Najgrubsza gałąź pęka najpóźniej
– Gąski, gąski do domu!
– Boimy się!
– Czego?
– Wilka złego! *
W tamte kanikuły skrzypiała obora. Stareńka
zabroniła przychodzić: nie łaź synek, bo nam płaczą belki.
Wieczorami na chybcika szukała po lesie, zanosiła wodę.
Lubiłem, gdy dojrzewało pranie, sypałem na progu miętusy
– znikały jak przed świętym obrazem paciorek.
A we wsi szemrali:
babka trzyma brud za paznokciami, przeżuwa kamień. Tylko ona
znała właściwy sposób przygryzania języka. Kiedy nadbiegali Niemcy,
krzyczała, że to kapiszony, będą łowić ryby, szukają robaków.
* z dziecięcej zabawy
Dzień ryby
Dobrze, gdy po wszystkim
wraca się do siebie
Maniowy były nasze. A najbardziej Mańkowe.
Jak ostatni ząb dziadka. Trzymały się
mocniej niż brzuchate zaspy na Hubce. Pamiętam
trawę w bucie. Rosła z nami kryjówka, latem
siekły komary. Zrywaliśmy czerwone,
kiedy mokre przychodziło węszyć, śliniło skarpetki.
Pluć, sraluchy, dopóki starczy pestek!
Jutro miało zlizać i zieleniak, i z kominiej dziury dym.
Jeszcze czuję kamyk w bucie. Wysyłamy łódki. Po pijaku
Mańcio powtarza, że jest rybą, wypije wodę,
poszuka kulek z czereśni.
Od deski do deski. W Săpâncie
Siedmioletni Gabor zostawił w szopie rower.
Ilinka czesze konia na święto.
Aurica i Radu. Zabawa z opaską na oczach.
Tam Cisa. Petrescu szarpie powietrze, dziurawi wodę.
Sorin chciała zmierzyć warkoczyki z drzewa.
Już nie urosną.
Powtórka z anatomii
Zobacz, Pluszku, przygarbiła się pergola,
pusty słoik po musztardzie.Na Kupały zwykle
przyjeżdżali chłopcy. Budowali schron z kocyków.
Stawialiśmy czujki, czy zza wydm nadciągają gapiszony:
naskarżymy babuli kto tam kogo tuli!Przymorze. Dojrzewalnia. Pachniało flądrami i solą.
Rybołów utykał na oko. Dziewuchy plątały uda w sieciach.
Pordzewiała nam pergola, Pluszku. Nie przyjadą chłopcy.
Biegnijmy przez Monciak suszyć słone. Udawać,
że można wierzyć pamięci barwionej w pepitkę,
wypuszczonej jak żarłocznym falom, wianki.
*** /Mało was, mało…/
Mało was, mało,
wąscy niczym świeczka.
Mazgai się marzec,
pesynek, bułeczka.
Mam jeden piec do chleba – powtarzał ojciec. Z przejęciem
liczył rumieńce, stawiał przy kankach na mleko.
Idą wolniej niż krew z nosa – szeptali, że coś tam chlebozmian.
Nie bój mąki, tatku. Wkrótce ci wyrosną:
skórka po skórce, wytarte portki jak dziewczyński ogon.
A wszystko, co wychodziło zza drzwiczek, spod fartucha mamy,
było ciepłe, i tyci, tyci. Chciałyśmy je przytulić. Za płotem chłopczyska rozsiewali piętki, znaczyli zaspy żółtym.
Wiersze z cyklu: Czas połowu śliwek