Leszek Żuliński – Wspomnienia weterana (16) – Szkolne lata

0
865

            Urodziłem się i wychowałem do 1967 roku w mieście powiatowym Strzelce Opolskie. Przez wiele wieków miasto to było niemieckie i nosiło nazwę Groß Strehlitz. Zawierucha wojenna wszystko to zmieniła. Od tamtego czasu było to i jest nadal miasto powiatowe położone miedzy Opolem a Gliwicami. Tam moją babcię – lwowiankę – wyrzucił pociąg repatriacyjny. Tam odnalazł ją syn babci, a mój ojciec. Tam jest niewielki grób rodziny babci i mojej.

            Strzelce stały się mieszaniną historii. Do dzisiaj mieszkają tam potomkowie przedwojennych Ślązaków. A powojenna „zawierucha ludów” napedziła tu repatriantów ze Wschodu i innych miejsc.

            Mieszkaliśmy na ulicy Krakowskiej – rzut beretem od kina i szkoły. A więc kino miałem pod ręką, a szkoła to był ładny, solidny gmach, w którym mieściła się i podstawówka, i liceum. Zaraz, gdy zdałem maturę, ojca przerzucono do fabryki traktorów w Ursusie. Ursus wtedy jeszcze był „przyczepką” do Warszawy, ale już od lat jest jego dzielnicą, i to niemałą. Tu mieszkam od czasów tamtej przeprowadzki. Stąd, z Ursusa, piszę dla was te wywody.

            Moje liceum to był cud nad cudy. Świetni nauczyciele, często też lwowiacy.

            Dyrektorem szkoły był prof. Grabowski. Rzecz jasna lwowiak; wspaniała postać…

            Profesor Tubek był moim polonistą – i jest nadal, i utrzymujemy kontakt. Gdyby nie on, to być może nie zapałałbym literaturą. Już wtedy zacząłem pisać wierszyki dla Lidzi, która była pierwszą ikoną moich westchnień.

            Profesor Szybalski uczył nas fizyki i matematyki. Byłem debilem w tych przedmiotach. Szybalski raz na kwartał jakieś zadanie wypisywał mi na tablicy i mówił: rozwiąż, Żuliński! Potem odwracał się plecami do tablicy i zabawiał klasę. Po iluś tam minutach zerkał na tablicę, widząc, że nic a nic nie rozwiązałem. Wtedy mówił: siadaj Żuliński – trójka!

Aj, jaki mądry był to nauczyciel. Wiedział, że jestem zdolny w przedmiotach humanistycznych, więc nie katował mnie przedmiotami ścisłymi. A tenże wspomniany prof. Szybalski był – jak mój Ojciec – ze Lwowa. Czasami wpadał do nas; rozwijali mapę swojego miasta na dywanie i krążyli po niej palcami.

            Profesor Kaliciak był od WF-u, Profesor Góra – od biologii, Profesor Wal – od chemii. Profesor Babicz od historii, Profesor Gawol – od angielskiego… A rosyjskiego uczyła nas Pani Irmina, Polka, która jednak późno repatriowała się. Nie zapomniałem czegoś, co do dzisiaj mnie porusza: czytała nam na głos coś o Lermontowie, zastrzelonym w pojedynku – czytała i nagle łzy jej z oczu popłynęły… Mnie teraz – jak to sobie przypomnę – też łzy się pojawiają. Oto jak mocno czasem żyje się literaturą! Jak licha śmierć Lermontowa do dziś może kogoś boleć…

            Bodajże już dwa lub trzy razy byłem na zlocie absolwentów mojego liceum. Łatwo sobie wyobrazicie, jakie to były piękne spotkania – z młodszymi i starszymi kolegami, a także z nauczycielami, którzy do dzisiaj żyją (choć nie wszyscy, nie wszyscy).

             Z kilkoma absolwentami wyższych klas mam do teraz kontakt. A zwłaszcza siedzi mi w głowie Kaziu Bartmański. On razem z moją siostrą, ś.p. Majką, chodził do jednej klasy. Raz to nawet przyjechał podczas wakacji do Krościenka nad Dunajcem, gdzie mieliśmy letnią przystań… Kaziu i Majka mieli się k’sobie. Ale po naszej przeprowadzce do Warszawy jakoś ich kontakt gasł, gasł, aż wygasł.

            Niech będą pochwalone szkoły i nauczyciele, dzięki którym naprawdę czegoś się uczyliśmy. Zapewne i dzisiaj są tacy, ale tamta, urodzona jeszcze przed wojną formacja pedagogiczna, była niepowtarzalna. Pamiętam jak mój ś.p. Ojciec wychwalał swoich nauczycieli (zwłaszcza prof. Stabryłę). Jednak myślę że zawód nauczycielski nie podupadł.

            Może teraz nie jest gorzej, a na pewno znakomici nauczyciele z tzw. powołania i pasji wciąż istnieją. Jednak gdy chodziłem na wywiadówki moich dwojga dzieci, to nie czułem takich klimatów, jakie dawniej były.

            Nie wykluczam: to może być marudzenie tetryka. Prawdopodobnie nasza progenitura będzie miała tak samo dobre wspomnienia, jak moja generacja. Powiedzonko „bodaj byś cudze dzieci uczył” to kula w płot. Ten zawód potrafi być piękny i zaangażowany. I tacy nauczyciela zawsze będą się rodzić.

            Szkoła zazwyczaj wszystkim pozostaje w pamięci. Być może nawet bardziej niż uniwersytety. Zresztą ja i tu miałem szczęście. Na przykład prof. Jana Witana wszyscy lubiliśmy. A profesorowie tacy jak Zdzisław Libera, Eugeniusz Sawrymowicz, Stefan Żółkiewski to rzeczywiście były tęgie głowy i wspaniali ludzie.

            Na szczęście nic pod tym względem nie psuje się. Środowisko akademickie to solidna branża. Ja dziś już kontaktów uczelnianych nie mam, ale jestem pewny, że jeśli coś się ostatnio psuje, to nie tam.

            Szkolne lata, studenckie lata… One nas jednak formatowały. A teraz co nas formatuje? Ech, walka o przeżycie i przeczekanie napiętego czasu…

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko