antek, ty wiesz, w co on mnie wciągnął?

– Zatem Wiliński nie mylił się? Ciebie również? Czy to jakaś organizacja?

– Stary, gorzej! To spisek. Mieliśmy zlikwidować jakiegoś ważnego przedstawiciela KGB. Jak twierdził Tiażew, posłał on rzekomo na śmierć setki ludzi.

– Kto to taki?

– Tego nam nie powiedział. Ale miał go nam niebawem ujawnić.

– Czyżby myślał o sobie? – wyrwało się Antkowi.

– To wszystko nic, ale ja… – Janek zawahał się. Mięśnie jego twarzy drgały nerwowo.

– Co ty?… Zrobiłeś już coś niedobrego?

– Niedobrego?! Ja, bracie, na polecenie Tiażewa, wytoczyłem pistolet.

– Zdurniałeś?! – w najśmielszych oczekiwaniach Antoni nie spodziewał się czegoś takiego. – I gdzie go masz?

– Jest ukryty w cechu mechanicznym. Ale on… jeszcze nie sprawny, brakuje mu sprężyny do iglicy. Właśnie Tiażew obiecał to w tym tygodniu załatwić.

– A amunicja? Amunicję macie?

– Tak, amunicję mamy. Któryś z wolnych załatwił u myśliwych.

– Ich też w to wciągnęliście? Jezusie Nazaretański – jęknął Rymsza. Nie sądził, że sprawy posunęły się aż tak daleko.

Wiliński też nie spodziewał się takiego obrotu spraw. – Zanim nadarzy się okazja, żeby zlikwidować Tiażewa, może być za późno. Co robić? „Maks” byłeś partyzantem, doradź.

Wszyscy, wciągnięci w pułapkę Tiażewa, jeszcze tego wieczora odbyli potajemne rozmowy w grupach swych rodaków. O ich wynikach mieli porozmawiać nazajutrz po śniadaniu.

Rano Antoni Rymsza podczas posiłku spotkał się z Siemionem.

– Postanowiliśmy, że sprawę należy załatwić od ręki – w imieniu wciągniętych w spisek wyjaśnił Wiliński.

– Pozostali Polacy decyzję uzależniają od was – wyjaśnił Antoni. – Powiedziałeś od ręki. To znaczy jak? – zapytał.

– Sprawę załatwimy dziś w nocy.

– Dzisiaj? Przecież ja mam nocną zmianę.

– Ty nie jesteś nam potrzebny. Dołączyć mogą tylko ci, których Tiażew wciągnął w swój haniebny spisek.

– A co zamierzacie z nim zrobić?

– To zależy. W najlepszym wypadku pogadamy z nim sobie.

– Pogadacie?! Żartujesz chyba?

Podczas nocnej zmiany Antoni cały czas myślał o Tiażewie. Co z tego wszystkiego wyniknie? Żeby tylko nie zapłacili za to życiem Wiliński z Kozłowskim…

Nie zapłacili. Na szczęście w porę ostrzegł ich Grisza Buk.

Podstępem wyciągnięto Tiażewa z baraku i powiedziano mu, że został rozszyfrowany. Że wszyscy wiedzą, kim jest i co chciał zrobić. On nawet się nie bronił. Mimo potężnej budowy ciała nie mógł przeciwstawić się grupie kilkunastu osób. Zbitego i zmaltretowanego do nieprzytomności zawleczono pod wartownię i tam pozostawiono. Gdy odzyskał przytomność, zniknął z obozu. Nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nim stało. Czy jako spalony agent KGB, przeniesiony został do następnego obozu, czy też może zlikwidowany. I jedno i drugie było możliwe.

Gdyby przeniesiono go do innego obozu, ktoś z zaangażowanych w jego ostatnią prowokację mógł ponieść konsekwencje. Przez jakiś czas Polacy obawiali się przesłuchań i dochodzeń, ale nic takiego nie nastąpiło.

Szczęście w nieszczęściu – jak mawiają. – Gdyby nie przyjazd Griszki Buka, wielu straciłoby życie. Dzięki Griszce i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności skończyło się tylko na kolejnych życiowych nauczkach.

W łagrze ludzie byli ostrożni. Bardzo ostrożni. Obawiali się podstępu, zdrady, wciągnięcia w niepotrzebne sprawy, które mogły tylko pogorszyć ich los. Trudno im było się dziwić, gdyż większość z nich doświadczyła przecież wielu zdradzieckich praktyk na własnej skórze podczas śledztw i przesłuchań, które doprowadziły ich na Kołymę.

Władza sowiecka uciekała się wielokroć do podstępu, nie ufała nikomu i nigdzie. Dotyczyło to nie tylko więźniów, ale i własnych ludzi, których wciąż sprawdzała; czy są pokorni, czy postępują według jej nauk i nakazów.

Z drugiej strony, człowiek jest tak skonstruowany, że trudno jest mu zasklepić się w sobie do końca. Gdyby uczynił to wbrew naturze, musiałby chyba zwariować. W tych trudnych czasach, niewyobrażalnych warunkach, w tej kaźni ciała i ducha potrzebne były wentyle bezpieczeństwa; potrzebny był kontakt i zaufanie drugiego człowieka. Dobrze było, gdy obok był ktoś bliski, gdy można z nim było w najcięższych chwilach porozmawiać, poradzić się, uzyskać choćby duchowe wsparcie.

Antoniego Rymszę życie nauczyło ostrożności, ale także nauczyło go podejścia do drugiego człowieka: rozumienia jego trosk i cierpień, zachowań w trudnych sytuacjach. Jako doświadczony dowódca partyzancki potrafił nawiązywać kontakty z ludźmi i – jak to się mówi – przez skórę wyczuwał, na co kogo stać, kto mówi prawdę, a komu fałszywie z oczu patrzy.

Jesienią 1952 roku, w kolejnym etapie, przybył na Kołymę Rosjanin o nazwisku Skrypkin. Był on synem ambasadora sowieckiego w Japonii, znając język angielski, pracował u ojca, a wcześniej był oficerem marynarki.

Antoniego zainteresował jego życiorys i bardzo był ciekawy, jak taki człowiek mógł trafić na Kołymę? Obserwując go, wykorzystał kiedyś moment jego załamania psychicznego spowodowanego tamtejszymi warunkami, by się do niego zbliżyć. Z nieukrywanym oburzeniem poparł jego opinie o życiu w łagrze i udzielił mu podstawowej rady: nie trać energii na emocje. Szkodzą zdrowiu, a ich głośne wyrażanie może nawet… zabić.

Od słowa do słowa, poznali się bliżej. Rosjanin opowiedział mu, za co otrzymał wyrok dwudziestu pięciu lat zesłania. Jeśli mówił prawdę, przypisano mu szpiegostwo. Rzekomo, będąc tłumaczem w ambasadzie, poznał córkę ambasadora angielskiego, której ze względu na urodę nijak nie mógł się oprzeć.

Skrypkin był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, miał kędzierzawe włosy i niebieskie oczy. Wszystko to powodowało, że cieszył się powodzeniem u kobiet. Angielka też nie potrafiła mu się oprzeć. Krótko po ich pierwszym spotkaniu, zadzwonił do niej i umówili się. Obowiązek powiadomienia ambasadora ZSRS o kontakcie z obywatelem państwa zachodniego zlekceważył, gdyż jako pełnoletni mężczyzna nie chciał spowiadać się ojcu ze swych umizgów do uroczej damy.

Aresztowano go w trakcie spotkania z dziewczyną i to podobno akurat w momencie, gdy ta okazywała mu swą przystępność. Chłopak nie wiedział, że w ambasadzie oprócz ojca jest ktoś, kto jeszcze skuteczniej potrafi czuwać nad jego moralnością. Tym osobnikiem był działacz partyjny ambasady. No cóż, chłopak dostał nauczkę, a wszystko przez to, że nie wiedział, iż nie należy umawiać się przez telefon, nie mówiąc już o złamaniu zakazu kontaktów z Angielkami.

Tymczasem zbliżała się zima. Pojawiły się śnieżyce i zamiecie, mróz nasilał się z dnia na dzień. Zmęczenie pracą, głód i straszliwe warunki atmosferyczne osłabiały aktywność więźniów, którzy niemal cały swój czas poza pracą i posiłkami spędzali w barakach, szukając snu i odpoczynku. Kontakty Rymszy ze Skrypkinem urwały się. Gdy po dłuższym czasie przypadkowo spotkali się na stołówce, Antoni zaproponował mu w „dwunastce” partyjkę szachów.

– To niezły cwaniaczek – Antoni pomyślał potem o nim, bo Skrypkin przechwalał się, że dostał pracę poza obozem. Jakimś cudem zyskując sobie zaufanie u dozorców, skierowany został do pracy razem z wolnymi. Ktoś za niego poręczył, ktoś obiecał go przypilnować, tak że nie chodził pod strażą, ciężko nie pracował. A w szachy grał słabo. Tylko dlatego, żeby z nim jeszcze kiedyś porozmawiać, Antoni zaproponował mu, że go poduczy.

Trzy dni później Antoni Rymsza obudził się przed szóstą i nie mogąc dospać do pobudki, wyszedł przed barak. Przecierając oczy ze zdumienia, zobaczył, że wykopaną przez więźniów wokół baraków dróżką w śniegu biega Skrypkin. – W takich warunkach udawać sportowca?!

– Skrypkin, pan chyba zwariował? – nie omieszkał wobec niego wyrazić swego zdumienia.

Rosjanin nawet się nie zatrzymał. Odpowiadając na to nietypowe pozdrowienie Antoniego, uśmiechnął się i skwitował krótko: – Skoro czegoś nie rozumiesz, nie wyciągaj pochopnych wniosków, panie Rymsza.

Jeszcze tego samego dnia Antoni podszedł na terenie fabryki do Myślińskiego i zadał mu pytanie: – Ty wiesz, że wasz Skrypkin biega rano wokół baraków?

– Skrypkin? Wiem. Ale cicho sza. On przygotowuje się do ucieczki.

– Cooo? – Antoni pomyślał, że Wiliński żartuje. Trudno mu było bowiem wyobrazić sobie, żeby w takich warunkach można było uciec dokądkolwiek. – Chce uciec z obozu? Nie żartuj sobie ze mnie.

Wczesną wiosną 1953 roku w obozie ogłoszono alarm. Wszystkim, którzy znajdowali się w barakach, polecono biegiem udać się na plac apelowy i stanąć na zbiórce. Tym razem dozorcy nie czynili z alarmu tajemnicy.

– Uwaga! Usiłowała zbiec grupa więźniów. Przemawiał do was będzie komendant obozu Nikitin!

– Czyżby Skrypkin?… – zaniepokoił się Rymsza. Nie wiedział przecież, czy zamierza uciec z grupą, czy samodzielnie.

Kiedy już ustawili się brygadami, wydano komendy do uformowania kolumny marszowej. Ruszyli w stronę obozowej bramy. Przed barakiem wartowni, przy samochodzie ciężarowym marki Ził stał Nikitin.

– Więźniowie! Skazańcy! Zarządziłem zbiórkę, żeby uświadomić wszystkim, że z obozu „Dnieprowskij” uciec się nie da! Wszelkie próby opuszczenia obozu, z góry skazane są na niepowodzenie! Zapamiętajcie! Każda próba ucieczki to śmierć! Śmierć dla tych, którzy ją podejmą, i dla tych, którym udowodni się, że pomagali innym!

Otworzyć burtę samochodu! – rozkazał stojącym obok wartownikom.

Gdy wartownicy wykonali polecenie, oczom więźniów ukazał się przerażający widok: na pace leżały w bezwładzie martwe ciała więźniów.

– Wyrzućcie ich na zewnątrz! – polecił Nikitin.

Gdy z samochodu ściągano sztywne zwłoki uciekinierów, aby je cisnąć przed nimi na śniegu, Antoni z drżącym sercem szukał wzrokiem ciała Skrypkina. Traf chciał, że znalazł się dość blisko niefortunnego ładunku i komendanta Nikitina.

Było ich pięciu. Gdy jego wzrok zatrzymał się na ostatnim z nieszczęśników, odetchnął z ulgą. Skrypkina wśród nich nie było. Czy to dziwne, że nieszczęście dotykające kogoś ze znajomych boli bardziej, niż w przypadku osoby obcej? Nie, to prawidłowość. Chociaż wszystkim tym, którzy podjęli to śmiertelne ryzyko, też należało serdecznie współczuć.

Cała piątka zastrzelonych nieszczęśników była Łotyszami. Zbiórka zakończyła się obejrzeniem ceremonii wyniesienia ich zwłok za bramę obozu i porzucenia tam, przy drodze za budynkiem wartowni.

– Odtąd ich miejsce będzie tu! – krzyczał Nikitin. – Niech to będzie przestrogą dla wszystkich tych, którym jeszcze śni się ucieczka!

Z rozkazu Nikitina nie pozwolono pochować Łotyszów, a ich zwłoki leżały tak przy drodze aż do końca pobytu Antoniego Rymszy na „Dnieprowskim”.

– Słyszałem Antoni, że ich złapano niedaleko obozu – podczas rozmowy nawiązał później do tej sprawy Siemion. – Zresztą i tak nie mieli szans. Podobno jest tylko jedna możliwość ucieczki, przez jedyne przejście przełęczą w Górach Jabłonnych, ale akurat tam stoi batalion wojska.

– A wiesz, co ja pomyślałem, gdy zaprowadzili nas pod wartownię i powiedzieli, że na samochodzie są zastrzeleni uciekinierzy? Że to może Skrypkin – wyznał Antoni.

– Skrypkin, jeśli będzie uciekał, to sam. Nie będzie narażał innych – wyjaśnił Siemion.

– Ale coś ostatnio nie widzę, żeby biegał? Czyżby zrezygnował z ucieczki?

– Nie zrezygnował, ale pamiętaj, to ściśle tajne. O tym, prócz mnie i kilku wolnych, nikt nie wie. Jeśli nie przestraszy go niepowodzenie Łotyszów, Skrypkin ucieknie za kilka dni. Jest już do tego przygotowany.

– Przygotowany? Jak to rozumieć? – Antoni nawet nie wiedział, że strażnicy i dozorcy przeprowadzający co kilka dni rewizje osobiste, szukali, czy więźniowie nie przygotowują sobie sucharów. Podobno ci, co przygotowywali się do ucieczki, odrywali codziennie kawałek od swojej głodowej pajki chleba i suszyli go gdzieś ukradkiem przy piecyku, bądź w fabryce, robiąc zapas na czas, gdy pozbawieni zostaną więziennego wiktu.

Skrypkin miał tę łatwość, że mógł suchary przygotować poza obozem, w ziemiance wolnego. Miał już przygotowane suchary i – jak powiedział mu Siemion – wysuszone mięso z dwóch kotów i psa. Gdyby ucieczka powiodła się, czekała go przecież do przebycia nie lada odległość około tysiąca pięciuset kilometrów.

Jeśli wierzyć Siemionowi, Skrypkin uciekł z obozu, żeby nie narażać również wolnych, z którymi pracował. Nałożywszy na siebie prześcieradło, przeszedł przez zaspę pod samą wieżą, na której czuwali wartownicy. Później złapany został w zupełnie nieprzewidzianych okolicznościach. Wprawdzie miał on nieco więcej szczęścia od Łotyszów, gdyż do obozu powrócił żywy, ale cały trud jego wielomiesięcznych przygotowań poszedł na marne.

Rymsza miał sposobność z nim raz jeszcze porozmawiać. Twierdził, że nie został zastrzelony ze względu na swojego ojca, a do obozu pozwolono mu powrócić tylko dlatego, żeby rozpowiadał, że z Kołymy uciec się nie da nawet najsprytniejszemu więźniowi.

Gdzie go złapano? Już w samym Magadanie. Nie mogąc dostać się na statek z powodu braku dokumentów, postanowił przekupić kogoś ze strażników i pod osłoną nocy włamał się do kiosku z artykułami spożywczymi, w którym spodziewał się znaleźć pieniądze. Tam został złapany i po prawie półtoramiesięcznym okresie czasu od ucieczki z obozu odtransportowany ponownie na „Dnieprowskij”.

Czy to koniec historii Skrypkina? Nie. Skrypkin w 1955 roku wraz z Antonim Rymszą przeniesieni zostali na „Czełbanię”. Stamtąd uciekł po raz drugi. Dopiero po tym akcie wśród więźniów słuch o Skrypkinie zaginął.

Zaraz po ucieczce Skrypkina z obozu, przybył na „Dnieprowskij” pułkownik gwardii Wasiliew, który miał pod opieką wszystkie obozy na Kołymie. Nasiliły się kontrole i rewizje osobiste więźniów, posypały się kary. Podobno u kilku więźniów znaleziono suchary, co miało świadczyć o przygotowaniach do kolejnych ucieczek. Więźniów tych zabrano gdzieś; czy do innych obozów, czy może rozstrzelano, nikt nie był w stanie powiedzieć.

Wasiliew wyznawał zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Gdy nie można było ukarać tego, który dopuścił się przewinienia, karano jego współtowarzyszy i to bez względu na to, czy byli winni, czy też nie. Z powodu ucieczki Skrypkina zamknięto więźniom „dwunastkę”, zlikwidowano kącik, gdzie grali w szachy i gdzie można było przysiąść i poczytać książkę lub gazetę, chociaż było o nie bardzo trudno; jeśli trafiały się jakieś gazety, to jako materiał opakunkowy lub sanitarny, nigdy nowe.

Kilka dni później, gdy wszczynając awanturę, więźniowie usiłowali przekonać dozorcę, że powinien udostępnić im klub, nadszedł sam pułkownik Wasiliew, który podjął próbę wyjaśnienia, że będzie ona dotąd nieczynna, dopóki nie znajdzie się Skrypkin. Wtedy z ich grupy wysunął się niejaki Sidorenko, były dowódca szperacza żeglugi dalekowschodniej, władający kilkoma językami, w tym chińskim i japońskim.

– Obywatel pułkownik wyciąga mylne wnioski – zdobył się na odwagę. – To nie my powinniśmy zostać ukarani za Skrypkina.

– Nie wy? A kto? – zapytał pułkownik, nie podejrzewając, że odwaga Sidorenki pójdzie tak daleko.

– Właśnie wy – wyjaśnił Sidorenko. – Bo to nie nam, tylko wam on uciekł. Wy żeście go pilnowali.

Wasiliew poczerwieniał. Już wydawało się, że zacznie krzyczeć, albo nie daj Boże, każe zająć się Sidorenką, ale nie, on tylko udał obrażonego.

– Nam uciekł, powiadacie? Jak śmiecie mnie pułkownika obrażać?! To był wasz współtowarzysz, a nie mój.

Mimo tego incydentu, aż do czasu opuszczenia przez Rymszę obozu, „dwunastki” im nie udostępniono.

Jak to mówią: swój zawsze ciągnie do swojego. – Był w obozie niejaki Czajkowski. Pochodził ze Starej Wilejki. Że z rodzinnych stron „Maksa” to jedno, a drugie… był już w podeszłym wieku. Żal Rymszy było człowieka, więc gdy tylko zrobiło się miejsce w jego brygadzie, zaproponował Grebieszkowowi, by wziąć go na porządkowego. I udało się. Czajkowski pomagał przy próbach szukania rudy, sprzątał, zamiatał, pilnował ognia w piecyku, przygotowywał kipiatok.

Latem 1953 roku przybyły na praktykę do fabryki nr 8 cztery studentki. W zasadzie tę historię należałoby zacząć nie od studentek ani Czajkowskiego, ale od majster Putiatiny, która swego czasu wyszła za mąż za więźnia i fakt ten odpokutować musiała na Kołymie. Dostała dziesięć lat za to, że spoufaliła się ze skazańcem, łamiąc prawo zakazujące kontaktów z więźniami.

Sprawa Putiatiny była prosta. Jej wybrany, podobnie jak ona, pochodził z Leningradu. Traf chciał, że prosto po studiach skierowano ją na praktykę do obozu, w którym odbywał karę. Młodzi znali się już wcześniej.

W obozie na Dalekiej Północy spotykali się ukradkiem, ale… Putiatina zdobyła się na odwagę i postanowiła wyjść za niego. W tym celu udała się do Komsomołu i oficjalnie zgłosiła sprawę przewodniczącemu.

– Jak to?! Ty, komsomołka, za więźnia?!

– Ale on niebawem kończy swój wyrok.

Nie pomogły tłumaczenia.

– Jesteście członkiem komsomołu i jako członkowi zakazujemy wam małżeństwa z zesłańcem, zrozumiano?! – decyzja była ostateczna. Cóż mogła zrobić? Ponieważ nie chciała zrezygnować ze swej miłości, zrezygnowała z komsomolskiej legitymacji. To zadecydowało, że dostała dziesięć lat.

Ponoć zapowiadała się jako wyjątkowo zdolny inżynier. Sowieci „docenili” to i skierowali ją do kopalni cyny na „Dnieprowskij”. Zanim jednak tam dotarła, musiała przejść wiele upokorzeń. Zaraz po skazaniu okazało się, że jest w ciąży. Wyrażono więc zgodę na roczną przerwę w odbywaniu kary, którą spędziła w Leningradzie przy mężu, a on w tym czasie powrócił z więzienia. Kiedy w 1953 roku Rymsza ją poznał, miała już dwójkę dzieci i została częściowo zrehabilitowana: wyrok zamieniono jej na pracę na Kołymie. Pracowała więc jako wolna i dość często jeździła na urlop do Leningradu, do dzieci i męża.

Putiatina była rozumną i uczciwą kobietą. To jej przydzielono te cztery praktykantki studentki. Putiatina przywołała do siebie Rymszę i poleciła mu, żeby zapoznał dziewczęta z terenem fabryki, wyjaśniając wszystko dokładnie: gdzie co się odbywa i dlaczego.

Dziewuszki były ładne jak malowanie, to się i pożartować z nimi chciało. Antoni zadowolony, że mógł zaopiekować się takimi lalkami w waciakach, oprowadził je po fabryce, opowiedział, co było do opowiedzenia i przyprowadził z powrotem do laboratorium.

– Jeśli wam tego brygadzista nie mówił – zwróciła się do nich Putiatina – gdy zechcecie sobie zrobić kipiatoku, to nigdzie nie chodźcie, tylko zwróćcie się do Czajkowskiego. Rymsza, stojąc za jej plecami, pokręcił przecząco głową, podważając tę opinię pani majster. Gdy tylko dziewuszki uwolniły się od nadzoru Putiatiny, wróciły do Rymszy z pytaniem, co miał ten jego przeczący gest znaczyć.

– Rymsza, czemu ty kręcił głową, jak majster mówiła o tym stariku. Jak mu jest?

– Czajkowski. Czemu? Bo to błatnoj. Z nim niebezpiecznie przebywać.

– Co wy takiego mówicie? Jak to możliwe? A majster wie o tym?

– Majster nie wie, bo jej kipiatok parzą gdzie indziej.

– A gdzie jej parzą?

– Tego to ja nie wiem. Zapytajcie jej same.

– Skoro tak, to my do niego nie pójdziemy.

Następnego dnia majster Putiatina spotkała swoje dziewuszki pod barakiem. – Czekacie na mnie? A dlaczego nie wejdziecie do środka, zagrzać się u Czajkowskiego? – zapytała.

– Bo brygadzista powiedział, że to błatnoj – wyjaśniły dziewczęta.

– Cooo? Gdzie jest Rymsza?!

Putiatina weszła z nimi do środka i przywołała brygadzistę.

– Co ty dziewuszkom nagadał o Czajkowskim? Chodźcie wszyscy ze mną – poleciła im, ruszając w stronę Czajkowskiego. Dziewczęta zrozumiały, że to był żart i zaczęły się śmiać.

– Czajkowski, wy wiecie, co wasz brygadzista nagadał dziewuszkom o was? Że wy błatnoj.

– Boże mój, Rymsza tak powiedział? – złapał się za głowę Czajkowski. – To niemożliwe.

– Rymsza, ty powtórz Czajkowskiemu, coś powiedział o nim dziewuszkom – nakazała Putiatina. Antoni nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i speszony próbował z tego jakoś wybrnąć.

– Panie Czajkowski ja tak o was słyszałem. Mnie nie wiadomo za co pan skazany.

– Gdzie takie rzeczy słyszał?! – zdenerwował się Czajkowski.

– Ano w naszych stronach. Jak byłem partyzantem, to po okolicy chodziły takie słuchy, że niejaki Czajkowski jest… złodziejem.

Czajkowski pobladł, jakby za chwilę miał się przewrócić, Rymsza wystraszył się.

– Panie Czajkowski, ja na oczy tego człowieka nie widziałem, słyszałem tylko jak powtarzali to nazwisko. No to i pomyślałem, że to był pan – brnął dalej, nie znajdując lepszego wyjaśnienia.

– Panie! Ja złodziej?! – Czajkowski wybuchnął gniewem. – Ja porządny gospodarz! Ja miał ogiera, jeździł nim po okolicy, ludziom pomagał! Lejce trzymał i prr, powoził, jak kto potrzebował. Jam porządny człowiek. Każdej niedzieli w kościele, a w święta baldachim nad księdzem nosił. Ja panie gospodarz. Bohater, nie złodziej!

– Może i nie złodziej, ale bohater? Jaki z pana bohater, jak pana żona biła? – udanie obruszył się Rymsza.

– Cooo?! Mnie biła? To było tylko raz, jak był pijany. Ale potem ją batem zdzielił.

– No, widzi pan? Kobiety pan biłeś. Jak można panu pod opiekę powierzyć takie dziewuszki?

Putiatina przecięła kłótnię, odciągając na bok Rymszę.

– Oj, Rymsza, Rymsza – skarciła go. – Ładnie to tak żartować sobie z ziemlaka? Ze starszego człowieka?

– Panie Czajkowski, ja pana przepraszam. Majster ma rację, ja sobie zażartowałem z pana. Chciałem postraszyć dziewuszki, nie było czym, to… tak jakoś głupio wypadło na pana – przyznał Antoni.

Na szczęście Czajkowski się nie obrażał. Zadowolony, że sprawa się wyjaśniła, podskoczył do piecyka i nastawił wody. – Nie bójcie się dziewuszki, brygadir zawsze taki żartowniś. Ja nie wor, ani błatny. Kobiet także nie biję. Zaraz zrobię wam kipiatoku.

Putiatina, odchodząc, posłała mu uśmiech. – Rymsza, ty się przyznaj, chciałeś sam zaopiekować się moimi dziewuszkami, coo?

Czasami, jak wszedł do laboratorium i kobiety były same, łamali obowiązujące zakazy; rozmawiali z sobą. I nie dlatego, że był brygadzistą, co powodowało, że miał prawo zwracać się do nich służbowo. Miały do niego zaufanie. Najczęściej wypytywały o to, jak żyje się w Polsce. Jak mężczyźni zalecają się do kobiet? Jak odbywają się śluby i wesela?

Różnie im odpowiadał. Gdy pytając, traktowały sprawy na poważnie, to i on był poważny i mówił prawdę, tak jak było. Kiedy jednak wyczuł, że szukają okazji, by po prostu pożartować, to i on żartował. Po incydencie z Czajkowskim był jednak ostrożniejszy. Wiedział, że przesadził z tym pomówieniem go o złodziejstwo, to było zbyt poważne na kpiny. Żeby nikogo nie urazić, nie żartował już w ten sposób.

A zaczepki kobiet lubił. Jak każdy mężczyzna. To były takie obozowe zaloty. Na tyle tylko można było sobie pozwolić. Zresztą i tak w głębokiej tajemnicy.

1 Po powrocie na wolność Wiliński przyjął nazwisko Wilejski. Mimo iż Antoni Rymsza prowadził z nim korespondencję, nigdy nie pytał o powód zmiany nazwiska, on zaś sam nigdy do tego nie nawiązywał – przyp. Autora.

2 Chodzi o Lend-Lease Act 


[1]

[2]

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko