Matka
Po złożonej przysiędze na wierność ojczyźnie, dowódca pułku zaprosił rodzinę i znajomych do koszar. Do mnie na przysięgę przyjechała matka, która przywiozła mi smaczne kanapki. Jadłem je z apetytem a matka patrząc na moje dłonie, powiedziała zatroskana:
– Miałeś takie delikatne ręce, a teraz… – nie skończyła sięgając do torebki po chusteczkę.
– Ależ mamo, to nic, to nic – mówiłem ze ściśniętym gardłem. – Za dwa lata znów będę miał ładne dłonie. Teraz czyszczę czołgi.
– Ale jak ty wytrzymasz dwa lata w tym wojsku?
– Wytrzymam, mamo. Muszę wytrzymać. Czas szybko mija –odpowiedziałem kłamiąc by uspokoić mamę, bo te pierwsze dwa miesiące strasznie mi się dłużyły.
Matka się uśmiechnęła i mimo, że w dużej sali było chłodno, poczułem w sobie falę ciepła.
Scyzoryk
Kończy się apel poranny. Kapitan Sobota podchodzi do mnie i uśmiechając się ironicznie, pyta:
– Ładowniczy Stępień! Boicie się much?!
– Ależ obywatelu ka…
– Mówią na kompanii, że wy nawet muchy nie chcecie zabić!
– Staram się nie zabijać, obywatelu kapitanie – odpowiadam wbijając wzrok w posadzkę.
– A jeśli komary na poligonie chciałyby was opierdolić, to też będziecie je puszczać na wolność?!
– Będę je odpędzał, obywatelu kapitanie.
Dowódca zaczyna się głośno śmiać a wtórują mu moi koledzy czołgiści. Po chwili kapitan przestaje się śmiać. Koledzy milkną, jak na komendę.
– Ładowniczy Stępień! Do jasnej cholery! Skąd wyście się tu wzięli?!
– Z Kielc – obywatelu kapitanie – odpowiadam hardo, patrząc mu w oczy.
– Co?! To takich scyzoryków mają w Kielcach, że boją się much?! – wykrzykuje i szybko odchodzi.
Koledzy czołgiści znów wybuchają śmiechem. Patrzę na kaprala Gałązkę, który rechocze najgłośniej i już wiem, że to on jest kapusiem.
Major Dziura
Sobota, popołudnie. Kadra udała się już do swoich domów, a ja z Hieną i Bąblem idziemy na przepustkę. Mamy ją od Majora Dziury. Jest to sprytnie wycięty otwór w grubej siatce przez którą przeciskamy się na boczną uliczkę miasteczka.
Jesteśmy u pani Jadzi, która prowadzi domową sprzedaż wina i wódki na szklanki. Siedzimy przy stole w melinie, sącząc tanie wino i łakomym wzrokiem patrzymy na obfity biust pani domu. Pani Jadzia uśmiecha się powabnie. Dużo starsza, ale każdy z nas bardzo chętnie posmakowałby z nią rozkoszy.
– Wiem, wiem – mówi. – Macie na mnie ochotę, chłopcy, ale nie dla psa kiełbasa. Ale ja nie kocham się z żołnierzykami. Dobrze o tym wiecie.
– Tylko z kadrą? – pytam z uśmiech?
– Tak, Janunio. Tylko z kadrą. Trzeba mieć swoje zasady.
– Szkoda – wtrąca się Hiena.
Gdy chcemy zamówić czwartą szklankę wina, pani Jadzia stanowczo protestuje: – Chłopcy! Koniec tego dobrego! Nie chcę, żeby was odwoziło WSW do jednostki, jako to było miesiąc temu!
– Bo, to kurwa, wszystko przez Janunia! Zachciało mu się śpiewać na ulicy!
– Chłopcy! Zapomnieliście?! U mnie się nie przeklina! –upomina nas pani Jadwiga.
Niezadowoleni żegnamy się z panią Jadzią . W milczeniu wracamy do koszar. Zaczynam nucić piosenkę Animalsów „Dom wschodzącego słońca”. Rozkręcam się i nucę coraz głośniej. Koledzy denerwują się.. Bąbel krzyczy: – Kurwa! Janunio przestań! Chcesz, żeby na znów kanary złapały?!
– A niech mnie złapią! Mam to wszystko w dupie! – krzyczę przerywając nucenie nieśmiertelnego utworu Animalsów,
Księżyc
Od rana jestem podekscytowany i w związku z tym nieuważny. Myślę tylko o tym, żeby usiąść w świetlicy i oglądać lądowanie człowieka na księżycu. Gdy mówię kolegom czołgistom, że zapraszam ich do oglądania, śmieją się ze mnie. Hiena pyta zdziwiony, czy nie szkoda mi nocy na oglądanie.
– Hiena! To przecież wydarzenie niezwykłe!
A Kazek z krakowskich gór mówi stanowczo: – A ja tam w to nie wierze. Niemożliwe, żeby Bóg na to pozwolił!
– Dlaczego ma nie pozwolić? – pytam z uśmiechem.
– Bo nie! – Kazek patrzy na mnie groźnie.
Gdy zbliża się pora lądowania człowieka na księżycu, koledzy już śpią, a ja jako jedyny z całej kompanii z podoficerem dyżurnym, który miał służbę a więc nie wolno mu spać, siadamy na drewnianych krzesłach przed telewizorem. Dyżurny jednak zasypia w pozycji siedzącej i głośno chrapie a ja wpatrzony w ekran telewizora widzę jak pierwszy człowiek w dziejach ludzkości stawia pierwszy krok na srebrnym globie.
Niedziela
Niedziela. Większość chłopaków na przepustce na którą trzeba zasłużyć. Ja podpadłem kapralowi Gałązce, bo nazwałem go kapusiem a on „podkablował” mnie do dowódcy kompanii.
Ale nie narzekam, bo właśnie leżę na koszarowym łóżku i znów czytam „Martina Edena”. To dla mnie to czas wytchnienia, aczkolwiek przejmuje mnie los Martina, którego miłość do Ruth została odrzucona, podobnie jak odrzucane są jego opowiadania przez pisma literackie. I nagle z tego czytania wyrywa mnie tubalny głos Kazka, które nie dostał przepustki, bo w tym miesiącu osiągnął już ich limit.
– Nie szkoda ci oczów, Janunio?!
Niezadowolony odkładam książkę i odpowiadam: – Kazek, dzięki tej książce, łatwiej mi się tu żyje.
– A o czym ta książka? – pyta spoglądając na mnie badawczo.
– O marynarzu, który chce zostać pisarzem – odpowiadam rozbawiony, bo pierwszy raz Kazek okazał zainteresowanie czytanymi przeze mnie książkami.
– I po co mu być pisarzem?! Przecież te pisarze to same pedały! – zaczyna się głośno śmiać, wychodząc z sali.
Co za ulga. Jestem sam i mogę znów przenikać świat przeżyć Martina Edena”.
Na poligonie
(miniatura literacka)
Drawsko Pomorskie. Zima. Minus dwadzieścia pięć. Zziębnięci włazimy do T-34 i zajmujemy swoje miejsca. Dowódca czołgu kapral Gałązka ostrym głosem wydaje komendę: – Ładuj!
Odpinam pocisk i wsuwam go do lufy. Ale napotykam opór. Pocisk jest oblepiony tawotem, czyli grubą warstwą smaru. Kapral Gałązka krzyczy: – „Kurwa! Janunio! Mówiłem ładuj!
– Nie wchodzi – odpowiadam z trudem dobierając słowa.
– Co?! – kapral Galązka wpada w furię, – Dlaczego nie wchodzi?!
– Za dużo tawotu – mówię kompletnie załamany.
Zapada martwa cisza.
– To, co robimy? –działanowy Pokusa zwany Hieną, pyta wystraszony.
– Jak to co?! Niech Janunio bierze młot i napierdala w kryzę! Musimy strzelać! Generał przyjechał na inspekcję!
– Ale jeden mój nieostrożny ruch i zrobię z nas miazgę! – odzywam się nie poznając własnego głosu.
– Janunio! Napierdalaj!
Biorę do ręki młot. Opanowuję trzęsące dłonie i uderzam w kryzę wystającego pocisku. Jeżeli trafię kilkanaście centymetrów wyżej, czyli w spłonkę, to zostanie z nas plama. Więc napierdalam. I tak trzy pociski. Jeden po drugim. Trwa to przysłowiową wieczność. Mam, a właściwie mamy, szczęście.
Wyłazimy z czołgu. Napięcie znika, ogarnia mnie senność. Idę na drżących nogach i kładę się na kupie zamarzniętego śniegu. Natychmiast zasypiam. Budzi mnie Hiena wlewając mi do gardła „setkę” mocnego bimbru.
Onuce!
Szef kompani starszy sierżant Micek z tajemniczym uśmiechem instruował nas jak owijać bose stopy w onuce. Oczywiste, że dla kogoś, kto tego nigdy nie robił, nie była to czynność łatwa. Więc owijałem stopę w onuce a ona podwijała mi się i nie chciała zmieścić w żołnierskim bucie. Zirytowany, spytałem szefa:
– Obywatelu sierżancie. Muszę chodzić w tych cholernych onucach?!
– Nie musisz! – mówł rozbawiony moją bezradnością – Tylko, żebyś nie mówił potem, że cię nie uprzedzałem o bąblach!
– Spróbuję, obywatelu sierżancie!
Zrezygnowałem z onuc na rzecz cywilnych skarpetek. Ale grube i sztywne żołnierskie buty po kilku dniach chodzenia, obtarły mi stopy. Utykałem ku uciesze kolegów czołgistów. Zmusiło mnie to do schowania skarpetek i nieudolnego założenia onuc.
Gdy na wieczornym apelu zobaczył mnie kulejącego szef kompanii, i spytał udając współuczie: – I co? Jak tam nogi?
– Chodzę w onucach – odparłem ponurym głosem.
– Uwaga! Szeregowiec Stępień wreszcie jest żołnierzem! – wykrzyczał szef kompanii, starszy sierżant Micek, co wywołało wesołość wśród kolegów czołgistów.
Proces
Koniec lat siedemdziesiątych. Siedzę na ławie oskarżonych w sądzie wojskowym w Kielcach. Pan major, oskarżyciel groźnie pyta: – Szeregowy Stępień, dlaczego notorycznie uchylacie się od stawiania się do służby w rezerwie?! Nie stawiliście się na trzy poligony!
– Bałem się, panie majorze – odpowiadam przestraszony.
– Czego się baliście?! – krzyczy major.
I nagle przychodzi mi do głowy to kłamstwo.
– Bałem się, że popełnię samobójstwo – odpowiadam unikając wzorku majora.
– Samobójstwo?! – pyta podejrzliwie. – Kpicie sobie ze mnie, szeregowy Stępień.
Tu z pomocą przychodzi mi miły, młody porucznik, mój obrońca z urzędu (jak się później okazało działacz Solidarności).
– Panie majorze, szeregowy Stępień to poeta. Pisze wiersze.
Major spojrzał uważnie na mnie, jak na egzotyczne zwierzątko.
– A, wiersze piszecie, wierszyki piszecie… jego głos złagodniał.
Dzięki wierszykom dostałem tylko rok w tzw. zawiasach.
Naprawdę wiele zawdzięczam literaturze, bardzo wiele.
Rudy
Ogarnęła mnie wielka radość. Załoga do której należałem i nasza „metalowa trumna” T-34 – została wytypowana do zdjęć na planie filmowym. Za tydzień jedziemy na poligon. Mają kręcić serial: „Czterej pancerni i pies”.
Na dwa dni przed wyjazdem. po apelu wieczornym kapral, Gałązka, a więc dowódca naszego czołgu, który będzie głównym bohaterem serialu – zaprosił naszą załogę na bimbrowy poczęstunek. Więc smakujemy „księżycówkę” kaprala Gałązki zwanego przeze mnie – podpierdalaczem. Przy drugim kieliszku, zaświtała mi myśl, że ten poczęstunek może być pułapką. Ale nie posłuchałem intuicji i pamiętam, że po czwartym kieliszku „urwał mi się film”. Nazajutrz obudził mnie krzyk kapitana Soboty:- Szeregowy Stępień! Prawie południe a wy kurwa jeszcze śpicie?! Już ja wam dam film!
Kapitan opuścił salę a ja zostałem z potężnym kacem i tragiczną świadomością, że nie pojadę na plan filmowy. Gałązka patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem zwycięzcy.
– Kurwa! Coś ty mi dosypał do bimbru?I – spytałem umęczonym głosem.
– Janunio! To dlatego, że mówisz o mnie podpieralacz! – odpowiedział nadal uśmiechając się ironicznie.
Chciało mi się płakać, ale w wojsku nie wypada tego czynić, zwłaszcza przy Gałązce. Zacząłem intensywnie myśleć nad zemstą. Miałem dużo czasu, bo załoga, niestety beze mnie, miała wrócić dopiero za miesiąc.