Kiedy jeszcze byłem chłopcem, do biblioteki (wypożyczalni) ciągnęła mnie Mama. Wracając do domu, nieśliśmy książki – ona swoje, a ja swoje. I tak raz na dwa tygodnie mieliśmy coś nowego czytać. To wciąga! I dlatego bardzo to wychowawcza postawa rodziców.
Ale prawdziwy smak biblioteki poznałem dopiero jako student polonistyki. Ten fakultet wymagał nieustannego czytania. Moja polonistyka miała (i ma) ogromną bibliotekę na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie było „wszystko”. Był to tzw. BUW – Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Czasami z tej biblioteki korzystałem.
A dlaczego tylko „czasami”? Ano dlatego, że Krakowskie Przedmieście wiodło prosto na Plac Zamkowy (na środku którego mamy wyniosły pomnik Króla Zygmunta), a stamtąd zaczynała się ulica Świętojańska wiodąca wprost na Rynek Starego Miasta…
Gdy tylko w Świętojańską się wchodzi, to po jej lewej stronie jest ta Biblioteka. To w niej głównie brać studencka rezydowała i chyba rezyduje do dzisiaj. Po prostu zbiór książek jest tam dla studentów wystarczający.
No, nie myślcie, że byliśmy w tej bibliotece przyspawani łańcuchami. Owszem, czytało się książki, ale z licznymi wyskokami na papierosa lub kawusię. Czytanie czytaniem, a życie towarzyskie jest obowiązkowe.
Najlepiej miał ś.p. kolega Marciniak (zwany Zyziem) – okna jego mieszkania wychodziły prosto na Plac Zamkowy… W BUW-ie obowiązywała kindersztuba, a w naszej bibliotece na Starówce – luzik.
Mamy poza tym w Warszawie Bibliotekę Narodową. No!, to jest kompleks niemały i chyba najzacniejszy w całej Polsce. Gdy czegoś nie znajdziecie, to tam znajdziecie.
Cała ta infrastruktura solidnych bibliotek jest niemała. Oczywiście miasta wojewódzkie wodzą w tej branży prym. W ogóle tam, gdzie są uczelnie, tam mapa zacnych bibliotek miewa się dobrze. Niestety, już miasta powiatowe nie mogą sobie na to pozwolić, co nie znaczy, że bibliotek tam nie ma.
Wszędzie tak jest: chcesz się kształcić, to musisz na kilka lat wyfrunąć ze swojego miasteczka. Potem niektórzy doń wracają i to jest bardzo istotne, bo miasteczko ogołocone z inteligencji to czysta szkoda.
Któż z nas, braci studentów, nie przesiadywał w bibliotekach? Teraz już bardzo rzadko mi się zdarza tam bywać. Moja własna biblioteka domowa jest przepastna do tych granic, że książki zaczynają układać się w stertę na podłodze. Ale znalazłem sposób: co jakiś czas wzywam panów z antykwariatów, oni przyjeżdżają i „jak leci” biorą wszystko. Może jest w tym jakiś sens, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto jakąś książkę sobie wypatrzy. Zgrozą powiewa wtedy, gdy znajdziesz tam własną książkę – ktoś ją miał, komuś ją dałeś, a ona ostatecznie wylądowała w tymże antykwariacie. Zawsze to lepszy niż gdybyś znalazł swój tomik na którymś śmietniku (na dodatek z własną dedykacją).
Najważniejsze jest to, abyś we własnych zbiorach miał książki, których za nic byś nie wyrzucił. I to wystarczy abyś był bibliofilem.