W drodze do Magadanu
Ostatni dzień w Wanino był pochmurny, wiał chłodny wiatr od morza. Otaczający buchtę krajobraz przytłaczał szarzyzną. Po porannym posiłku więźniów najpierw długo trzymano na zbiórce na głównym placu zony, a potem podzielonych na małe grupy poprowadzono w kierunku olbrzymiej bramy. Stamtąd droga wiodła do portu w zatoce.
W pobliżu bramy piętrzył się olbrzymi stos zużytej odzieży, w tym żołnierskich mundurów ze sprutymi pagonami. Zatrzymano ich tam i wyjaśniono, że zanim załadowani zostaną na statek, muszą uzupełnić swój ubiór. Wielu spośród więźniów ubranych było w przysłowiowe łachmany, a nierzadko trafiali się i tacy, co nie mieli nawet butów.
– Tam, dokąd popłyniecie, jest cholernie zimno – tłumaczył dowódca konwoju. – Powinniście dziękować władzy sowieckiej, że myśli o was, mimo iż wy, psubraty, nie jesteście wcale tego warci! Ustawić się w kolejkę i każdy ma wziąć sobie to, co jest mu najbardziej potrzebne! – słowa przedstawiciela władzy brzmiały zachęcająco. Wykonanie tego nie było jednak takie proste.
– Ustawić się w rzędzie! Każdy więzień, podchodząc do stosu z odzieżą, bierze tylko jedną sztukę! To, co mu niezbędne! – krzyczał pilnujący łachmanów nadzorca.
Łatwo mówić, jedną sztukę. Z odległości kilku metrów od sterty poszarzałego, żołnierskiego odzienia, zapewne zrzuconego z jakiejś potężnej wywrotki, trudno było się w ogóle zorientować, co jest na wierzchu, gdzie szukać tego, co może się przydać.
Z olbrzymiej, około tysiąc-osobowej grupy, w jakiej byli ściśnięci, powoli zaczął wysupływać się wąski sznureczek więźniów, którzy ruszyli w stronę tego szmacianego ekwipunku. Początkowo dość wolno, a w miarę upływającego czasu coraz szybciej, więźniowie przemieszczali się przed stosem łachmanów, chwytając w ręce co popadnie i wracając pod bramę, pod którą odtwarzano zwartą kolumnę.
– Bystrieje! Bystrieje! – wrzeszczał stojący przy sortach sołdat i trzymanym w dłoniach grubym kijem ponaglał tych, którzy wydawali się nie rozumieć, co oznaczają jego słowa.
Zbliżając się do tych łachów, Antoni Rymsza próbował wypatrzeć coś ciepłego; kurtkę, bądź spodnie, a tam jeden kołtun, nie wiadomo, za co chwycić.
– Bystrieje! – zamachnął się sołdat. – Rymsza pochylił się śpiesznie i capnął ręką na oślep. Odbiegając, by nie oberwać kijem, wiedział, że to coś, co pochwycił, jest jakieś małe i lekkie. Dopiero odbiegając parę metrów, spojrzał na zdobycz. – A niech to diabli!… – żołnierska czapka, uszanka. Wyszmelcowana, aż strach na głowę włożyć. – Ale dobre i to – pomyślał i przymierzył czapkę. – Skądże! Za mała. Jego szansa została zmarnowana.
Znów stali razem. Każdy ściskał w milczeniu swoją zdobycz i czekał. On przyglądał się stojącemu obok niepozornemu wyglądem mężczyźnie, który trzymał w ręce pojedynczego buta. Czapka powinna być na niego.
– Chcesz czapkę? – zwrócił się do niego. – Nie mylił się. Więzień założył czapkę na głowę i uśmiechnął się. – Mam ci dać za nią swojego buta? – zażartował.
W porcie wszystko było już przygotowane. Trap łączył statek z brzegiem. Wchodzili na niego, poganiani przez strażników. Statek lekko się kołysał. Z pokładu głównego lukami kierowali ich prosto do ładowni. Po chwili mógł i on ocenić, jaki wkład pracy wnieśli obozowi cieśle. Trzypiętrowe nary wykonane były solidnie.
Potem dowiedzieli się, że statek transportuje 1700 zesłańców. Wśród nich znajdowała się część błatnych.
W ładowni czuć było wilgoć. Pachniało też żywicą sosnowych desek, z których wykonano nary. W kilku miejscach pomiędzy pryczami stały duże puste kadzie. Należało się domyślać, że będą służyć do załatwiania potrzeb fizjologicznych.
Padły komendy, mające na celu zaprowadzenie porządku. Każdy miał sobie znaleźć miejsce na narach. Odległość pomiędzy dolną półką a pokładem nie przekraczała 60 centymetrów. „To akurat dobre miejsce, by raz jeszcze spróbować odciąć się od dramatycznej rzeczywistości” – pomyślał Rymsza.
Wsunąwszy się pod jedną z dolnych półek, postanowił się zdrzemnąć. Jego sen trwał dobrą godzinę, może dwie. Gdy się obudził, statek już był na pełnym morzu. Sen przywołał w jego podświadomości obrazy z dzieciństwa: płynął z matką statkiem do Polski, statek zaczął tonąć. Matka rozpaczliwie przywoływała ojca, ale go nigdzie nie było. On próbował pomóc matce, ale jego ręce były zbyt słabe; nie był w stanie przeciwstawić się naporowi zimnej wody, przepływającej przez pękające burty statku. Wokół rozlegały się coraz liczniejsze głosy wołania o ratunek.
O ile tragiczny obraz okazał się snem, panujący na statku hałas był rzeczywistością. To błatni próbowali zaprowadzić swoje porządki. Polityczni byli jednak w większości, usiłując krzykiem wymóc na nich podporządkowanie się nakazom władz.
Wystawiając głowę z nory pod narami, zobaczył, jak kilku błatnych, za pomocą drąga, usiłuje sforsować ścianę, oddzielającą ich od kolejnej ładowni.
– Tam są nasi przyjaciele, wory i błatni! – rozległy się wyjaśnienia.
– Dawaj! Przedostaniemy się do nich! – wtórowali złodzieje. – Ściana wydawała głuchy dźwięk, nie słychać było, by ktoś spoza niej odpowiadał.
– Uspokójcie się, durnie! Tam nikogo nie ma! Jeszcze ściągniecie na nas nieszczęście! – krzyczeli więźniowie zajmujący miejsca na pobliskich narach.
– Już wy się nie bójcie! Nikt do nas nie zejdzie. A jak zejdzie, to my go!… – Do wrzasków i przekleństw dołączyły gwizdy, mężczyźni posługujący się drągiem, swojej czynności nie zaniechali. Rozległ się trzask łamanego drewna. Więźniowie przy ścianie z jeszcze większym impetem przystąpili do jej demontażu. Deski pękały jedna za drugą. Kilku następnych bandziorów pośpieszyło do ich zrywania i poszerzania przejścia.
– O sukinsyny! Oni tam zapasy trzymają! Ludzie, tam jest żarcie!
– A chleb? Jest chleb? A mięso?!…
Błatni wdarli się do ładowni i zaczęli penetrować jej wnętrze.
– Chleba nie ma! Jest tylko… cukier!… mąka!… i sól, kasza! – Potem znaleziono jeszcze tłuszcz. Przez wyłamany w ścianie otwór wywleczono worki z cukrem i mąką. Ludzie rzucili się na cukier i zaczęli go rozdrapywać. Po jakimś czasie przy przebitej ścianie znów zostali sami błatni. Ten, który rozbił ścianę, usiadł na worku mąki i głośno zachęcał swych kolesi, by spróbować upiec placki. Pomysł spodobał się. Błatni z połamanych desek usiłowali rozpalić ogień, ale brak powietrza pod pokładem nie pozwolił na to. Zamiast ognia, z drewna zaczęły snuć się kłęby gryzącego dymu, który szybko rozchodził się po ładowni, szczypiąc w oczy, dusząc płuca. Awantura zaczęła się nasilać.
Dopiero wtedy strażnicy otwarli luk i kilku uzbrojonych żołnierzy weszło do środka. Do przodu wysunął się oficer. – Słuchajcie wory i błatni! Jeśli w ładowni natychmiast nie zapanuje spokój, spuścimy szalupy dla załogi, a statek razem z wami każę zatopić! Zrozumiano?!
Powiało grozą, ale błatni nie ulękli się. Jeden z nich wspiął się na schody i zaczął nawoływać. – Błatni, słuchajcie. Zwraca się do was Uralski! Wychodźcie za mną. My żądamy, żeby nas oddzielić od pospolitych i politycznych! Żądamy, żeby błatni podróżowali oddzielnie!
W ładowni ponownie zawrzało. W kierunku błatnych posypały się najgorsze obelgi i przekleństwa.
– Cicho! Uspokójcie się!… – próbował opanować sytuację oficer, ale jego nawoływania do spokoju nic nie dawały. W końcu podjęto decyzję, wydano polecenie: – Wszyscy błatni, którzy nie chcą płynąć razem z politycznymi, wychodzić natychmiast na pokład! zakomenderował.
Kilkunastu protestujących błatnych ruszyło w kierunku schodów i wśród gwizdów razem z wartownikami opuściło ładownię. Domysły tych, co pozostali pod pokładem, że przerzucono ich do innej ładowni, nie potwierdziły się, gdyż jak się potem okazało, na tym statku oddzielnej ładowni nie było.
W ładowni zgiełk przycichł. Tylko pomiędzy narami kręciło się kilka pojedynczych osób.
„Wyjdę i ja, rozprostuję kości – pomyślał Rymsza. – Może odnajdę kogoś znajomego?” – Podczas załadunku zgubili się gdzieś Ormianie, nie widział też Irańczyków.
Przechodząc koło kolejnych nar, zadawał to samo pytanie: „Czy są tu Polacy?” – Nikt jednak nie odpowiadał. Przy schodach natknął się na mężczyznę, który wyszedł mu naprzeciw. – Jestem Żydem z Litwy – przedstawił się. – Ja mieć dla ciebie propozycję. Taki mały interes, rozumiesz?
– Interes? – zdziwił się Antoni. – Jaki tu można robić interes? – rozejrzał się po ładowni. Żyd pociągnął go za rękaw w głąb wnęki mieszczącej się za schodami.
– Ja mieć kożuszek i nie mieć gdzie go ukryć – wyjaśnił. – Ja bać się – ściszył głos – że mi go ukraść błatni.
– I co ja mam mieć z tym wspólnego?
– Ty wielki partyzant, ja o tym wiedzieć. Oni ciebie nie ruszą – tłumaczył.
– Coś ty? Ja nie dysponuję żadną kryjówką.
– Ty go ukryć na sobie. Założyć pod swój zniszczony waciak. Ty taki chudy, że nikt nie zauważy.
– Aaa, w ten sposób!…– zaczął się śmiać Antoni. I przyjrzał się kożuszkowi Żyda. Był naprawdę ładny.
– Ty mieć ciepło, a ja być szczęśliwy – kontynuował Żyd.
– Szczęśliwy?
– Ma się rozumieć. Szczęśliwy, że podczas podróży nikt go nam nie ukraść.
Antoni zgodził się założyć kożuszek. Narzucił na niego waciak i wrócił na swoje legowisko.
Po dwóch dobach podróży w ładowni pojawiła się wilgoć, a dobę później obudziła go woda. To coś, co nagle przypłynęło do niego, było śliskie i… śmierdzące.
Opuścił pośpiesznie swoją norę pod narami i zaczął rozglądać się po ładowni. Kołysanie statku wzmogło się, a po podłodze przelewać się zaczęła strużka fekaliów. Pod wpływem kołysania wylewały się one z kadzi wypełnionej ludzkimi odchodami.
Zauważył to Żyd, który natychmiast pojawił się przy nim.
– Ja właśnie iść tobie na ratunek. Tobie nie być na podłodze, ty widzieć, co pływać?
Wiedział, że Żydowi nie o niego chodzi, ale o jego kożuszek. Kiedy więc mu zaproponował, żeby przeniósł się wyżej, na nary obok jego przyjaciół, Antoni zgodził się.
Zorientowawszy się, że nie są to Polacy, zapytał: – A może wiesz, gdzie mógłbym odnaleźć swoich?
– Czy ja wiem? A może wiem? – odparł z przekorą Żyd.
– Zaprowadź mnie do nich – poprosił. Ruszając za Żydem nagle poczuł się niepewnie, zakręciło mu się w głowie, musiał się przytrzymać nar.
– Ty się źle czuć? Być taki niepewny – zauważył Żyd.
– Zemdliło mnie – przyznał Rymsza.
– To z powodu tego pływającego gówna – Żyd pokazał na pokład. Mylił się jednak. Gdy kołysanie zaczęło się nasilać, mdłości jeszcze przybrały na sile.
– To morska choroba – pomyślał Antoni. Żyd jednak pertraktował dalej. – Ja zaprowadzić ciebie do mojego przyjaciela, on być doktor i on znać wszystkich. On wiedzieć, gdzie być Polaki.
Podeszli do środkowej części ładowni i zatrzymali się przy luku, z którego kapała woda. Żyd wspiąwszy się na nary, usiłował dotrzeć do mężczyzny, który leżał na górnej półce.
– Ajzenberg! Ja mieć do ciebie sprawę…
Antoni był zaskoczony; Ajzenbaerg rozmawiał po polsku.
– Znam kilku Polaków i ciebie też znam. Osłuchiwałem cię, jak leżałeś w ponosie (biegunce), pamiętasz?
– Uhm, przypominam sobie, doktorze. Może mnie pan zaprowadzić do Polaków?
Tym sposobem Antoni Rymsza poznał Romana Kałahura, Bronisława Radomskiego, Tadeusza Dubrowskiego i Wieńczysława Bersegowa.
Bronisław Radomski przedstawił się jako lekarz. W buchcie Wanino opiekował się barakiem medycznym, w którym leżeli chorzy na biegunkę. Leczył także wolnych, których spore skupisko znajdowało się poza ogrodzeniem obozu. Kiedy Radomski dowiedział się, że Antoni też miał biegunkę, zwrócił się z pretensjami do Żyda Ajzenberga: – Ty Josiek, wiedziałeś, że on Polak?
– Wiedziałem, doktorze.
– To dlaczegoś go nie przysłał do mnie? Ja ci nogi z dupy powyrywam.
– Słuchaj Bronek. Ale jemu tam źle nie było.
– Co znaczy nie było mu źle?
Rymsza wystraszył się, że może Żyd powie o Dżawadowie, ale nie to zauważył.
– Znaczy to, że opiekowali się nim Ormianie – wyjaśnił.
Ajzenberg nie był żadnym lekarzem. Był krawcem z Warszawy. To Radomski, pomagając mu przetrwać, zrobił z niego swojego pomocnika i kazał mu udawać lekarza. Przytrzymując go przy sobie przez dwa tygodnie, dał mu książki medyczne i nauczył podstawowych czynności, jakie musi wykonywać człowiek uchodzący za lekarza.
Roman Kałahur ze Lwowa działał w tamtejszej organizacji podziemnej AK. Tadeusz Dubrowski, syn profesora gimnazjalnego ze Lwowa, był zawodowym oficerem w stopniu porucznika, służył w pułku piechoty.
Wieńczysław Bersegow – rotmistrz 13. Pułku Ułanów, był z ojca Gruzina i matki Polki. W okresie okupacji, nastawiając się na przetrwanie, pracował jako urzędnik w majątku ziemskim. Dopiero pod koniec wojny, a konkretnie podczas akcji na Wilno, (Operacja „Ostra Brama” z 7-15 lipca 1944 roku, wyzwolenie Wilna przez oddziały AK w ramach akcji: Burza:) włączył się do walki zbrojnej. Służył wówczas w oddziale kawalerii 3. Brygady „Szczerbca”.
Szóstego dnia podróży kołysanie statku jeszcze bardziej się wzmogło. Unoszący się w ładowni fetor ludzkich ekskrementów stał się nie do wytrzymania.
Od potu i pary wszystko stało się śliskie i wilgotne. Gdy przyniesiono chleb, Antoni nie mógł jeść. Chciało mu się wymiotować, bardzo bolała go głowa. Schował chleb do swojej brezentowej torby i poszedł do Polaków.
– Żeby wpuścili trochę świeżego powietrza – wzdychał Bronek Radomski, który na statku nie dysponował żadnym z medykamentów.
A tymczasem więźniowie zaczęli dopominać się, żeby z ładowni usunięto przepełnione ludzkimi ekskrementami beczki. Strażnicy tłumaczyli się, że na zewnątrz panuje sztorm i jest to niemożliwe. Powstał tumult, nasiliły się protesty i wrzaski.
– Traktują nas jak bydło! Pozdychamy w tym gównie i smrodzie! – krzyczano ze wszystkich stron.
Wreszcie zezwolono na wyniesienie beczek z fekaliami. Wyznaczony do tej czynności Antoni ucieszył się, że uda mu się wyjść na zewnątrz i odetchnąć świeżym powietrzem.
By wynieść jedną beczkę, potrzeba było aż dziesięciu mężczyzn. Żeby jeszcze można było ją zatkać…
Na zewnątrz panowały ciemności i wiał okropny wiatr. Żołnierze trzymający wartę ubrani byli w białe kożuchy i ciepłe walonki.
Wartownicy wypuścili ich do przodu i pozwolili wylać zawartość beczki do morza. Podchodząc do burty statku, więźniowie z trudem utrzymywali równowagę. Rozbijające się o nią fale zmyły częściowo z nich to, co zostawili na sobie podczas przenoszenia beczki.
Widok morza i głębokie hausty morskiego powietrza nie pomogły mu jednak. Gdy Antoni popatrzył na kotłujące się morze, zrobiło mu się niedobrze. Ktoś siłą oderwał go od burty i popchnął w stronę grupy. Przez luk przewleczono go jak bezwładny worek.
– Rymsza, co ci jest? Miało ci pomóc, a ty zdychasz nam tutaj? – denerwował się doktor Radomski.
Bronek wyjął skądś butelkę z wodą i podał mu, by się napił. W takim stanie, popijając tylko wodę, dotrwał do końca podróży.
1 grudnia 1949 roku, po ośmiu dobach podróży okrętem „Aleksander Newski” Antoni Rymsza przybył do Magadanu. Nie płynęli przez Cieśninę Tatarską, którędy było bliżej, lecz – ze względu na jej płytkość – w stronę Japonii, opływając Sachalin i w lewo, przez Morze Białe.
Jeszcze w 1936 roku na miejscu obecnego miasta gubernialnego Magadan stało tylko kilka namiotów. Opowiadali o tym tamtejsi weterani, którzy właśnie wówczas przybyli w te strony: Iwan Dudko i pułkownik Borys Timofiejewicz Ziarnino, były adiutant marszałka Tuchaczewskiego.
W 1949 roku – jak obliczali więźniowie pracujący w porcie – na tereny Magadanu przybyło około 750 tysięcy więźniów różnych narodowości; 90% z nich skazanych wyrokami władzy sowieckiej na 25 lat zesłania. – Tak zaludniono ten surowy kraj, określony onegdaj ukazem carskim jako nieprzydatny do zamieszkania przez ludzi.
Do Magadanu statek wpłynął o świcie. W porcie jeszcze paliły się latarnie. W rozpraszanej ich światłem szarówce Antoni zobaczył stojącą wzdłuż nabrzeża długą kolumnę samochodów.
Z ładowni wychodzili dwójkami, powoli podchodząc do trapu, gdzie w wojskowym mundurze stał specjalista od rozpoznawania błatnych. Podobno miał takie oko, że nigdy się nie pomylił. Przy jego pomocy z transportu wyłoniono około 200 błatnych.
Kryminalistów gromadzono w grupy transportowe i natychmiast ładowano na samochody. Spośród politycznych na samochody dostali się tylko ci, którzy z powodu choroby morskiej nie mogli utrzymać się na nogach. Tych zawieziono prosto do obozowej san-czaści.
Opuszczając okręt, Antoni poczuł silny podmuch mroźnego powietrza. Trudno powiedzieć, mróz czy fakt, że huśtanie ustało, a może jedno i drugie spowodowały, że poczuł się lepiej. Z trwogą jednak spoglądał na miejsce, w którym się znalazł. Krajobraz przesycony był lodowatą bielą; wszędzie piętrzyły się zwały śniegu, panował trzaskający mróz, a wiatr roznosił zamieć. Z takim mrozem – minus pięćdziesiąt stopni Celsjusza – zetknął się po raz pierwszy w życiu. A tu, zaraz po zejściu z trapu, dopadł go Josek Ajzenberg.
– Ja dziękować, że ty mi pomóc. Ja być cukiernik, lubić ciepło. Ja mieć szczęście, że wziąć kożuch – pokazał ręką na otaczającą ich rzeczywistość. Przez moment Antoniemu wydawało się, że Żyd wybrał się z nim w tę podróż gościnnie.
Niestety, Josek pomylił się. Nikt tam na gościnność liczyć nie mógł. Nie odebrali Żydowi kożucha błatni, ale odebrali mu go dozorcy. Próżno klękał przed nimi, błagał, obejmując ich za kolana. Oberwał jeszcze za to kolbą karabinu.
Mimo osłabienia morską chorobą Antoni zebrał w sobie siły i kuląc się z zimna, pomaszerował na nabrzeże, dołączając do grupy. Po segregacji ustawiono ich w kolumnę i pod konwojem z psami poprowadzono trzy kilometry do pieresyłki, to znaczy kolejnego punktu etapowego. Drogę, w przetartym samochodami śnieżnym tunelu, przebyli dość szybko; gnał ich mróz i wiejący w plecy wiatr. Nieliczna grupa dozorców z psami służyła raczej za przewodników. Tam nie było jak i dokąd uciekać.
Cdn.