Z Agnieszką Michalik o drodze do teatru rozmawia Jerzy Kosiewicz:
Agnieszka Michalik aktorka Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem ukończyła w Bytomiu Wydział Teatru Tańca Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie im. Stanisława Wyspiańskiego. Jest laureatką nagrody im. Andrzeja Nardellego, przyznaną przez Sekcję Krytyków Teatralnych ZASP za debiut aktorski w roli Di w spektaklu „RAZ-DWA-RAZ. A na co nam dobroć” (2018), na podstawie sztuki „Cmentarzysko samochodów” Fernando Arrabala, w reżyserii Andrzeja Dziuka.
Potem wystąpiła w następujących spektaklach wskazanego wyżej teatru, określanego też jako Teatr Witkacego:
– „Beckett. Cięcie czasu” w Samuela Becketta, inscenizacja: Jacek Zięba-Jasiński (rola: Postać IV, Asystentka, May)
– „SPISKI – Hej!” Wojciecha Kuczoka, reżyseria: Andrzej Dziuk (rola: Fela Nędzówna)
– „Operetka” wg W. Gombrowicza w reżyserii Andrzeja Dziuka (rola: Generałowa).
– „Rzeźnia” Sławomira Mrożka, reżyseria: Andrzej Dziuk (rola: Instrumentalistka)
Brała również udział w okazjonalnych spektaklach/koncertach: „Wyzwolone sny” w reż. Andrzeja Bieniasa (z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości) oraz „Tratwa szaleńców – Koncert Sylwestrowy” w reż. Andrzeja Dziuka w Teatrze Witkacego; „Kronika Narciarska” w reż. Krzysztofa Najbora w ramach IX spotkań „W stronę Pysznej i tatrzańskiej poezji” w Schronisku Górskim PTTK na Hali Ornak (rola: Narciarka) oraz „100 lat Tatrzańskiego Związku Narciarskiego” w reż. Krzysztofa Najbora (rola: Narciarka).
Zagrała także małą rolę w filmie o Kalinie Jędrusik „Jesienna Dziewczyna’ w reż. Katarzyny Klimkiewicz (rola: Manekin I), w scenie rozpoczynającej film.
Kluczowe inspiracje, etapy artystyczne i osiągnięcia aktorki związane są z tańcem, Wydziałem Teatru Tańca w Bytomiu oraz Teatrem Witkacego. W ciągu 1,5 roku jej talent zajaśniał intensywnie. Osiągnęła dużo: zagrała m.in. 5 wyróżniających się ról we wskazanych wyżej sztukach, otrzymała nagrodę im. A. Nardellego i współpracowała z Andrzejem Dziukiem jako asystent reżysera w jego kolejnym wysoko ocenianym spektaklu „Rzeźnia” Sławomira Mrożka.
Kiedy zainteresowała się Pani teatrem?
Nie potrafię dokładnie określić, kiedy to się zaczęło. Na poważnie to chyba w liceum. Ale od najmłodszych lat lubiłam oglądać przedstawienia: niezależnie od tego, czy z udziałem profesjonalnych aktorów, czy moich kolegów, którzy wystawiali jasełka. Zawsze sprawiało mi to radość.
Występowałam też w okresie przedszkolnym. Potem tańczyłam, śpiewałam i grałam różne postaci w szkolnych przedstawieniach.
W Nowym Sączu, z którego pochodzę, nie było żadnego stałego teatru zawodowego. Czasem przyjeżdżały zespoły z gościnnymi spektaklami lub teatry objazdowe z bajkami. Były to dla mnie zawsze niecierpliwie oczekiwane, zapierające dech wydarzenia artystyczne.
W czwartej klasie podstawówki pojechałam na tygodniową wycieczkę szkolną do Warszawy i obejrzałam w Teatrze Roma musical „Koty”. Pierwszy raz zobaczyłam tak ogromne i wspaniałe widowisko muzyczne z dużą liczbą wykonawców w malowniczych i urzekających kostiumach, wkomponowanych w zmienną i frapującą strukturę scenograficzną. Spektakl oglądałam jak zahipnotyzowana. Byłam pod wrażeniem umiejętności tanecznych i kunsztu wokalnego aktorów oraz dynamicznych scen tego fascynującego i imponującego rozmachem przedstawienia.
Następnego dnia zwiedzaliśmy zakamarki Teatru Wielkiego – zaplecze techniczne, garderoby, a także ogromną widownię i wielką scenę. Gdy stanęłam przodem do pustego olbrzymiego audytorium, nabrałam szacunku i podziwu do artystów, którzy mają odwagę na niej wystąpić.
Czy zagrała Pani w tamtym gimnazjalno-licealnym okresie jakąś rolę dramatyczną?
Warte podkreślenia jest to, że w gimnazjum, uczestniczyłam w zajęciach kółka teatralnego. Zagrałam nawet swoją pierwszą (i to główną) rolę w przedstawieniu o życiu i twórczości sądeckiej malarki – wcieliłam się w Marię Ritter. Niedawno Pani Elżbieta, nauczycielka, która prowadziła kółko teatralne, odwiedziła Teatr Witkacego w Zakopanem, nie wiedząc nawet, że zostałam aktorką i że w nim występuję. Przypadkowo spotkałyśmy się przy drzwiach teatru. Z sentymentem wspominałyśmy tamto przedstawienie.
Miałam ogromne szczęście do nauczycieli. Rozbudzili we mnie pasję do literatury, muzyki i dramatu.
Na studiach na Wydziale Teatru Tańca w Bytomiu dostrzegłam, że – mimo moich uprzednich doświadczeń scenicznych, to o teatrze wiedziałam jednak niewiele. Dopiero na zajęciach z zakresu teorii teatru i dramatu zetknęłam się z ideami takich gigantów jak: Tadeusz Kantor, Jerzy Grotowski, Wsiewołod Meyerhold, Konstantin Stanisławski, Antonin Artaud, Bertold Brecht, Gordon Craig, Peter Brook, Jean Cocteau czy Eugenio Barba. Byłam zafascynowana ich twórczością, założeniami i koncepcjami scenicznymi. Jak gąbka chłonęłam wiedzę o dziejach, rozwoju i reformach teatru na świecie i w Polsce. Obejrzałam nagrania wielu spektakli.
Wreszcie mogłam poznać bez żadnych ograniczeń – w takim zakresie, w jakim chciałam – tak teoretyczne, jak praktyczne (na zajęciach) założenia oraz estetykę teatralną, treści dostępne dla osób ściśle związanych ze sceną.
Niestety w Bytomiu dostęp do teatrów był ograniczony. Zaczęłam więc odwiedzać teatry w Krakowie, Warszawie i Wrocławiu. Na ostatnim roku studiów przeprowadziłam się do Krakowa. Dojeżdżałam do Bytomia na zajęcia tylko dwa razy w tygodniu. Dlatego też chodziłam do teatru niemalże pięć razy w tygodniu. Obserwowałam aktorów, ich sposób grania, wcielania się w postaci i upewniałam się stopniowo, że to właśnie teatr dramatyczny, a nie teatr tańca najbardziej mi odpowiada.
Czy znaczy to, że zajmowała się Pani także tańcem?
Oczywiście. Początkowo interesował mnie przede wszystkim taniec, zwłaszcza w szkole. Mama żartobliwie twierdzi, że przed przyjściem na świat, tańczyłam już w jej łonie. Na porodówkę rodzice pojechali wprost z wesela, na którym tańczyli. A ja później tańczyłam wszędzie. Pamiętam przedszkolne zajęcia z rytmiki, zabawy choinkowe i przedstawienia. Raz grałam grzyba w kapeluszu babci, a innym razem owieczkę w jasełkach. W pierwszej klasie szkoły podstawowej uprosiłam mamę, aby zapisała mnie do jakiejś grupy, w której będę mogła popisać się i muzycznie, i tanecznie. Przyjęto mnie do zespołu wokalno-tanecznego przy sądeckim Pałacu Młodzieży. Rozpoczęły się regularne próby, koncerty i wyjazdy. Po czterech latach postanowiłam poszerzyć zakres swych tanecznych (ale nie baletowych) umiejętności i odeszłam z zespołu.
Przez rok uczęszczałam na zajęcia kółka tanecznego przy mojej szkole podstawowej, gdzie uczyłam się tzw. tańców estradowych, tj. scenicznych wersji tańców z różnych stron świata, takich jak flamenco, polka, taniec meksykański. Następnie zapisałam się do szkoły tańca, gdzie regularnie aż do końca liceum pobierałam lekcje tańca nowoczesnego m.in. z zakresu hip hop dance, jazz dance, jazz modern dance, new style dance. I na dobre poświęciłam się tańcowi. Każdą wolną chwilę spędzałam na sali, byłam uczestnikiem wielu warsztatów i obozów tanecznych.
Doceniono moje taneczne zaangażowanie i zaproponowano mi dodatkowo prowadzenie własnych zajęć tanecznych w tej samej szkole tańca, w której się uczyłam. Odkryłam w sobie pasję pedagogiczną, chęć przekazywania swoich umiejętności innym. Zaczęłam coraz poważniej myśleć o tańcu jako sposobie na życie.
Istotnym przełomem w moim stosunku do teatru jako sztuki był plenerowy spektakl teatru ruchu „Kto” z Krakowa pt. „Miasto ślepców”, oparty na powieści Jose Samargo, portugalskiego laureata Nagrody Nobla z 1998 r. To wizjonerskie przedstawienie oddziałało niezwykle pobudzająco na moją wyobraźnię. Na drugi dzień wypożyczyłam z biblioteki książkę i w trakcie czytania, uświadomiłam sobie, że znam jej treść. Mimo że artyści-aktorzy nie używali słów, mimo że przekazali wszystko za pomocą mimiki, gestu, a zwłaszcza ruchu ciał.
Wtedy właśnie heurystycznie odczułam, jak duży potencjał sceniczny i wartości dramatyczne tkwią w teatrze ruchu, w teatrze tańca.
Szukałam zawsze w tańcu intuicyjnie i uparcie – jako nieustający i nienasycony miłośnik wymagającej literatury – podtekstów i kontekstów estetycznych i filozoficznych, tolerancyjnego dystansu do tego, co indywidualne i rzekomo ponadczasowe. Zorientowałam się w efekcie, że taniec nie musi być ani autonomiczny, ani komercyjny. Że może współtworzyć w teatrze oryginalne metafizyczne przekazy o autotelicznym wydźwięku. Dlatego właśnie postanowiłam zdawać na Wydział Teatru Tańca w Bytomiu. Zrozumiałam bowiem, że nie chcę poświęcić się wyłącznie tańcowi.
Wydział ten, cieszy się od wielu lat wysokim uznaniem.
O istnieniu Wydziału Teatru Tańca usłyszałam podczas kolejnych warsztatów tanecznych w Krakowie. Postanowiłam spróbować swych sił. W ostatniej klasie liceum jeździłam do Bytomia na kursy przygotowawcze, prowadzone przez Studium Teatru Fizycznego przy Śląskim Teatrze Tańca. Udało się. Zostałam przyjęta.
Obecnie wiem, że właśnie dzięki temu moje oczekiwania i pragnienia artystyczne się ziszczają.
To właśnie na studiach zdecydowałam, że będą pracować w teatrze dramatycznym, a nie w kompanii tanecznej, czy innym ośrodku zajmującym się tylko tańcem. Ale też nie chciałam całkowicie z tańca zrezygnować. Uważam bowiem, że powinno się łączyć taniec z aktorstwem. Że spektakle złożone wyłącznie z dialogów „gadających głów”, to petryfikująca się coraz bardziej klasyka. Że teatr współczesny należy koniecznie nasycać zróżnicowaną estetyką ruchu (z uwzględnieniem turpizmu), pozasemantyczną treścią „wypowiadających się ciał” – nawiązującą do tańca czy pantomimy lub innych np. akrobatycznych (skoki na batucie) czy typowo rekreacyjnych form ruchu, jak we wzmiankowanym wyżej spektaklu „RAZ-DWA-RAZ. A na co nam dobroć”.
Na szczęście trafiłam do Teatru Witkacego, w którym zarówno dyrektor Andrzej Dziuk, jak i zespół są otwarci na innowacje. Nie preferują stricte akademickich form prezentacji.
Dlaczego zdecydowała się Pani na Teatr w Zakopanem, który z wyboru pozostaje poza głównymi nurtami życia teatralnego w Polsce?
Pierwszy powód przedstawiłam poniekąd już wcześniej. A ponadto chcę dodać, że w swoich życiowych wyborach najczęściej kierowałam się intuicją. Tak też było w wypadku Teatru Witkacego. Chciałam pracować w miejscu, w którym mogłabym być doceniona, które ma kulturowo-estetyczną misję, a ja w nim – wkomponowana w artystyczną całość – coś do przekazania.
Trafiłam z angażem idealnie: w momencie, gdy wszystko – pod względem infrastrukturalnym – działa już na najwyższym poziomie. Teatr został wyremontowany, świetnie wyposażony i dostosowany do unijnych wymagań. A na początku – trzydzieści lat temu – nie było niczego.
Faktycznie, Teatr Witkacego nadal pozostaje poza głównym nurtem teatralnym, ale to mi nie przeszkadza, ponieważ nie dążyłam do scenicznego mainstreamu. Odpowiada mi też to, że zakopiańscy aktorzy występują tylko w tym miejscu, że 15-osobowy zespół jest stały i wszyscy mają – doskonalące warsztat – ponadkontraktowe nadgrania.
Gramy dużo. Doceniają nas widzowie. Przyjeżdżają z całej Polski, a nawet zza granicy. W sezonach turystycznych i podczas premier mamy nadkomplety. Każdy, kto choć trochę interesuje się teatrem, o nas wie i chce nas obejrzeć. Niestety rdzenni Zakopiańczycy stanowią znikomy procent naszej publiczności.
Minął już rok z okładem od Nagrody im. Andrzeja Nardellego. Czy wpłynęła ona na uściślenie Pani związku z teatrem dramatycznym?
Nagrodę Sekcji Krytyków Teatralnych ZASP przyznano mi w pierwszym roku pracy, była dla mnie olbrzymim zaskoczeniem, ponieważ początkowo nawet nie wiedziałam, że Dyrektor Teatru Witkacego zgłosił mnie do niej i że przyjechał ktoś z jury, by mój debiut ocenić. Dopiero po spektaklu dowiedziałam się od warszawskiego krytyka, po co przyjechał, a później, że odniosłam tak niespodziewany sukces. Oczywiście owa nagroda utwierdziła mnie w przekonaniu, że wybrałam właściwą drogę artystyczną, że powinnam rozwijać się przede wszystkim jako aktorka dramatyczna. Korzystam jednak dalej z tanecznych inspiracji. Podtrzymuję je prowadząc wiele zajęć, warsztatów i tanecznych, i teatralnych. Uczę m.in. w Państwowej Ogólnokształcącej Szkole Artystycznej w Zakopanem. Przekazuję swoje umiejętności dzieciom i młodzieży, zaszczepiam w nich pasję do teatru i tańca – do sztuki.
Czy ostatnie doświadczenie związane z funkcją asystentki reżysera rozbudziło w Pani zainteresowanie reżyserią?
Wprawdzie moja asystentura sprowadzała się głównie do aspektów organizacyjno-technicznych, to jednak sam fakt, że jako aktorka – wciąż na początku artystycznej drogi – zostałam obdarzona zaufaniem tak wybitnego twórcy, jak Andrzej Dziuk, był dla mnie ogromnym wyróżnieniem i wyzwaniem. Zostałam w trakcie przygotowań do premiery utwierdzona w przekonaniu, że moje zdanie jest istotne, że nawet doświadczeni twórcy (reżyser i aktorzy) się z nim liczą.
Był to kolejny stopień wtajemniczenia w sztukę teatru, umożliwiający pełniejsze zrozumienie kreacji reżyserskiej, interakcji aktorskich oraz oczekiwań publiczności.
Pragnę dodać, że już na Wydziale byliśmy jako studenci zobowiązani do tworzenia własnych projektów i reżyserii małych form teatralnych. Bardzo to lubiłam. Kilka moich prac zostało docenionych, przyjętych nawet z dużym aplauzem. Odnosi się to m.in. do:
– mojego oryginalnego spektaklu „Miasto ślepców” na podstawie powieści Jose Saramago, za który otrzymałam indywidualną nagrodę prof. Jana Peszka na festiwalu teatralnym Odeon w Andrychowie, w 2015 r. Była to etiuda teatralna wykorzystująca elementy tańca współczesnego i pozasłownych form aktorstwa w przekazie literackich treści.
– przedstawienia „Uwaga dramat”, które otwierało Międzynarodową Konferencję/Festiwal Współczesnej Sztuki Tanecznej w Katowicach „Ekotopie Kultury 2014” w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. To również była krótka forma teatru tańca/ruchu, w której punktem wyjścia był wiersz Andrzeja Bursy „Uwaga dramat”. W obydwu spektaklach występowały moje koleżanki oraz koledzy ze studiów, z różnych lat, prawie zawodowcy.
Być może kiedyś odważę się stworzyć własne przedstawienie w profesjonalnym teatrze. Biorę to pod uwagę, jako że Teatr Witkacego daje szansę tworzenia spektakli przez aktorów w ramach tzw. Sceny Propozycji Aktorskich.
Funkcja asystentki reżysera przybliżyła mnie do tej możliwości.
Rozmawiał
Jerzy Kosiewicz