Zawsze wchodzimy po jakichś schodach – z Piotrem Müldnerem-Nieckowskim rozmawia Andrzej Walter – Część 5

0
908

Z twoich odpowiedzi oraz powołania się na dekalog krytyka wnioskuję, że pochwalasz generalnie aspekt naukowy, ścisły czy bardzo konkretny jako kryterium powagi tekstu krytycznego.

Uważam precyzję argumentacji za ważny element takich tekstów, godny pochwały i naśladowania, ale to jeszcze nie musi wyznaczać naukowości.

Często ta droga w dzisiejszym świecie jednak tchnie: nudą, nadmiernym skomplikowaniem czy wręcz „topieniem dziecka wraz z kąpielą” w postaci braku zainteresowania u potencjalnego czytelnika.

Tak, to prawda. Ludzie nie lubią dzisiejszych recenzji, chyba że są pisane z polotem.

Obserwujemy z jednej strony autorytatywność naukową, a z drugiej popularyzację języka żywego, prawdziwego, opartego na emocji, intuicji czy żywej ekspresji, co czasami trudno łączyć z językiem akademickim czy naukowym. Mam na myśli to, że ktoś pisze merytorycznie poprawnie, merytorycznie zajmuje się krytykowanym tematem, relacjonuje jakby odczucia, interakcje na sztukę, ale nie ocenia fachowości.

Rzeczywiście tak zwany „styl naukowy”, który osobiście tępię jak i gdzie mogę, jest nieznośny i nie tyle nudzi, ile ukrywa niedostatki myślenia autora. Klasyczną maską pustki intelektualnej jest wyszukane słownictwo, charakterystyczna budowa zdań przypominających definicje i wnioski, które bynajmniej definicjami ani wnioskami nie są, natomiast zawierają mnóstwo treści rzekomej. Dotyczy to przede wszystkim humanistyki, od prawa poprzez historię i filozofię na lingwistyce skończywszy. To w ogóle działa przeciwko tym dyscyplinom, które między innymi dlatego są lekceważone przez decydentów, i to bez względu na opcję polityczną. Znam takich pojedynczych profesorów medycyny i inżynierii, którzy mówią, że językoznawcy, literaturoznawcy i krytycy wyłącznie bełkoczą, tak że nie da się ich czytać. Tymczasem większość polskich naukowców sądzi, że jeśli tego bełkotu w tekście nie ma, to nie ma tekstu naukowego. Błędne koło. Nie wiem, dlaczego wciąż pragną, aby polska (tak, polska, bo inne są pod tym względem dużo lepsze) nauka preferowała teksty brzydkie.

Czym innym jest jednak swoisty „styl doktoranta”, według mnie odstręczający, a czym innym rama (porządek) wypowiedzi i nanoszone na nią treści, ze słownictwem, gramatyką, naturalną i dyktowaną treścią akcentuacją, stosowaniem metafory (jakże w takich pracach potrzebnej) włącznie. Treść może być trudna jak diabli, ale jej podanie tym łatwiejsze, przystępniejsze.

Niektórzy autorzy tych rzeczy nie rozróżniają.

To już ich wada osobnicza, na to nie ma rady. Chyba że się poduczą przynajmniej pisania schematycznego.

Zatem odradzasz doktorantom pisanie „stylem naukowym”.

Jeśli już, to zalecałbym promotorom wszystkich prac dyplomowych, od licencjatu do doktoratu, aby na to baczyli. To oni powinni na seminariach nauczyć adeptów pisania, no ale wielu naukowców i dydaktyków właśnie tego nie umie. Niejeden promotor sam ma z tym problemy. Mogę tylko współczuć, ale między innymi przez to ciągle jesteśmy z nauką na końcu Europy.

Narażasz się swojemu środowisku.

Skądże znowu. Mówię to dla nich, dla ich dobra. Niech wiedzą, że nie chcę się za nich wstydzić. Nie muszę, ale ze strony środowiska widzę zachętę. Piszę właśnie kilka prac naukowych, ale swobodnie, bo jestem niezależny, poza kontrolą systemu punktowania tekstów naukowych i przydatności dla niezbyt mądrze zorganizowanych szkół wyższych.

Co do pytania: po pierwsze wielokrotnie o słabej „piśmienności” wielu naszych naukowców, w tym medyków, pisałem choćby na łamach „Forum Akademickiego” i dosłownie setki razy w miesięczniku mazowieckich Izb Lekarskich „Puls” czy w ogólnopolskiej „Gazecie Lekarskiej”, a po drugie w moim humanistycznym otoczeniu naukowym, to jest wśród frazeologów w PAN oraz filologów na Wydziale Nauk Humanistycznych UKSW ludzie piszą pięknie. Jestem kryty!

Mam też dużą liczbę tak zwanych fanów. Od 22 lat codziennie do mojego serwisu internetowego pt. „Lekarski Poradnik Językowy” przychodzi kilka do kilkunastu mejli z pytaniami językowymi. Wydałem książeczkę „Język nasz giętki”, która zawiera ok. 200 rozbudowanych porad językowych, w których powtarza się niezbyt przyjemna ocena świadomości językowej dzisiejszych lekarzy. W środowisku nikt mnie nie atakuje, przeciwnie, koledzy starzy i młodzi podpowiadają problemy, o którym mógłbym napisać, radzą się i starają się dyskutować, urządzają spotkania. Słowem – chcą.

Czy to ma jakiś związek z językiem lekarzy? Było tylu wybitnych pisarzy, którzy mieli przygotowanie właśnie medyczne, od Sienkiewicza począwszy…

Były ich tysiące. Bronisław Seyda w swoim „Słowniku encyklopedycznym lekarzy pisarzy w literaturze światowej” (ostatnie wydanie – 1999, niestety niepozbawione błędów i istotnych opuszczeń) zbiera ich prawie wszystkich funkcjonujących od starożytności aż do końca XX wieku. Warto zajrzeć. Tym bardziej że jest tam i mój biogram (śmiech) i wielu moich wciąż aktywnych a wspaniałych kolegów pisarzy, trudniących się medycyną (śmiech). To śmiech życzliwy, bo niektórzy są naprawdę znakomici. Z przestrzeni historii moimi faworytami są Dante Alighieri, François Rabelais, Friedrich Schiller, John Keats, Michaił Bułhakow, Louis-Ferdinand Céline, Stanisław Lem. Na pewno nie Tadeusz Żeleński-Boy, bo choć tłumaczem był znakomitym, to jako pisarz mnie nie pociągał.

Ale wróćmy do pisania dzisiaj, teraz. Trzeba pamiętać, że studenci medycyny przez 6  (sześć!) lat studiów nie piszą ani jednej samodzielnej pracy, z wyjątkiem opinii i wpisów do historii chorób, wypełniania formularzy. Skutek tego jest fatalny, wielu po dyplomie to osobnicy piśmienni w zakresie „kancelaryjnym”, a przecież pół wieku temu lekarze stanowili trzon polskiej inteligencji, to oni wiedzieli, co się dzieje w księgarniach i filharmoniach. Dyktowali elementy kultury, stawiali artystom pomniki. Jakoś staramy się te straty intelektualne łatać, ale nam nie wychodzi, materia się opiera. Pojawiają się na szczęście nowe twarze – dobrych poetów i prozaików z wykształceniem medycznym. Ostatnio zwrócił na siebie uwagę dwoma dobrymi powieściami prozaik dr n. med. Piotr Marczyński. Jest o nim istotna wzmianka na portalu Pisarze.pl.

Ale mówimy o języku zawodowym, tak zwanym profesjolekcie.

Tak. Trzeba jeszcze dodać, że język medyczny ma kilka odmian, a ta najczęściej używana, naukowa, służąca dokumentacji i wymianie informacji między medykami, musi być niezwykle precyzyjna. To wymaga dobrej znajomości nie tylko „brzmienia” tej mowy, ale wiedzy z zakresu słownictwa medycznego polskiego i w językach obcych, z łaciną i angielskim na czele. To jest około 70 tysięcy słów lub wyrażeń. Językoznawca, który nie zna medycyny, nie poradzi sobie z tym. Nie jest to może język piękny, ale też nie jakiś ohydny, ma swój niesamowity klimat wnikania w świat, którego okiem nieuzbrojonym w wiedzę i doświadczenie nie widać.

Wróćmy do krytyki. Jakich błędów trzeba unikać?

Najczęstszym błędem, przed którym chciałbym przestrzec wszystkich młodych (a więc raczej początkujących krytyków i przygodnych opiniodawców w każdej dziedzinie, nie tylko w zakresie literatury), jest zakładanie, że – tak jak to się nietrafnie czyni w tekstach literaturoznawczych – tekst musi być napisany stylem przyjętym za właściwy przez ogół środowiska.

Drugim błędem, równie ważnym, jest odwoływanie się do osobistych przekonań i emocji bez wglądania w rozumowanie, bez poszukiwania argumentów rzeczowych i z pozostawianiem spraw bez zdefiniowania, czym są. Co z tego, że pisarz i jego książka podobają się autorowi krytyki, skoro nie wyjaśnia się czytelnikowi, skąd się to podobanie wzięło! Samo zapewnienie, że mamy do czynienia z arcydziełem, nie czyni omawianej książki arcydziełem. To najczęstszy błąd spotykany w prasie nieliterackiej.

Twoje prace językoznawcze do łatwych nie należą.

Myślę, że to nie ze względu na język, tylko na materię, zwłaszcza frazeologiczną, bardzo skomplikowaną, wielopoziomową, opartą na analizach semantycznych, pragmatycznych i neurolingwistycznych, i obarczoną ogromną liczbą domysłów, wśród których giną aksjomaty, prawdy dowiedzione i odkrycia naukowe. Język, sam będąc zdumiewającą zagadką i ruchliwą materią, która w rzeczywistości istnieje tylko w mózgach ludzkich, jest jednym z najciekawszych i najbardziej zdumiewających zbiorów tajemnic. Żebyś nie wiem jak jasnym językiem o tym pisał, tekst dla niezorientowanych przeważnie pozostanie bardzo trudny. Tak już jest. W medycynie też są niesłychanie zawiłe obszary, które są znane tylko garstce, podczas gdy pozostali  medycy, uprawiający inne specjalności, niewiele z tego pojmują. No, powiedzmy, że pojmują, ale tylko trochę…

Ale w humanistyce powinno być przejrzyściej.

Odpowiednią cechą musi być jasność wywodu, komunikatywność i poprawność przedstawianego rozumowania. To zadanie nie wymaga potwierdzenia, to jest wymóg konieczny. Ale wkradają się czynniki utrudniające pisanie klarowne. W tekstach krytyki literackiej jedną z częstszych przeszkód jest skłonność krytyka do posługiwania się własnym gustem lub indywidualizowanie wypowiedzi zwrotami i wyrażeniami typu „moim zdaniem”, czyli w rzeczywistości relatywizowanie.

To tautologia? „Zwrot” to nie to samo co „wyrażenie”?

Nie to samo. Dla językoznawcy i w ogóle filologa to powinny być osobne terminy. Zwrot ma cechy związane z dzianiem się, czasownikowe, natomiast wyrażenie może być rzeczownikowe, określające lub funkcyjne. Zwrotem jest „być w czepku urodzonym”, a wyrażeniem (określającym) jest „w czepku urodzony”. „Być” robi dużą różnicę, prowadzi w stronę pełnego zdania, czyli frazy: „Janek jest w czepku urodzony”. Wyrażeniem rzeczownikowym jest np. „czarna owca”, „kozioł ofiarny”; to po prostu wielowyrazowy rzeczownik. Wyrażeniem określającym, czyli przymiotnikowym jest np. „głuchy jak pień” lub przysłówkowym „od czasu do czasu”. Wyrażeniem funkcyjnym jest np. spójnik „mimo że”, przyimek „w kierunku do”, partykuła „moim zdaniem” (właśnie niedawno jej użyłem – śmiech).

Przepraszam, przerwałem ci wywód na temat pisania krytyki…

Może nie wywód. Refleksje. Więc tak: co to znaczy „moim zdaniem”? Za takim wyrażeniem użytym w tekście adresowanym do szerokiej publiczności kryje się niemoc intelektualna. Autor bezczelnie stwierdza, że nie dysponuje innymi argumentami prócz swego gustu, co nazywa „swoim zdaniem”. Jak ta panienka, która dla zaimponowania rozmówcy powiada: „Jestem osobą, która nie znosi innych herbat oprócz zielonej”.

Gust, podobanie się, to rzecz dobra w łóżku albo na wybiegu. To żadne kryterium wartości, sensu ani niczego innego poza ewentualnie estetyką, higieną i przyjemnością. Lubię, czy nie lubię; uważam, czy nie uważam – kogo to obchodzi?

Wielu jednak uważa, że – uwaga! – brak komunikatywności jest dobrą miarą jakości tekstu naukowego lub takiego jak krytycznoliteracki, czyli do pewnego stopnia paranaukowego. Pamiętam, jak z przerażeniem obserwowałem akcję pewnej pani profesor (filologa polskiego), jak przerabiała swój tekst na „trudniejszy”. Zmieniała słowa na trudniejsze, środowiskowe albo po prostu pochodzenia obcego. Na przykład zamiast zostawić wyrażenia „wyraźny” lub „wyraźnie sformułowany” dawała słowo „eksplicytny”. Po takiej autoredakcji zrodził się jej zdaniem tekst naukowy. Nie ze względu na treść, ale na takie brzydactwa. I widzę, że wielu naukowców wciąż tak robi, bo presja środowiska, różnych recenzentów i promotorów w nauce jest ogromna. Zapominają, że najpiękniejsze i jasne jak słońce teksty o niezwykle trudnych zagadnieniach pisali filozofowie Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz, Józef Innocenty Bocheński, filolodzy Tadeusz Zieliński czy Janusz Sławiński, semiotycy Jerzy Pelc czy niedościgły Umberto Eco. W tym zestawie muszę umieścić też Jana Nielubowicza „Ostre schorzenia jamy brzusznej”. Piękna książka. Dla lekarza jak powieść. Choć los, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i bezpieka  pokrzyżowały moje plany i zostałem internistą, a nie chirurgiem, dzieło to jest moim przewodnikiem do dzisiaj, i to nie tylko medycznym. Między innymi stylistycznym, językowym.

Wielcy, a tak prosto i czytalnie pisali. W głowie się nie mieści, prawda? No tak, ale może po prostu byli dobrzy, w przeciwieństwie do tych…

Nawiasem mówiąc, zwróć uwagę na słowo „czytalny”. Znaczy nie tylko ‘dający się odczytać z papieru czy ekranu’, ale także ‘zrozumiały, czysty, klarowny, poprawnie zbudowany’. Nauczyłem się stosowania tego wyrazu od Miry Łątkowskiej, świetnej redaktorki, nauczyciela akademickiego, ale przede wszystkim właścicielki i dyrektora Oficyny Wydawniczej Volumen. Tam się zbierają pisarze, i to jakże ciekawi. Co za typy!…

Wymienieni przez ciebie wielcy potrafili. Myślisz, że dzisiaj już takich osób nie ma?

Ależ są, jestem przekonany, bo słucham ich i słyszę, jak pięknie mówią. Więc pewnie potrafiliby i tak pisać.

Wróćmy jednak do krytyki. Po pierwsze krytyka to nie literaturoznawstwo, tylko dziedzina sztuki pisarskiej. Literaturoznawca nie wyprzedza czasu dzisiejszego, a krytyk czyni to dość często, sam coś kreuje i nie tylko śledzi czyjąś kreację. Krytyk jest twórcą literackim, artystą, literaturoznawca tylko naukowym i już nieartystą. Albo inaczej – czym innym jest literatura piękna, a czym innym naukowa.

Po drugie – dopełnię to, co powiedziałem wyżej – teksty naukowe napisane językiem literackim przez większość naukowców (ale nie przez wszystkich) są uznawane za nienaukowe. To szkodliwa maniera oceniających.

Po trzecie literaci i naukowcy, którzy piszą krytykę, są przekonywani przez „naciski uniwersyteckie”, że krytyka to gorszy gatunek niż prace literaturoznawcze, mało poważny i niemal frywolny, dlatego krytyk, aby być uznanym przez środowisko, powinien pisać po naukowemu. Jest w tym jakaś racja, ale w takim razie krytykę należy mierzyć miarą jakości krytyki, a literaturoznawstwo – literaturoznawstwa, a nie jedno i drugie tylko miarami naukowymi.

Jest jeszcze po czwarte. W mniemaniu większości polskich humanistów uniwersyteckich teksty naukowe piękne są po prostu niedobre ze względu na owo piękno! To jest kwestia zwykłej ludzkiej zazdrości, która przeistacza się w brutalne rugowanie kultury; to skutek braku talentu literackiego naukowców, którzy takie opinie wygłaszają. Wiedzą, że nie potrafią, więc zatruwają życie tym, którzy mogą. A wygłaszają te opinie z całą powagą, na przykład na obronach prac doktorskich. To przenika też do czasopism literackich. Bełkot naukowych prac literaturoznawczych jest czasem nie do zniesienia, ale to właśnie on króluje. Już wyobrażam sobie funkcjonowanie redakcji, która chciałaby podnieść poziom. Dzwoni redaktor do profesora: „Przyjmiemy tekst pana profesora, pod warunkiem że będzie napisany przejrzyście”. Ale profesor odpowie: „A kim pan dla mnie jest, panie magistrze?”.

–  Rodzi to kolejne pytanie: o przerost fachowości nad treścią (nie formy nad treścią, ale właśnie fachowości, która odstrasza, zamiast zachęcać)?

Właśnie o tym mówię, to znaczy (że użyję partykuły wielowyrazowej:) „do tego zmierzam” i parę chwil temu zacząłem o tym mówić: pewnych rzeczy nie da się powiedzieć ani łatwo, ani łatwym językiem, bo są zbyt skomplikowane i dotyczą wiedzy nieznanej, a mającej własny język opisu. Przez przerost fachowości nad treścią rozumiem udawanie, że jakaś fachowość jest, ale pod spodem treści nie ma. Myślę, że redaktor w czasopiśmie, wydawnictwie, czy recenzent na uczelni powinien takie sytuacje rozpoznawać i może nie odrzucać z góry, ale żądać napisania lepiej. Szkoła nie kończy się na maturze, trwa całe życie. Większość profesorów i doktorów habilitowanych jednak tego nie zniesie, odbierze to jako policzek. Nie może być tak, żeby jakiś doktorek sugerował profesorowi. Polscy profesorowie na większości uczelni są członkami nadzwyczajnej kasty. Na uniwersytetach medycznych na pewno wszyscy, a wyjątki tylko potwierdzają regułę. To jest wynik działania systemu, który nawet mimo ostatnich przeróbek w ogóle sobie z tym nie poradził.

Im dłużej tak będzie, tym dłużej nasze uniwersytety będą poniżej pięćsetnego miejsca na świecie.

Nie można profesorowi w Polsce powiedzieć, że coś źle robi. Wobec tego będzie źle robił już do końca życia. Dla niejednego profesora to nieszczęście, z którego on sam nie zda sobie sprawy, ponieważ nie dysponuje możliwością autokorekty.

Ale znam też trochę takich, którzy nigdy nie są pewni ani siebie, ani tego, co robią, i wobec tego łowią całym ciałem, całą duszą opinię o sobie, aby z niej korzystać. To są mistrzowie. Studenci ich uwielbiają. Tylko że tacy uczeni są w mniejszości zdumiewająco małej.

My tu jednak mówmy nie o nauce, ale o literaturze i o czymś, co każdy obywatel z maturą powinien rozumieć bez sięgania do słownika wyrazów obcych czy leksykonów dziedzinowych.

Czy słyszałeś o aferze na Uniwersytecie Śląskim, gdzie wykładowca (pani profesor) mówiła studentom o małżeństwie (jako związku kobiety i mężczyzny) i została przez nich oskarżona o homofobię, ukarana naganą i ostracyzmem?

Poparłem panią profesor Ewę Budzyńską w całej rozciągłości, podpisałem list protestacyjny przeciwko szykanowaniu jej i nauki, przeciwko degradowaniu wiedzy, która nie pasuje do doktryny. Przemijającej i ogłupiającej doktryny. W jej sytuacji jest jeszcze gorzej, niż by się wydawało, bo dodatkowo relacje prasowe są kłamliwe i przekręcają to, co mówiła na wykładach. Fakty i wypowiedzi potwierdzają studenci, którzy nie wnosili o jej ukaranie. Niczego nie narzucała, tylko zdawała relację. O poglądach mówiła swoich, zastrzegając, że nie wymaga takich poglądów od nikogo. To wszystko w newsach i komentarzach jak zwykle pominięto.

Nie może być nic gorszego, niż tępienie prawdy przez młodych i nierozumienie wypowiedzi czy tekstów przez starych. Przeżyłem cały okres polskiego komunizmu, zwanego eufemistycznie socjalizmem. Wtedy było jakby trochę lepiej, bo wiedzieliśmy od dziecka, czego można się spodziewać, czego unikać, o czym nie mówić głośno. Wiedzieliśmy, czego nie należy robić i nad czym trzeba pracować, aby tworzyć aluzje, których cenzura nie zauważy, a które można umieścić w tekście literackim, naukowym, w przemówieniu, na wykładzie. Dzisiaj ludziom zaczęło się wydawać, że skoro komuny nie ma, to omijanie cenzury stało się niepotrzebne. A jednak! Komuna chyba jest nadal, w nowej, agresywnej i karzącej postaci…

Co sądzisz o takim postępie? Mnie uderza fakt, że w następującej po sprawie dyskusji bodaj nikt nie powołał się na nadal obowiązującą w Polsce Konstytucję III RP. A tyle się o tej Konstytucji ostatnio mówi?

Kiedy Konstytucja jest naprawdę potrzebna, to się ją odkłada na bok, a na dodatek twierdzi, że jest w niej co innego, niż mówi przeciwnik w sporze. To typowe dla manipulatorów wszelkiej maści. W rozwoju naszej państwowości postęp jest bardzo powolny, bo jeśli ktoś chce coś udoskonalić czy zmienić, natychmiast napotyka brutalne przeszkody, których podstawą jest fałsz i fake news.

No, ale są jakieś ramy, jest struktura państwa, jest Konstytucja…

Strukturę państwa chcą naruszyć liczni bogaci z biznesu, ale i tacy, którym się wydaje, że po zlikwidowaniu więzi narodowych wypłyną na wierzch jako gwiazdy. Najpewniej zmian struktury chcieliby niektórzy samorządowcy. To wygląda jak szaleństwo, ale jest prawdą. Odkrywają się. Na przykład w Gdańsku, Poznaniu. Niektórym  marzy się stworzenie ksiąstewek, jak po śmierci Bolesława Krzywoustego, albo udział w rządzie Europy bez narodów. To oczywiście nie przejdzie, nigdy. Nie udało się nawet w USA. Jak będzie, mamy przykład w Hiszpanii. Małe narody nie umrą, będą się gotowały pod ziemią do czasu kolejnej erupcji. Politycy często nie doceniają ludu. Tego „ślepego” tłumu. Ale to dziwne, przecież gołym okiem można dostrzec, że tłum wszystko widzi. Tak zwani znawcy czytają „Psychologię tłumu” Gustave’a Le Bona do połowy, bo dalej im się nie chce. I dlatego wciąż popełniają ten sam błąd: twierdzą, że tłum jest głupi, wystarczy go tylko odpowiednio prowokować.

Natomiast co do Konstytucji i jej rzekomych wyznawców: jeśli się ją zna, to nie trzeba się w każdym zdaniu, w każdym okrzyku, na każdym t-shircie do niej odwoływać. Mimo to pewna grupa krzykaczy politycznych wywiesiła sobie Konstytucję jako transparent, w ogóle do niej nie zaglądając. Niektórzy nawet z samym słówkiem „konstytucja” sobie nie radzą, jak były prezydent Wałęsa ze swoim „OTUA”. Nie działają żadne argumenty. Oni „wiedzą”, że Konstytucja jest łamana, ale „przez przeciwników politycznych” i oczywiście „nie przez nas”. W którym jednak punkcie, w jaki sposób? O, tego to już nie ma. Argument konstytucjonalności powinien być zaniechany.

Na uczelniach i na wydziałach prawa też?

To co innego. Od nich oczekiwałbym prawdy zgodnej z literą ustawy głównej. Tymczasem słucham wystąpień profesorów uniwersytetu, na przykład promotora doktoratu Prezydenta RP, także wybitnych uczonych, którzy te bzdury wygłaszają z miną butnego zwycięzcy. I to absolutnie serio, pogrążając swój autorytet bezpowrotnie. Ich studenci mówią między sobą coś dla swych nauczycieli strasznego. Kiedy tego słuchałem, a miałem dwukrotnie taką okazję, byłem oszołomiony.

Ludzie, panowie profesorowie, panie profesorki, czy wy nie zastanawiacie się nad tym prostym faktem, że to wszystko jest nagrywane, filmowane i że prędzej czy później zostanie odtworzone w przyszłości? Że to pozostaje w niezwykle chłonne pamięci waszych młodych uczniów? To będzie wieczny dowód na marność waszej postawy, waszego życia. Nie róbcie tego. Ważcie słowa.

Oczywiście wiemy, że wielu chciałoby także zlikwidowania państwa polskiego, bo w Niemczech albo w Rosji byliby – ich zdaniem – kimś o wiele ważniejszym. Nie wierzę jednak, aby tak im się los wtedy poprawił. To jakaś koszmarna fantazja. Byliby niewolnikami, ludźmi drugiej kategorii. To się już doskonale sprawdziło w czasie zaborów i II wojny światowej, w okresie okupacji. Niewolnikami byli wybitni Polacy, artyści, profesorowie, wynalazcy, lekarze, przemysłowcy, cóż dopiero zwykli pracownicy, choćby z wyższym wykształceniem, nie mówiąc o hydraulikach i juhasach…

Ale ci dzisiejsi chyba zdają sobie sprawę z tego, że obecny nieuczony naród jest wciąż w większości, że jest niegłupi i może chcieć wyjść na ulice, chwycić za broń, dać się ponieść wściekłości? Zajadłość polityczno-społeczna, pogarda ziejąca z jednej strony politycznej lub społecznej – budzi równie silną zajadłość z drugiej. A wtedy nie będzie zmiłuj. Dziwię się zachowaniu niektórych uczonych i temu, że tak daleko odchodzą od faktów i logiki. Aktorom daruję wszystkie polityczne głupstwa, bo oni nie są od myślenia i nie mają obowiązków intelektualnych, ale ci z uniwersytetów?

A w Unii Europejskiej?

Równie kłamliwie i w sumie niemądrze postępują politycy Unii Europejskiej, gdy mówią o łamaniu w Polsce praworządności i kierują do sądu unijnego kolejne oskarżenia, machają ostrzegawczo proporczykiem dotacji unijnych. Wszystko wskazuje na to, że są pod naciskiem rządów i sił, o których mamy małe pojęcie. Ukrywają to za fasadą „dobra Unii”. Nikt z władz UE nie zdefiniował, czym według niego jest ta „praworządność”, o którą tak stanowczo dla Polski walczą. Wygląda to tak, jakby dyplomaci z Brukseli uważali, że praworządnością w Polsce powinno być podporządkowanie się przypadkowo dobranym ludziom zarządzającym Unią.

Mówią też coraz gorszym językiem, łapią się wzajemnie za słówka, uciekają od istoty sprawy, od dowodów i prawdy, sięgają po argumenty przeciwko osobie, wymyślają fałszywe fakty. Tak źle za mojego życia jeszcze nigdy nie było.

Za twojego życia… Trzeba w naszej rozmowie trochę zmienić temat. Trochę wejść w Piotra Müldnera-Nieckowskiego prywatnie. W twój dom, rodzinę, styl życia. Sam wspomniałeś Ojca, który był artystą. Jak to jest mieć ojca artystę? Czy to dlatego chciałeś zostać lekarzem, a nie artystą? Potem jednak artystą i tak zostałeś, gdyż nie da się uciec od przeznaczenia? Interesuje mnie Piotr Müldner-Nieckowski jako zbuntowany nastolatek? Potem jako student? Później jako wchodzący w zawód młody człowiek, który chce zmienić świat?…

Proszę bardzo.

cdn.

Część 1

Część 2

Część 3

Część 4

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko