Każdy mówi to, co chce. A ja byłem. Chrzelice – to jest wieś, to jest folwark – o jakim słyszano daleko… nawet dalej. Dawniej. Ominęła go zaraza, plaga stonki, czyny społeczne. I ksiądz nigdy nie mówił o parafianach, którzy nie wstawiali się obowiązkowo na sprzątanie kościoła – poganie z takiego, a takiego numeru. Rozumiał, pogoda, roboty w polu ze zgiętym karkiem przy burakach, marchwi, cebuli. Tylko w oddali przemykająca kolejka z ciekawości pozwalała prostować plecy. Przejazd wyznaczał rytm dnia Jak Stasiewicz kiedyś pisał w wierszu.
Były urodziny siedemdziesiąte. Poety. Dobrego poety, któremu zazdroszczono wiedzy, chłopskiej gospodarności. A nazwisko jego określało gryzonia – tysiące ich w stodołach, szopach. Choć w Nowym Jorku miliony. To kuzyni z miasta, którzy opuścili Chrzelice jeszcze za Jaksy z Kopanicy. Okrętując się na gapę jak to myszowaci.
Mówiłem urodziny. Goście wiadomo z Nysy, z Łącznika, z Warszawy… Z Warszawy? Pytam grubszego pana, akurat kończył siódmy dewolaj.
– Gdzie Warszawa?
Przegryzł pieczystym, popił złocistym.
– Chyba koło Piaseczna. Ale głowy nie dam.
Stoły uginały się od jadła, zasługa żony. Ułożyła jadłospis i miała baczenie na kucharki, kelnerów, męża, by nie zerkał na młode sąsiadki. Mimo siódmego krzyżyka oczy ma zdrowe. Okulary zakłada tylko słoneczne dla podkreślenia męskości.
W centralnym punkcie ogromnej sali na dębowych stołach okrytych lnianym płótnem stanęły: apteka – z niezliczoną ilością butelek w różnych kształtach i wielkości, ze specyfikami wytworu jubilata. A co tam było wymienię w kolejności degustacji: śliwowica z rancza – rarytas. Bimberek tajnego składu, przeszło osiemdziesiąt procent. Pozwoliłem sobie trzy szklaneczki. Niech o mocy zaświadczy fakt; oddając mocz w plenerze paliła się trawa. Wiśnióweczka – smak dzieciństwa. Samogon z melasy polecany starym kawalerom – łagodzi babowstręt. Morelówka dobra na cerę, bez drożdży. Były i wina. Tu smakowy prym wiodły niewiasty. I nie powiem, by zachowywały wstrzemięźliwość. Mężczyźni dziękowali za klarowane. Smakosze wiedzą, że przy słabym procencie odbija się kwisem.
Biblioteka – mieszcząca się w starej, zdezelowanej walizce. Zdobył ją pewnie praszczur w bitwie pod Austerlitz albo gdzieś indziej w kampanii napoleońskiej. Goniąc za wolnością dla Korony. Nadaremnie… Był w niej zestaw wydawnictw Krakowskiej Konfraterni Poetów, książki Literackiej PKP Jazdy, Miłość w czasach fejskultury i W poszukiwaniu panaceum Jasia Szczurka. O dziwo przy bibliotece było więcej ludzi niż w aptece. Wzrost czytelnictwa czy presja obecności poetów? A gość z Warszawy nawet kartkował Miłość… Choć apteki wcale nie opuszczał.
– To w przeszłości pracownik kilku ambasad. – Poinformowała mnie mała pani z rudym kokiem na głowie, prosząc o łyk bimberku:
– Być w Chrzelicach i ognia nie poczuć. – Wytłumaczyła naukowo.
Kiedy odjeżdżaliśmy, po sali szemrano – skradziono walizkę. Ale w czasie pożegnań i ogólnego rozgardiaszu bagaże często lubią się zawieruszyć. Kto podróżuje nie raz przerabiał to na sobie.
Za dwa tygodnie przejazdem z Opola, wstąpiliśmy do wchodzącego w ósme dziesięciolecie na kawę. Przy kawie ciasto i to nie mało. Bo kobiety lubią się odchudzać dopiero jak talerz pusty. Ruszyliśmy na spacer wzdłuż torów, wydeptaną ścieżką do prowizorycznej stacji „Łąki”. Ku naszemu zdumieniu w kępie rzadkich krzaków, dostrzegliśmy naszą staroświecką walizkę pokrytą kroplami rosy. Sprawdzając dawną zawartość, okazało się, że z Majstersztyku chleba zostały brutalnie wydarte stronice z utworami Goszczyckiego i Stasiewicza. A książki autorstwa Jana Szczurka zniknęły wszystkie.
Jerzy Stasiewicz