Joanna Bąk – opowiadania

1
1698

Mój przyjaciel

Znów jestem w jego firmie w najdroższej kamienicy w mieście, z widokiem na Mickiewicza, Sukiennice i kościół Mariacki. Zajmuje najwyższe piętra, żeby mógł z lotu ptaka patrzeć na ludzi kłębiących się gdzieś tam na dole. Zachowuje się jak drapieżca z filmu przyrodniczego. Siedzi na środku gabinetu za stertą papierów i wzywa kolejne osoby, które już po chwili wybiegają z płaczem, z wściekłością albo z nieopisanym zdziwieniem w oczach.

 Naprawdę nie wiem, co on im tam robi i czego wysłuchuje, ale historie inne niż jego przestały mieć znaczenie. Nawet długie nogi sekretarek, krótkie spódniczki i jędrne piersi też się nie liczą. W każdym razie przegrani już tu nie wracają, kamienicę omijają z daleka. Jeżdżą obwodnicą, unikają ulic prowadzących do tej części miasta, a nawet przeprowadzają się do innego.

– A, jesteś – mówi, gdy wchodzę do gabinetu i zatrzaskuję drzwi. Chce podejść, aby mnie uściskać, ale przypomina sobie, że nie może wstać. Widzę, jak się męczy, jak starość zaatakowała kolejne miejsca w jego ciele, które bolą pomimo opieki licznych specjalistów.

Jak go posadzili z samego rana, tak siedzi. Laskę schował pod biurko. Większość pracowników nawet nie wie, że ją ma – wychodzi zawsze ostatni, a wszelkie domysły i plotki na ten temat ucina jednym podpisem pod zwolnieniem grupowym. Uśmiecham się, bo dobrze wiem o lasce i kilku innych sekretach. Uśmiecham się, a on nic mi nie może zrobić. Podchodzę i całuję go w policzek. Kłamię, że dobrze wygląda, że świetnie się trzyma. Ma jeszcze sporo włosów, twarz wygładzoną botoksem i naprawdę porządny garnitur, który nieco odwraca uwagę od reszty.

– Siadaj – rozkazuje, jednocześnie podnosząc słuchawkę telefonu. Protekcjonalnym tonem zamawia dwie kawy, które pojawiają się błyskawicznie. Pani asystentka w zgrabnej garsonce kłania się nisko, podaje napoje i ostrożnie się wycofuje. Boi się, bo te kawy mogą być za mało czarne albo cukier za mało słodki i jeszcze dlatego, że włosy myła wczoraj, a nie przed wyjściem, i mogą nie wyglądać perfekcyjnie. A on wymaga perfekcji. Wszyscy o tym wiedzą. Zwłaszcza teraz, kiedy jest już stary i meczą go różne choroby.

– Co u ciebie? – pyta, jakby go to jeszcze obchodziło.

– Martwiłam się. Nie odbierasz telefonów. Nie wiem, co się dzieje.

– Umieram – mówi nad wyraz poważnie – to o czym mam z tobą rozmawiać?

– Nie pierdol! – unoszę się. – To znaczy nie mów głupstw – reflektuję się w ułamku sekundy, bo wiem, że nie lubi, jak przeklinam. Nigdy tego nie lubił, zwłaszcza wtedy, gdy miałam dwadzieścia parę lat i wydawało mi się, że do fajek na świeżym powietrzu najlepiej pasują przekleństwa. Paliliśmy je na dachu kamienicy jego biura, gdy inni pracownicy zamykali za sobą drzwi i pędzili do samochodów, by czym prędzej zniknąć z jego pola rażenia. A że wychodziłam na dach już po pracy, to po pewnym czasie wolno było mi mówić do niego po imieniu i pytać, co robi tam na dole, co sprawia mu realną przyjemność. Na dachu spędziliśmy kilka lat. Nikt nie wiedział, dlaczego zostajemy po godzinach. Ja do dzisiaj tego nie wiem. Taki dziwny rytuał.

Tam na dole oczywiście miał inne kobiety – młodsze, ładniejsze, a na pewno bogatsze o dobre samochody i ubrania. Tam na dole ja też dobrze się bawiłam z mężczyznami, którzy czekali na mnie po pracy z obiadem, otwartym winem, biletem do kina, wypolerowanym rowerem gotowym na przejażdżkę. Ci superbohaterowie stojący w przedpokoju mojego mieszkania często denerwowali się, że palę po kryjomu, że śmierdzą mi ubrania, że niszczę sobie płuca.

Nie mam pojęcia, dlaczego przez te wszystkie lata dzwonił do mnie w środku nocy, kiedy jego kobiety już spały. Opowiadał wtedy świńskie kawały, a potem lekko przechodził do najzwyklejszych spraw, takich jak film, dobre jedzenie, zachwycająca książka, która następnego dnia leżała u mnie na biurku. Czasem przypominał sobie, że nie wie, jak wychować córkę, która mu się przydarzyła. Rzeczywiście nie wiedział. Jego córka żyje już na innym kontynencie z jakimś facetem i z jakimiś dziećmi, które noszą amerykańskie imiona i nie mają pojęcia, jak po polsku powiedzieć grandfather czy family.

– Mówię poważnie. Mam mało czasu i muszę z tym żyć. Tyle u mnie, a co u ciebie? – pyta natarczywie, jakby koniecznie chciał zmienić temat.

– Jak to umierasz? Jesteś za młody… – Nawet nie słucham tego „co u ciebie”,
oburzam się na jego niedorzeczne szantaże z umieraniem.

Wstaję i podchodzę do biurka, przy którym jest uwięziony, choć wiem, że nikomu nie wolno tego robić bez pozwolenia.

Codziennie rano sadzają go tam silni panowie w elegancko skrojonych garniturach, tak zwani przyjaciele domu. Mają tu swój pokój, w którym grają w karty przez osiem godzin, z przerwą na zaprowadzenie go do toalety i przyprowadzenie z powrotem. Potem wsadzają go do samochodu i odwożą do domu, w którym pielęgniarka przejmuje ich obowiązki. Tam tylko jej pozwala się dotykać. Tylko ona ma do niego prawo, bo do tego została przeszkolona i ma papiery wyższej uczelni na dotykanie. A on słono płaci za ten dotyk, więc powinien być taki, jakiego sobie życzy.

Za to w pracy musi trzymać pion, musi siedzieć prosto w specjalnie wyprofilowanym fotelu podtrzymującym ręce i kręgosłup. Musi ukrywać kulturystów w dawnym schowku na biurowe szpargały, bo są mu potrzebni do chodzenia bardziej niż nogi, które jakiś czas temu go zawiodły.

– Zwariowałaś, mam prawie osiemdziesiąt lat, chyba mi wolno umierać? – upiera się przy swoim.

Czuję, że coraz bardziej złoszczę się na niego.

– No dobrze, umierasz, ale jeszcze tu przychodzisz i robisz czystki dla zabawy. Widziałeś tych ludzi, za drzwiami, którym dygocą łydki i pocą się ręce, którzy boją się tu wejść, bo jesteś dla nich wyrocznią? To ty decydujesz, czy zjedzą obiad, czy ich dzieci pójdą do teatru lub na dodatkowy angielski. Czy matka dostanie zastrzyk w dupę za pieniądze zarobione przez córkę. Za drzwiami masz same tragiczne przypadki. A w dodatku wszyscy się ciebie boją. I co ci z tego strachu? Chcesz, żeby do końca świata kojarzył się im z tobą?

– Ale ty się nie boisz?

– Nie wiem. A powinnam?

– Ciebie nie zwolnię, choćby tylko dlatego, że już u mnie nie pracujesz.

– Dobrze, że zdążyłam sama się zwolnić.

Przypominam mu naszą ostatnią rozmowę na dachu. Powiedziałam wtedy, że lecę do Anglii i nie wracam. Na co on, że i tak wrócę, choćby ten angol okazał się najcudowniejszym facetem na świecie.

Uśmiecham się, bo faktycznie wróciłam, i to wprost na werandę jego domu, w którym mieszkała wtedy jakaś tymczasowa kobieta. Robiła pyszne ciasta z rabarbarem, więc nie narzekaliśmy na jej nieme towarzystwo. Opowiadał mi wtedy, jak się robi interesy i co to właściwie znaczy mieć fortunę w papierach i miłość na skinienie palca. A teraz siedzi przede mną skulony i blady i coraz wyraźniej widzę, że ta śmierć to wcale nie żart.

Na szczęście jeszcze się uśmiecha.

– Trzeba było zostać ze mną na tej werandzie – mówi. – Może teraz nie bałbym się śmierci.

 – Przecież nie masz się czego bać, bo nie umierasz. Rządzisz połową miasta, mówią o tobie król to, król tamto, jaśnie wielmożny pan sramto. Tylko przestań zwalniać ludzi. Nie jesteś wieczny. Naprawdę nie wiadomo, ile ci zostało czasu, aby to wszystko odkręcić.

– Daj mi spokój z tymi ludźmi, którzy nie mają nawet własnego zdania i przywłaszczają sobie moje. Myślą, że nie widzę, jak liżą mi tyłek. A mnie się to lizanie znudziło. Przez sześćdziesiąt lat chyba mogło się znudzić? Tylko że dla nich jest już za późno. Za daleko się posunęli w tym lizusostwie i nie są już w stanie zorientować się, że nie tędy droga, bo z tłumu lizusów trudno wybrać następcę jaśnie wielmożnego pana – jak to powiedziałaś. Muszę wyjść do toalety, przepraszam na chwilę. Odwróć się.

– Po co? – pytam zdziwiona.

 Ale on już mnie nie słucha, dzwoni po swoich goryli, którzy muszą przerwać grę
w karty. Widać, jak się ślimaczą z tym otwieraniem drzwi kantorka, do którego ich wcisnął z pokerem, grami planszowymi i ekspresem do kawy.

– No odwróć się. Masz się odwrócić. Mówię do ciebie, żebyś się odwróciła – powtarza, bo dalej patrzę jak na przedstawienie, w którym akrobata demonstruje chodzenie na rękach, w dodatku cudzych. Nie mam wyboru, bo zaczyna krzyczeć i jest mi głupio przed stojącymi przy biurku gorylami.

Już tylko słyszę, jak go podnoszą, zabierają do pomieszczenia obok i zatrzaskują drzwi. Zostaję sama. Patrzę przez okno, na miasto pełne skacowanych studentów i jeszcze bardziej skacowanych turystów, i myślę, że to niesprawiedliwe, że on, mój przyjaciel, siedzi tu i umiera na samotność. Dokładnie tak jak ja.

Ruda

– Dorka, otwórz, słyszysz, no otwórz! – Pukam do drzwi. Jak na złość dzwonek się zepsuł i Dorka ma pretekst, by nie otwierać. Jest środek nocy, w dodatku środek zimy, i to takiej, która postanowiła pobić rekord poprzednich, dobija do 30 na minusie. A ja stoję na ulicy i zaraz zamarznę jak bezdomny, który właśnie zamarza na ławce w parku. Będzie musiał podzielić się ze mną miejscem w wiadomościach. Lodowate ręce jeszcze działają, więc wyciągam telefon i próbuję dzwonić. Ciągle zajęte. Nie wiem, jak można tyle rozmawiać w środku nocy. Z desperacji dzwonię do Rudej. Ruda odbiera, ale bełkocze coś przez sen, o jakichś konikach, którymi się opiekuje. Prawdziwy dzieciak z miasta – śni, że przewala stertę końskiego łajna gdzieś na wsi.

– Ruda, ciocia mówi. Idź do mamy i powiedz, że jestem.

– Ciocia? Która ciocia? – Ruda jest dobrze przeszkolona, sama ją uczyłam, że nie wpuszcza się obcych.

– Ta z Warszawy. Mam ci podać numer PESEL i przesłać odciski palców? – podnoszę głos, bo skóra zaczyna przymarzać do klapki telefonu, a powinna już płasko przylegać do kubka z ciepłą herbatą.

– A co to jest numer PESEL? – Mała ma osiem lat i nie wszystko rozumie, a jak nie rozumie, to koniecznie chce się dowiedzieć od licznych ciotek i wujków.

– Wpuść mnie, to ci powiem – kuszę, zapominając, że to właśnie gwóźdź do mojej trumny.

Czuję, że sępy z ogrodu zoologicznego znajdującego się kilka przecznic dalej już latałyby nad moją głową, gdyby nie były zamknięte w klatkach.

– Halo, halo – słyszę głos przyjaciółki.

– Zanim powiesz „wypierdalaj, zboczeńcu”, wpuść mnie, proszę, i zrób mi herbatę, bo jest naprawdę zimno.

– Majka, to ty?

– A kto? Przecież nie święty Mikołaj. Może jednak mi otworzysz!

– Nooo, już lecę. Ruda, do spania! Wiesz, która jest godzina?

– Ale to ciocia zadzwo… – Dziecko obrywa przeze mnie.

Po chwili jestem w środku.

– Zwariowałaś? Co tu robisz o tej porze? – przyjaciółka wciąż krzyczy, ale już na mnie. Ruda w swoim pokoju udaje, że śpi.

– Przyjechałam. Mówiłaś przecież, że mogę przyjechać o każdej porze, więc się spakowałam i jestem.

– Szczerze, to myślałam, że zrobisz to już jakieś dwa lata temu. Od tamtej pory mam winko na tę okazję. Nikomu nie pozwoliłam go ruszyć. Czeka na ciebie od waszych pierwszych awantur.

– To ty wiedziałaś? – pytam rozgoryczona, wciskając się w róg sofy, której miękkość jest jakimś substytutem uścisku.

– A mogłabym nie wiedzieć? Przecież on się nie zmienił tylko dlatego, że wziął z tobą ślub.

– To dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałaś?

– Mówiłam, ale nie chciałaś słuchać. Wolałaś wierzyć, że jak zrobisz obiad i wyprasujesz koszule, to jakoś to będzie.

Dorota staje przede mną z kieliszkiem wina, jakby zjadła wszystkie mądrości brodatych mędrców.

– To co, znów się z nią przespał? – pyta bez ogródek.

– Nie, raczej nie ma z nią kontaktu. Tak mi się wydaje. Wraca do domu zaraz po pracy, delegacje skończyły mu się jak ręką odjął, nagle przestali go wysyłać. Zresztą sama wiesz, że nie o to chodzi.

– Wiem, kochanie.

– Przestań z tym „kochanie”, bo się rozkleję.

– Przejdzie ci, wszystko przejdzie. Popatrz na mnie. Dobrze się czujemy z Rudą bez tego drania. Wszyscy faceci są tacy sami. Oni mają draństwo wpisane w naturę.

Morały Dorki unoszą się nad stołem.

Dorka zna życie jak własną kieszeń. Jest starsza o jakieś dziesięć lat, ma blizny po cesarce, rozstępy na brzuchu i zmarszczki na czole – po ślubie, po dziecku, po rozwodzie. Niczym nie jestem w stanie jej zaskoczyć, nawet zawartością walizki, którą spakowałam w pięć minut i nie ma w niej ani szczoteczki do zębów, ani szczotki do włosów. Dorka od kilku lat trzyma je dla mnie na tę właśnie okazję. Razem z dodatkowym balsamem, kremem i pudrem w moim odcieniu.

– Wiesz, co ci powiem? Pierdol go – mówi kilka godzin później, gdy kończymy drugie wino. – Pierdol go i całą jego rodzinę do trzeciego pokolenia wstecz. Mógł ci nie ślubować, skoro nie był pewien. Przecież on nigdy nie będzie pewien, jak mu ktoś nie podpowie. A teraz bryndza, bo wyjechałaś i nie ma mu kto podpowiadać ciepłym obiadkiem, seksem albo wyjściem do kina.

– A może to właśnie da mu do myślenia?

– Nic to nie da. Pogódź się z tym. Myślisz, że przyjedzie tu po ciebie? Może w chwili słabości, ale za miesiąc lub dwa znów dostaniesz po głowie.

Dorka widzi, że przegina, że ta cienka lina, po której skacze jak słoń, zaraz się przerwie i runiemy w dół, z którego trzeba będzie mnie wyciągać z pomocą psychologa. Psycholog jest drogi, a ja jeszcze nie mam pracy.

– No już dobrze, myszko, ja nie jestem dobrym doradcą. Nie uratowałam swojego związku, więc twojego też nie uratuję. Nie mam takiego daru. Mam inne. Jesteś głodna? Wiesz, że dobrze gotuję. W każdym razie Ruda nie narzeka.

– Dyskretna zmiana tematu? – Przyłapuję ją na gorącym uczynku, ale rzeczywiście jestem głodna i chętnie popatrzę, jak wyciąga patelnię, podsmaża boczek z cebulą i wbija jajka.

– Będzie ci tu z nami dobrze. I Ruda odżyje. Ojciec o niej zapomniał, więc niech chociaż ciotka będzie bardziej obecna w jej życiu.

– Ale ja chciałam mieć swoje dzieci.

– To teraz masz moje. I nie narzekaj.

Kiedy jemy jajecznicę, orientujemy się, że wschodzi słońce.

– Za trzy godziny wstaję do pracy, ale mogę mieć problem, bo jeszcze się nie położyłam.

– To idź – mówię – ja też się położę.

– A nie będziesz ryczeć, jak pójdę?

Kładę rękę na sercu i obiecuję na zjedzoną jajecznicę i dwie butelki po winie walające  się teraz gdzieś po podłodze, że nie będę.

– Tam masz klucze. – Dorka wskazuje szafkę w przedpokoju. – Rozgość
się na parterze. Będzie ci tam lepiej niż z chrapiącym psem na sofie w salonie.

 Wlokę się po schodach na dół, otwieram drzwi i instynktownie ląduję na materacu rzuconym pod oknem. Budzę się w środku dnia. Nawet nie muszę się ubierać. Wszystko jest na swoim miejscu, tyle że naprawdę mocno śmierdzi potem, papierosami i alkoholem.

Rozglądam się po pustych pokojach. Poobrywane tapety, wyrwane kontakty, odklejone płytki w łazience. Znam to wszystko z opowieści Dorki i choć nigdy tu nie byłam, wiem o tej sypialni naprawdę sporo. Na przykład o tym materacu, którego nie zdążyła wyrzucić, choć powinna, bo ma ślady po spermie i źle się na nim śpi.

 Widzę, że ten jej były mąż rzeczywiście zabrał wszystko, co nadawało się do wyniesienia. Zostawił pobojowisko. Od tamtego czasu Dorka tu nikogo nie wpuszcza, chyba że jest pijana.

– Przepraszam, że musiałaś to oglądać – mówi po powrocie z pracy, kiedy jemy obiad. Dorka pracuje w hotelu. Jest sekretarką, ale nie lubi, gdy tak o niej mówię. Ma wpisane w umowie „asystentka zarządu”, więc tak się czuje i tak się ubiera.

Dorka pyta, czy już mi lepiej, bo jeśli tak, to zabierzemy Rudą na basen,
a potem do kina.

– Na komedię romantyczną? – podpytuję ironicznie.

– Na bajkę o księżniczkach, ale to właściwie to samo, tyle że bez seksu i bez przekleństw. Taka komedia romantyczna dla maluchów. Ej, rozchmurz się. Wszystko się poukłada, maleńka – mówi z matczyną czułością.

– Ciociu, nie płacz, bo ja też się rozpłaczę. – Ruda wdrapuje mi się na kolana. – Jak tatuś mieszkał na dole z Kamilą, to mama ciągle płakała. Ja też wtedy dużo płakałam, ale już nie chcę.

– Ruda, przestań! – Dorka wrzeszczy, wstając od stołu. – To ja pozmywam – dodaje spokojniej, widząc strach w oczach dziecka. – No, daj talerzyk i podziękuj cioci, że zrobiła nam pyszny obiad. I idź do pokoju nakarmić rybki. No zmykaj, bo zaraz idziemy na basen, a potem do kina.

– Na bajkę o naprawdę wielkiej, romantycznej miłości. Może jest coś o samochodach? – żartuję, widząc, że Dorka się zarumieniła. Zawsze mówiła, że wcale nie płacze, że ta kochanka na dole właściwie jej nie bolała.

Dorka dla męża nauczyła się gotować i sprzątać, a także wracać po pracy do domu i nie spotykać się z koleżankami na dłużej niż czterdzieści pięć minut, i to najlepiej w salonie, by mógł słyszeć ich rozmowy. Nauczyła się być sekretarką, choć miała skończoną ekonomię i mogła zarządzać tym hotelem, a nie nosić kawę prezesom i umawiać spotkania. Chciała być dobrą żoną, a dobra żona nie zarabia więcej niż dobry mąż.

Zrobiła to wszystko dla niego, zanim ją zostawił w cholerę. Tak powiedział: „Zostawiam cię w cholerę”. I odszedł piętro niżej. Dlaczego miałby nie sypiać z kim chce pod wspólnym dachem? Prawo nie zabrania robienia takich rzeczy. Tłumaczył potem przed wysokim sądem, że to dla Rudej, żeby być blisko dziecka, i dla żony, by nie była sama, jak się zepsuje kran albo samochód. Mówił, że chce się nimi opiekować. Dlatego nie opuści tej kilkupiętrowej kamienicy bez walki. Poza tym uważał, że jest tam dużo mieszkań i wszyscy się pomieszczą – i on, i jego nowa kobieta, i jego nowe dziecko, i stare dziecko, i stary pies, i stara żona.

Dorka mi o tym opowiadała, dzwoniąc do willi pod Warszawą. Prosiłam na wszystkich świętych, żeby spakowała siebie i małą i przyjechała do mnie, bo spotykanie kochanki własnego męża, z ich dzieckiem na rękach, nie wróży dobrze nawet najbardziej stalowym nerwom.

Dorka, zamiast na wyjazd z Krakowa, w końcu zdecydowała się na względny spokój i będzie spłacać dziesięć lat małżeństwa przez kolejne dwadzieścia. W robieniu świństw jej mąż prześcignął nawet mojego, który ożenił się ze mną nie wiadomo po co. Ja w każdym razie tego nie wiem.

Nawet teraz, choć od pamiętnej jajecznicy upłynęło już kilka tygodni, chodzimy na basen, oglądamy filmy, odprowadzam Rudą na kurs tańca i wracam, trzymając ją za rękę. Ona rośnie w oczach, wyznaje mi miłość przy deserze, a ja wciąż nie wiem, dlaczego jemu wyrwało się kiedyś to „ślubuję ci, miłość, wierność i…” coś tam jeszcze przed ołtarzem.

Aby dokładać się do rachunków Dorki i móc rozpieszczać Rudą nowymi ubraniami, założyłam firmę. Wreszcie mam ręce pełne roboty. W mieszkaniu na parterze są nowe tapety i nawet kilka mebli, a stary, poplamiony materac został rytualnie spalony nad Wisłą.

Patrzę na niego na sali rozpraw i widzę, że się nie zmienił. Zadziwiające – ręce mu drżą tak samo jak głos w kościele, kiedy przysięgał mi różne rzeczy. Nadal jest elegancki i zimny. A ja już nic od niego nie chcę. Podpisuję dokumenty i wracam do domu, do Dorki, do naszej Rudej.

JOANNA BĄK – absolwentka filologii polskiej z edytorstwem i komunikacją medialną na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, studium dziennikarskiego, studiów podyplomowych z zakresu  fotografii i technologii multimedialnych. Stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, zyskała także stypendia twórcze Miasta Krakowa i Miasta Tarnowa. Autorka tomików poetyckich: „36 wierszy o niepokoju”, „Pan tu nie leżał”, „Pomiędzy” oraz albumu fotograficznego „Niepodległa”.  Jej zdjęcia, teksty poetyckie i dziennikarskie były publikowane w „Dzienniku Polskim”, „Akancie”, „Fragile”, „Frazie“, „Formacie”, „ASF”. Laureatka konkursów; otrzymała między innymi Nagrodę Województwa Małopolskiego „Ars Quaerendi”. Wraz z Kamilem Domańskim prowadzi studio fotograficzne Pictures.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Cieszę się, że moda na krótkie opowiadania wraca. Szkoda tylko, że nie ma dawnych czasopism papierowych, które takie zamieszczały i płaciły ładne honoraria, co wiem z własnego doświadczenia, choć załapałam się na sam koniec. Tak, kiedyś było więcej możliwości do zaistnienia. Coś tu teraz w Kulturze szwankuje. Jeśli chodzi o literaturę piękną. A może ja, szary czytelnik z prowincji (Katowice) jest niedoinformowany. Ale i tu są kioski z gazetami, tylko zupełnie innymi. Dzięki więc Bogu, że jest nasz e-Dwutygodnik. Tu urywam, żeby nie wyjść na lizusa, więc nawet o tych opowiadaniach na razie nic nie dodam.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko