Jacek Bocheński – Oszustwo

0
576

– Kalokagathia – powiedział po grecku Adam Boberski w  Brzegu, a miał na myśli ideał estetyczno-etyczny starożytnych Greków przyświecający mojemu ojcu. Pięknodobro, pięknodobroć, można by tłumaczyć na polski. Ale to ja tak tłumaczę, ojciec raczej znalazłby jakieś własne, oryginalne słowo.

Adam Boberski powiedział kalokagathia po grecku w Sali Myśliwskiej brzeskiego Muzeum Piastów Śląskich. Na ścianie za nim i za mną wisiały poroża upolowanych jeleni. Hańba człowieka. Może to i było kalon (piękne), ale na pewno nie było agathon (dobre). Gdybym w tej sali wystąpić miał nie ja z Adamem Boberskim, lecz, nie przyrównując się, Olga Tokarczuk, wyobrażam sobie, że ona poczułaby w sercu ból zabijanych zwierząt i nie zgodziłaby się usiąść pod wiszącym nad głową i sumieniami ludzkimi pokotem jelenich rogów. Ja nawet nie drgnąłem, usiadłem. A jeśli drgnąłem, to nie dałem po sobie nic poznać, konformista, nie darmo w sztuce podporządkowywania się ćwiczony przez inwestycję na warszawskim osiedlu Służew nad Dolinką.

Do Brzegu zostałem zaproszony ze względu na  ojca, zmarłego w roku 1962 i zmartwychwstałego cudem dzięki Stowarzyszeniu Żywych Poetów. Piękne wydanie „Gnom staroindyjskich” w przekładzie z sanskrytu,  dokonanym przez filologa klasycznego, głównie znawcę greki i łaciny, stało na stole, jeden egzemplarz  przede mną, drugi przed Adamem Boberskim, oba na sztorc, frontem do publiczności.

To było spotkanie autorskie ojca, moje tylko w sensie technicznym, ponieważ właściwy autor nie mógł przybyć osobiście. Jednak Adam Boberski wyłożył na pokaz obok stojących „Gnom”,  powtarzam, wyłożył, nie postawił,  sporą kolekcję moich książek ze swojej biblioteki prywatnej. Zauważyłem wśród nich „Justynę”, co mnie bardzo podnieciło. O,  jest! „Justyna”, moja Trzecia, jeszcze jedna niefortunna bohaterka Trylogii Internetowej, specjalistka znikania i powrotów, jest! Co zrobi teraz, co zrobi? Znalazła się u pana Adama, proszę, no leży tu, widzę, zerkam na nią podnieconym okiem raz za razem, choć staram się, oczywiście, ukryć, że tak zerkam, a skądże, niby tylko „Gnomy” ojca  mnie obchodzą, nie „Justyna”.

Gawędzimy sobie z panem Adamem o „Gnomach” oraz różnościach i już kończy się spotkanie autorskie, wspaniałe, mówią. Oklaski, rzeczywiście zdarzył się cud, ojciec żyje, brawo ojciec, kwiaty, zbiorowa fotografia, „Gnomy” do fotografii, przecież do zdjęć na tym wieczorze nie wystawię „Justyny”.

Chcą, żebym podpisywał „Gnomy”,  jak autor na spotkaniu autorskim.

– Nie! – mówię . – Mam zasadę. Nie podpisuję za ojca. To jego książka. Nie ośmielam się jej podpisywać

– Ale ja proszę. Koniecznie. Będę nalegała.

– Nie – upieram się . – Nie podpiszę dla zasady.

– Rozumiem, taką pan ma zasadę, ale proszę zrobić wyjątek.

Nie mam prawa, myślę. Ojciec mógłby nie pozwolić. Jeśli go znam, chyba by nie pozwolił.

Wbrew namowom obstaję przy swoim: wyjątku nie będzie, zamiast ojca książki nie podpiszę.

Do rozmowy wtrąca się osoba z boku.

– Jest precedens. Mieliśmy już podobny wypadek. Ktoś czuł się niepowołany do składania podpisu na książce innego autora. Ale przekonaliśmy go i złożył. O, tu, na samym końcu, widzi pan? Tu jest biała kartka, pusta z obu stron. Właściwie nie należy już do książki. Tu proszę nam podpisać, tu pan może.

Ulegam wreszcie. Podpisuję, konformista, konformista! Czuję, że popełniam nielojalność wobec ojca i samego siebie.

Jednak uwagę moją odciąga coś, co właśnie się dzieje i porusza mnie o wiele bardziej. Pan Adam zbiera ze stołu książki, które tam wyłożył. Jednej brak.

– Znikła „Justyna” – mówi. – Jak to się mogło stać? – Czy ktoś nie wziął mojej „Justyny”? – woła. – No przykra sprawa – zwraca się do mnie. – Ktoś chyba ukradł.

Adam Boberski, zdenerwowany, nie wie, co zrobić, a ja pęcznieję z satysfakcji. Więc jednak! Ukradli Trzecią! Komuś zatem jest potrzebna. Ta moja nieszczęsna Trzecia, ta ofiara, wyrzucona z Wikipedii, nieobecna w mediach, nieobecna już nawet u pana księgarza Darka w przeciwieństwie do obecnych „Gnom staroindyjskich”, o co się postarałem, ta fatalna Trzecia, zbędna, ignorowana, obchodzona z daleka i pomijana milczeniem, ani trochę nie fajna, krótko mówiąc, ta najwyraźniej zła książka, spodobała się złodziejowi. To jest nareszcie prawdziwa miara wartości dzieła literackiego: jakiś potrzebujący je kradnie. Wartość „Justyny” została sprawdzona. Przeżywam uniesienie. Nie zdradzam się z nim, rzecz jasna. Triumfuję po cichu. Czuję się jak ojciec, który wierzył głęboko w obiektywną wartość twórczości, również własnej, ma się rozumieć,  niezależnie od powodzenia i ocen. Słuszność tej wiary potwierdziły przed chwilą oklaski po sześćdziesięciu z górą latach. Wartość mojej Trzeciej potwierdza kradzież.

Tymczasem zakłopotany incydentem pan Adam Boberski wciąż jeszcze gorączkowo szuka „Justyny”. Nie może uwierzyć, żeby na spotkaniu autorskim w Muzeum Piastów Śląskich kradli. Może ktoś wziął przez pomyłkę? Ale to też mało prawdopodobne. Nagle mówi mi, cały  w uśmiechach:

– Jest! Nikt nie ukradł. Sam ją musiałem bezwiednie schować. Zawieruszyła mi się między książkami.

No, to wszystko już wiemy. Nie domyśliłem się, a przecież je znam, te Justyny. Trzecia, swoim zwyczajem, znikła jakby nigdy nic, gdzieś przycupnęła i udawała, że ją ukradli. Oszukała Adama Boberskiego.  

On, zadowolony, że odnalazł zgubę, a domniemanej kradzieży nie było, odetchnął z ulgą. Ja, rozczarowany, markotnieję. Moje krótkie złudzenie prysło.  

Jacek Bocheński – blog III

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko