Paradiso, czyli gorzko-liryczny smak międzywojnia. Jagoda Opalińska o telewizyjnym spektaklu „Paradiso” Andrzeja Strzeleckiego, nagrodzonego Nagrodą AICT im. Stefana Treugutta:

0
1200
fot. Natasza Mludzik/TVP

Paradiso, autorski spektakl Andrzeja Strzeleckiego (Teatr Telewizji – marzec 2019) posiada szczególny rytm. Znaczony historią przywoływaną w perspektywie ostatnich miesięcy dwudziestolecia. Kształtowany wielopiętrową stylizacją. Niesiony gęstą muzyką Marka Stefankiewicza. Rzeźbiony wyrazistym aktorskim zbliżeniem.

Cały ten rozbudowany rytmiczny plan generując odrębne przestrzenie, równocześnie je miesza, łączy, modyfikuje. Wszystko razem ma kolor, zapach i wdzięk. Scenografia (Tatiana Kwiatkowska, Marek Chowaniec) celnie trafia w sedno stylizacji.

Żeby wędrować tymi ścieżkami, trzeba chwytać czas po kawałku. Gdyż nie chronologia, lecz pójście szlakiem kilku wątków tłumaczy współobecność zdarzeń. Epilog wyprzedza prolog i wraca pytajnikiem w postscriptum.

Splataną nićmi pamięci narrację otwiera ujawniony we wstępie pierwszy finał, czyli samobójczy strzał Barona Witolda Banickiego (Piotr Fronczewski). Zgodnie z linią akcji fabuła tylko się ociera o melodramat. Tak jak i fruwa wokół miłości, zdrady, polityki, sławy, zbrodni, pieniądza.

Fabularny węzeł zaciska się na dansingu w restauracji Paradiso. Wnętrza i bon moty w stylizatorskich aranżacjach sięgają legendy Adrii, gdzie Warszawa spotykała Warszawkę. Sięgają legendy, ale nie rekonstrukcji, ponieważ to anegdota ubiera fakty, a refren piosenki dorzuca dialogom puentę. Słowo uwodzi i zwodzi. Śmieszy i rozśmiesza. Summa summarum… poraża. Tak z kadru na kadr Paradiso zbliża się do Inferno. Między alkohol a rozmowę wpada odór Berezy Kartuskiej. Robi się duszno, lepko. A że sami swoi, wstyd trzyma za gardło i nie puszcza. Retorykę: silni, zwarci, gotowi zasłania widmo uzbrojonego po zęby niemieckiego sąsiada. Młody Żyd Artur Rahn (znakomity szkic do portretu Marcina Januszkiewicza) przywozi z Berlina świadectwa antysemickich czystek. Strach i mrok kładą się smugą cienia na konwersacyjno-tanecznych figurach. Orkiestra gra wedle tradycji Titanica do końca, a nawet i dłużej. Paradiso chwyta falę, choć już tonie.

Drobiazgowo haftowany scenariusz mógł się zgubić w mozaikowej materii rozgadanych epizodów. Tymczasem Andrzej Strzelecki idąc tędy-owędy, właśnie w tych ramach zbudował teatr żywy, ciekawy i konsekwentnie osobny. Aktorskie wizerunki sytuują się w niedopowiedzeniu, w odarciu ze złudzeń, w kulturze słowa, w eleganckiej precyzji gestów. Tworzą je wspaniali soliści oraz rysowany cienką kreską dalszy plan.

Zacznijmy od sylwetki wspomnianego już Barona. Nic to, że tytuł kupiony. Bo towarzyszą mu wdzięk, sekret oraz aura ledwo muśniętej podczas dansingu – a spóźnionej o dekady – miłości. W roli Fronczewskiego świetnie słychać charakterystyczny dla języka inscenizacji ton nostalgii, trop utraconej ojcowizny – polszczyzny.

Tragiczny Portret na wskroś okaleczonego Berezą człowieka przedstawia Piotr Machalica (Władysław Wierzejski). Obraz do trzewi prawdziwy. Malowany bez kropli emfazy. Ściągnięta, wsparta selekcjonowanym gestyczno-mimicznym szczegółem ekspresja. Bardzo, bardzo staranny aktorski skrót!

Jeszcze inaczej, w akcie bagatelizowanego heroizmu pokazuje Hrabinę Nelly Sarzyńską Ewa Wiśniewska. Wciąż piękna. Wciąż niepowtarzalna. Sposób wypowiedzi – z jednej strony mieniący się autoironią, z drugiej: logiczny, uporządkowany – daje dowód bezkompromisowej odwagi. Świadectwo woli, której nie złamie żaden najeźdźca. Gęste, wyjątkowo uważne aktorstwo. Prosty z wyboru krój roli. Brawo!

Ponieważ były szlachetnej miary kadry, niechże się teraz ujawnią historyczne demony. Dansingowy gwar przemyca nazwisko Wacław Kostek-Biernacki. Poeta, pisarz, działacz polityczny. Człowiek od czarnej roboty u Marszałka Piłsudskiego, który jako wojewoda poleski sprawował pieczę nad Berezą. Co prawda teatralny konterfekt Konstantego Barwińskiego (Sławomir Orzechowski) funkcjonuje obok historycznych realiów. Natomiast jest tam powinowactwo w obszarze patologii władzy. Orzechowski nie używa demonizowanej ekspresji. Żongluje dykteryjką, rzuca zwischenrufem. Wypisz wymaluj rubaszna sympatucha. Dopiero oko mu tężeje, gdy namierza przeciwnika. Żart się natychmiast kończy. Ofiara nie ma szansy, by uciec… Mocny, wręcz scementowany aktorski przekaz budzi grozę. Rośnie liczba niespłaconych – jak pisał Broniewski – rachunków krzywd.

Skoro już zaistniała bezwzględna kanalia, niechże się ujawni jej znakomicie skomponowana satyryczna wersja. W tym portrecie widać, że brak skrupułów niszczy zwykłą ludzką przyzwoitość. Jan Englert, prezentując sylwetkę Kazimierza Orszy, gwiazdy teatru i kina, posłużył się zabawną formą kabotyńsko-narcystycznych monologów. Ale uwaga, uwaga. Zabawną do granic manifestu polono-germańskiej wspólnoty. Zabawną do chwili osadzonych na planie antyżydowskiej prowokacji szmoncesowych żartów. Stanowcze nie wobec takiej nagonki wyraża gest Maurycego Grunberga (Wojciech Pszoniak).

Mrok i strach gęstnieją. Zwroty akcji nabierają tempa. Soczysty aktorski wielogłos dopełnia obraz grozy. Że wymienię tylko przykładowo dwie interesująco wystylizowane kobiece miniatury. Profesorowa Kossowska Joanny Pałuckiej niesie ze sobą nerwicę zagubionej wśród uczuciowych meandrów kobiety. Szkic się ciekawie odsłania w plastycznym kontraście z sylwetką małżonka, Stefana Kossowskiego (Tomasz Sapryk), który tryska kasandryczną energią  à la słynny jasnowidz Stefan Ossowiecki.

Tête  à tête neurotycznej Profesorowej siedzi słodka rudo-blond Maria Barwińska (Dominika Kluźniak). Jako żona łajdaka z urzędu powinna mało widzieć i jeszcze mniej rozumieć. Co też świetnie robi wsparta, charakterystycznym dla wszystkich aktorskich projekcji Kluźniak, genem rodzajowej prawdy. Wojskowe szlify nadwyrężają z przytupem i wedle rangi Pułkownik Adam Maślakiewicz (Krzysztof Tyniec) oraz Adiutant (Oskar Hamerski).

Z okien gabinetu, a przede wszytkim z perspektywy osobistej traumy ogląda świat bez jutra właściciel Paradiso Felicjan Drawicz (Witold Dębicki). On też swoją postacią fabularnie uzasadnia obecność grupy młodych, których w aktorskich wejściach wspiera obok rzemiosła wiarygodnie cytowany szczegół.

Precyzyjnie krok po kroku odsłania ukryty wśród biograficzno-uczuciowych ścieżek wizerunek Adeli Milena Olchowska. Drugi finał, gdy Adela „Panna na złotym danielu” zaciera ślad żydowskich przodków, niesie happy end na miarę czasów pogardy. Wśród symboliczno-realistycznych odniesień zaznacza własny koloryt naturalna w każdym calu Lidia Pronobis (Kelnerka). Plastyczne sygnały swojego oglądu rzeczywistości wysyła Kelner-bystrzaka Huberta Paszkiewicza. Wiadomo, że nie jeździ konno, ale wcale nie wiadomo, dokąd go poniesie wrzesień trzydziestego dziewiątego roku. Na linii niewiadomych zaistniał też Fotograf Bartosza Mikulaka.

Tajemnic sporo. Niedopowiedzeń jeszcze więcej. A wokół krążą w mistrzowskim wykonaniu kompozycje Marka Stefankiewicza. Ścisła symbioza ze słowem; brzmienie nasycone szczególną, „stefankiewiczowską” w każdej nucie, harmonią. Dźwięki tworzą wspólną, a zarazem autonomiczną strukturę spektaklu. Tam też się rodzi wspaniały wokalny komentarz, modulowany przez nieco chrapliwy, a jednocześnie ciepły, timbre głosu oraz ascetyczną, lekko wibrującą interpretację Katarzyny Dąbrowskiej (Piosenkarka). Muzyka i śpiew otaczają dialogi w przymierzu z ironiczno-poetyckim cudzysłowem.

Finałowe klamry się  zaciskają. Paradiso jeszcze śpiewa i tańczy. Choć czuć i widać koniec końca, trzyma nas po obu stronach lustra inkrustowany upływem czasu soczysty teatr. Nostalgiczno-dramatyczna sceneria sprzyja pożegnalnym toastom. Zatem Panie, Panowie kieliszki w górę!

– za Paradiso, gdzie latem trzydziestego dziewiątego roku balowały nasze marzenia i nasze mrzonki o Niepodległej;

– za Marcela Prousta, gdyż dzięki Niemu mogliśmy podejrzeć stracony czas;

– za Aktorów, którzy pięknie wędrowali tropem słowa i kontekstu;

– za Andrzeja Strzeleckiego i Marka Stefankiewicza, ponieważ oni nadali sens, ton i styl wyłowionym z przeszłości chwilom…

Jagoda Opalińska

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko