Rok 1943. Okrutne czasy II wojny światowej. Rodzinie moich krewnych Jadwigi i Zygmunta Możejewskich wysiedlonej przymusowo na początku wojny z Gdyni do Lublina, powiększonej wcześniej o syna Tadeusza, rok później przychodzi przywitać na świecie bliźnięta Marka i Leszka.
Czasy niepewne, a lata wojny nie sprzyjały takiemu tempu powiększania się rodziny. Tak by się wydawało. Tymczasem zdarzały się historie, w których niemowlęta mogły uratować komuś życie.
W połowie września 1943 roku, odwiedził Możejewskich dawno już niewidziany pan Kryński. Starszy pan o kulach, których używał z powodu utraty stóp podczas niemieckiego bombardowania miasta na początku wojny, był roztrzęsiony i bardzo przygnębiony.
Jadwiga właśnie karmiła bliźnięta piersią. Kryński pozdrowił ją i przysiadł na brzegu stojącego w pobliżu krzesła.
– Męża nie ma? –zapytał krótko.
– Powinien niebawem się pojawić. Pojechał po towar do naszego sklepiku – wyjaśniła zajęta dziećmi Jadwiga.
Moi krewni prowadzili w tym czasie maleńki sklepik zaopatrujący mieszkańców podmiejskiej dzielnicy w podstawowe towary spożywcze, z których większość wujek dostarczał z pobliskich wiosek, jeżdżąc po nie rowerem ze specjalnym drucianym wózkiem.
Kryński przysunął się wraz z krzesłem do stołu, odłożył na bok kule i oparł łokcie na stole, obejmując dłońmi głowę. Na pytanie czy napije się herbaty, zaprzeczył ruchem odmowy.
Kiedy ciocia Jadwiga skończyła swoją matczyną powinność i odłożyła dzieci do wózeczka, zapytała go wprost: – Co tak mocno pana trapi?
A ponieważ nie od razu odpowiedział, podeszła do kuchni.
– Jest gorąca herbata – postawiła przed nim parujący ciepłem kubek. – Proszę spokojnie ją wypić i wszystko opowiedzieć. Co się stało? – powtórzyła pytanie.
Kryński wziął w dłonie kubek i przenikliwym wzrokiem potoczył po dzieciach. Pięcioletnia Lidzia bawiła się z małym Tadeuszkiem drewnianym konikiem, a nakarmione mlekiem matki bliźnięta usnęły.
– Pani Jadwigo. Nie wiem, od czego mam zacząć? Nie chodzi o mnie i moją żonę, ale o zięcia i jedyną córkę Basię.
– O Boże! Zachorowali ciężko i trzeba zorganizować leki? – wypaliła jednym tchem zaniepokojona Jadwiga, która zawsze w takich sytuacjach gotowa była nieść pomoc bliźnim. – Zaraz z towarem wróci mój Zysiu, to na pewno coś uradzimy.
– Zdrowi są, kochana. Leków nie trzeba – wyjaśnił pan Kryński. – Jak zapewne pani wie, Staszek, znaczy się zięć, przed wojną był w gimnazjum nauczycielem matematyki. Otóż przygarnął on do siebie dwie dziewczynki, swoje uczennice sprzed wojny – zaczął powoli opowieść, zniżając swój głos do szeptu. – To żydowskie dzieci Rywka i Rachelka, rozumie pani. Jedna ma 12 lat, a druga 14. Ukrywał je na strychu, w takiej starej dużej szafie po pozostałych lokatorach, też Żydach.
Zdolne bardzo dziewczynki. Rachelka pięknie gra na skrzypcach.
Zięć, ani moja córka nie mieli sumienia zabrać jej tych skrzypiec, tylko ją prosili, aby grała wieczorami polskie melodie.
Dziewczynki pozostawały w zamknięciu i miały zakaz wyglądania przez lukarny na strychu. Ba, chodziły nawet boso, aby nikt nie nabrał podejrzeń, że na nim ktoś mieszka.
Ostatnio Rachelka bardzo płakała za rodzicami, których Niemcy wywieźli do Treblinki i nagle przestały od nich docierać wiadomości. To wtedy wzięła skrzypce i zagrała dwie żydowskie melodie, kołysanki, jedną dla siebie, a drugą dla Rywci. – Łzy popłynęły po policzkach Kryńskiego, wyjął kraciastą chustkę i głośno wysmarkał w nią nos. Umilkł.
– Domyślam się, że ktoś usłyszał to granie Rachelki i doniósł Niemcom – zagadnęła przejęta tą opowieścią Jadwiga.
Kryński skinął na to głową. – Po godzinie była już żandarmeria SS. Przeszukali cały dom, i strych. Dziewczynek jednak nie było na nim. Przy otwartym oknie leżały tylko… skrzypce. I to wystarczyło – westchnął ciężko – aby zaaresztować Staszka… Moja Basia była w tym czasie po odbiór tajnych gazetek. A ja – mówił powoli z przejęciem – zdążyłem w kuchni odsunąć firankę, na znak ostrzegawczy, aby nie wchodziła do domu.
Kryński zawiesił głos i ze wzruszenia rozpłakał się jak dziecko.
– A co z dziewczynkami? – zapytał Zygmunt, który właśnie wrócił i niezauważony przez nich podszedł do zdobnej w kwiaty pękatej misy z wodą, by umyć ręce.
– Panie Zygmuncie, kochany – Kryński wyciągnął w jego kierunku ręce na powitanie. – One ze strachu wydostały się na dach przez okienko.
Te chudzinki schroniły się w kominie. Rachelka, siedząc w kucki, trzymała na swych ramionkach Rywcie. I tak aż do rana, kiedy zaczynało świtać. I tam dopiero je znalazła moja Basia.
Jak widzicie, ja z moimi kulasami na dach bym nie wszedł, weszła ich szukać córka. A ona… w ciąży, piąty miesiąc.
Mój wujek Zygmunt płożył poufale dłoń na ramieniu Kryńskiego. – Ale Basi nic się nie stało? – zapytał z troską.
Kryński siorbnął herbaty z kubka i odstawiając go drżącymi dłońmi na bok stołu, zaprzeczył.
– Na szczęście nie. I dziewczynki też są bezpieczne. Zmieniliśmy już miejsce pobytu dziewczynek – wyjaśnił. – Są na wsi, u mojej siostry Irenki. Bezpieczne na tyle, że to leśniczówka z dala od sąsiadów.
Zygmunt wysłuchał wszystkiego z uwagą i zwrócił się do żony. – Uradzimy zaraz coś Jadwisia, prawda? Może uda się nam pomóc pana zięciowi. – Cedząc każde słowo, intensywnie myślał, cały czas patrząc na Jadwigę.
– A pana co? Nie wezwali jeszcze na przesłuchanie? – zapytała Jadwiga.
– Ano, wezwali. I to dzisiaj, za dwie godziny – odparł. – Chyba już stamtąd nie wrócę.
– Zaraz, zaraz. Coś mi chodzi po głowie. To znaczy, przypomniałam sobie, że… – Jadwiga zaczęła się głośno zastanawiać.
– Co sobie przypomniałaś? Mówże wreszcie – ponaglił ją Zygmunt.
– Przypomniałam sobie, że znam tam jednego z oficerów. Jest tłumaczem samego szefa żandarmerii, niejakiego Zoske. Jego żona Aniela to Polka, dobra znajoma mojej mamy Rozalii.
W oczach obu mężczyzn zapaliły się światełka nadziei.
Jadwiga natychmiast postanowiła działać. – Zygmunt, ty przypilnuj z panem Kryńskim Tadzia i Lidzię, a ja tam pójdę, z bliźniakami.
– Z dziećmi? Ależ pani Jadwigo!?
Zygmunt miał podobne zdanie. – To bardzo niebezpieczne dla ciebie i jeszcze chcesz zabrać dzieci? Co ty znowu wymyśliłaś?..
Jadwiga nie dała się przekonać. Szybko wyciągnęła z kufra najlepszą sukienkę, jaką dostała z Czerwonego Krzyża, uwydatniającą jej kobiece kształty i obfity biust matki karmiącej. Na głowę założyła mały, fikuśny kapelusik z krótką woalką na oczy. Na nogi naciągnęła buty, tak zwane korki, pokryte wężową skórką, które Zysiu kupił jej jeszcze przed wojną na Hali w Gdyni. Rozpuściła swoje długie, kręcone włosy, a całość tej stylizacji podkreśliła mocno czerwoną szminką na ustach.
– Jakaś ty piękna, Jadziu – uśmiechając się, zauważył Zygmunt.
– Na razie nie dla ciebie do podziwu, ale mam pewien plan…
Jadwiga ubrała Leszka i Marka i zapakowała chłopców do wózka, przykrywając ich niebieską kołderką. I pospiesznie wyszła z domu.
Na ulicy Chopina podjechała wózkiem z bliźniakami pod samą dyżurkę żandarmerii.
Gdy z budki przy wejściu wychylił się wartownik, zanim ją zdążył o cokolwiek zapytać, Jadwiga po niemiecku wypaliła: – Chciałam się osobiście widzieć z oficerem Zoske. Sprawa osobista. – I posłała mu uwodzicielski uśmiech, puszczając oczko.
Wartownik zaszwargotał na cały głos do dyżurnych za bramą – Hej tam! Kobieta do Zoske… przyjechała! Osobista sprawa! He, he – zarechotał. I szybko zmieniając nastrój, zwrócił się do Jadwigi – A dzieci?
– Co dzieci?! – udała zdziwienie – Chyba przypilnujesz? Umiecie je robić, to zająć się nimi też powinniście potrafić!
Wartownik oniemiał z wrażenia, wybałuszył oczy i znieruchomiał na chwilę.
– Spokojnie żołnierzu. Dzieci są nakarmione, będą spały – wyjaśniła, przyglądając się uważnie rudemu wartownikowi, jakby chciała tym podkreślić, że gdyby coś im się stało, będzie miał nie tylko z nią do czynienia.
Nie każda chyba kobieta zdobyłaby się na taką odwagę i na takie poświęcenie dla ratowania cudzego życia.
Jadwiga dobrze kalkulowała, że pozostawiając dzieci obcemu, odwróci uwagę od siebie.
Chwilę potem w drzwiach budynku żandarmerii stanął Zoske.
– Witam panią Hedwigę. Co sprowadza do nas..?
– Muszę z panem zamienić kilka słów na osobności. Tak, aby nam nikt nie przeszkadzał – opanowując drżenie głosu, półszeptem odpowiedziała Jadwiga.
Zoske szarmancko usunął się na bok, robiąc jej przejście i zaprosił do środka. Na korytarzu wydał krótki rozkaz, że ma mu nikt nie przeszkadzać i zaprosił Jadwigę do swojej kancelarii.
Gdy zostali sami, poczuła się pewniej. Znała rodzinę Zoskego i wiedziała, że Kurt był dobrym człowiekiem i niejednemu już podał pomocną dłoń, o ile to było jeszcze możliwe.
Śpiesznie wszystko mu wyjaśniła i nie owijając niczego w przysłowiową bawełnę, powiedziała na koniec. – Kurt, ratuj tego biednego nauczyciela. O ile coś jeszcze w tej sprawie możesz zrobić? Jak on zostanie u was, wiesz, żywy już nie wróci. Uczył też twoje dzieci.
– Proszę tu poczekać, pani Hedwigo, zaraz do pani wrócę.
Zoske wyszedł z kancelarii, aby po paru minutach wrócić z szarą teczką. Wyjął z niej jakieś odręcznie napisane papiery i… jeden maszynopis.
– Proszę się nie martwić, załatwione. To są donosy i raport z aresztowania – pokazał na dokumenty. Nauczyciel wróci wieczorem do domu.
Mówiąc to, podarł na jej oczach dokumenty na drobne kawałki i wrzucił do żelaznego kominka.
– A teraz… wychodząc, na korytarzu skradnij mi buziaka – powiedział po polsku i roześmiał się.
Nigdy się z Zoske nie całowała, ale skoro sprawa tego wymagała?…
Zoske podszedł pod portiernię i z wyrazem ojcowskiej miłości zajrzał do wózka, odchylając na moment niebieską kołderkę.
– Rosną jak na drożdżach. Tylko mi o nie dbaj! – powiedział po niemiecku i
przyciągając ją do siebie, na pożegnanie pocałował namiętnie w usta.
Po tej scenie, odegranej na oczach trzech innych oficerów, Jadwiga pospiesznie poprawiła kołderkę, okrywając swoich bliźniaków i wróciła z nimi do domu.
Czuła się obrzydliwie. Pomyślała, że najpierw opowie wszystko Zygmuntowi, a i przy nadarzającej się okazji, jak spotka żonę Zoskego w sklepie, może i jej?
Zięć Kryńskiego wrócił do domu tego samego dnia późnym wieczorem. Rano z żoną i dziećmi wyjechali w nieznanym kierunku.
Kryński wpadł na chwilę, by podziękować. – Bardzo, ale to bardzo, pani Jadwigo dziękuję pani. Jak Bóg da doczekać końca wojny, to się spotkamy, i zięć podziękuje osobiście. A teraz… muszę się śpieszyć. Bo ja też z rodziną wyjeżdżam. Nie czujemy się tu bezpiecznie i nie możemy ciągle narażać przyjaciół.
Wyjechali. Kryński nie powiedział dokąd, a Zygmunt go nie pytał, tylko serdecznie uściskał. I życzył przetrwania, i zdrowia.
W grudniu tego samego roku 1943, jakoś tak na krótko przed wigilią Bożego Narodzenia, Jadwiga wyszła z Lidzią i Tadeuszem do piekarni mieszczącej się na rogu ulicy Chopina. Po drugiej stronie piekarni znajdowała się żandarmeria SS.
W momencie, gdy podchodzili do piekarni, by stanąć w kolejce po chleb, po przeciwnej stronie drogi pojawiło się na chodniku dwóch młodych mężczyzn w mundurach kolejarskich. Jadąc wolno na rowerach, zbliżali się do posterunku.
Jadwiga posadziła dzieci na schodkach i zaczęła tłumaczyć im, że mają grzecznie poczekać, aż zrobi zakupy.
Poprawiając na Lidzi sukieneczkę, spojrzała jeszcze w okno wystawowe, by przeczytać jakieś nowe ogłoszenie. I wtedy kątem oka zobaczyła w szybie, jak z posterunku wychodzi jej znajomy Kurt Zoske.
Podszedł on do kolejarzy i po polsku zwrócił im uwagę, że jazda rowerami po chodniku jest zabroniona. Kazał rowery oprzeć o mur i poprosił ich o dokumenty.
Reakcja młodych mężczyzn była natychmiastowa. Zamiast dokumentów obaj w jednej chwili wyciągnęli broń. Jeden oddał strzał prosto w głowę Zoskego, a drugi w okolicę jego serca. Niemiec osunął się na chodnik przed piekarnią i po chwili znalazł w kałuży własnej krwi.
Jadwiga zastygła w przerażeniu. Na odgłos strzałów z bramy żandarmerii wybiegło kilku uzbrojonych Niemców. Dwóch z nich trzymało na smyczach ujadające psy.
Opanowując strach Jadwiga zasłoniła sobą dzieci. Drzwi do sklepu zablokowała grupa gapiów ustawionych za szybą wystawową.
Cała akcja rozegrała się na oczach Lidzi i Tadeusza, którzy z przestrachem spoglądali na matkę, siedząc na schodkach wejścia do piekarni. Kule świstały w jedną i drugą stronę niemal nad ich główkami. Dopiero, gdy strzelanina nieco ucichła, ktoś wybiegł ze sklepu i pomógł Jadwidze wciągną dzieci do środka.
Gdy w kierunku uciekających na rowerach w dół ulicy Lipowej posypały się salwy ognia, przez jakiś czas było jeszcze słychać, że uciekający też się ostrzeliwują. Potem strzelali już tylko Niemcy.
Jak się później okazało, jednego z napastników zastrzelono jeszcze na ulicy Chopina, a drugiego niemieckie pociski dopadły na końcu Lipowej, blisko Krakowskiego Przedmieścia.
Dzień, w którym zginął Zoske, głęboko utkwił w pamięci Jadwigi. W swoim kajecie ze wspomniami dopisała notatkę, że po latach, kiedy jej Zosia wyszła za mąż za trenera polskiej kadry płotkarzy Andrzeja Radiuka, dowiedziała się, iż jednym z zabitych wtedy mężczyzn był cioteczny brat jej zięcia Andrzeja. Nazywał się Marek Bernadzki. Marek miał dwadzieścia lat, a towarzyszący mu kolega dwadzieścia jeden. Obaj należeli do partyzantki i w tym feralnym dniu wracali z akcji, podczas której zaminowali stację pomp w Lublinie.
Atak na Kurta Zoske był przypadkowy, partyzanci nie planowali go zabić. Chłopaki wystraszyli się go i gdy wyszedł im naprzeciw, próbując ich wylegitymować, oddali do niego strzały. Sami też zapłacili za to swym młodym życiem.