Bronek z Obidzy Kozieński – Tyłem do zachodu słońca

0
970

Przyszedł czas, w którym dane nam było żyć
od przypływów do odpływów
i chociaż z naszych zamków na piasku więcej
było zabierane, czekaliśmy na nie
niczym na przebudzenie.

Wypływaliśmy wcześnie rano, by po bezkresach słonych
oceanów żebrać, choćby o butelkę czystej.
Z innych a szczególnie tych, na których patykiem pisano,
nigdy nie udało nam się wyzionąć żadnego ducha,
żadnej złotej rybki z płetwami jak żagle.
Nie pozostawało nic jak sprawiedliwie pod palec.
Śledź na zagrychę
i dalej, dalej, dalej.

Popołudnia oglądały nas z powrotem na plaży,
gdzie leżąc tyłem do zachodu słońca, czuliśmy się
niczym Jonasze wypluci przez ogromnego wieloryba.

Pod wieczór dotykał nas przypływ. Budził.
Nadchodził czas prawdziwego połowu
i chociaż nie było już grama wody pod kilem,
ostatkiem sił płynęliśmy do portowych tawern,
bo tak naprawdę tylko w nich potrafiliśmy
zarzucać nasze sieci.

Złote rybki, butelki z czystą.
Przed północą pojawiał się
pierwszy Dżinn.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko