W drodze do „czyśćca”.
Po kilku
dniach niesamowitej udręki spowodowanej tragicznymi warunkami podróży, jakimi
przede wszystkim był głód i ciasnota, transport więźniów dotarł do Brześcia.
Pociąg zatrzymał się. Dworzec obstawiony był sowieckim wojskiem, sytuacja
przypominała tę z dworca w Legnicy.
– Mielibyśmy wysiąść tutaj? – Rymsza zapytał zaprzyjaźnionego
wcześniej w sowieckiej tiurmie majora Piercewa, radzieckiego oficera skazanego
na 10 lat łagrów za to, że zaraz po wojnie chciał wziąć ślub z polką i opuścić
armię.
– Jeśli nas wysadzą, to dopiero gdzieś pod Moskwą. I to nie wszystkich.
Mnie na pewno, ty pojedziesz dalej – wyjaśnił major.
Ale major nie miał racji. Kalkulował tak, bo łagry przeznaczone dla sowieckich
jeńców wojennych, którzy „zamiast zginąć
za Stalina”, poddali się w niemiecką niewolę, za co z tak zwanego automatu
otrzymywali po 10 lat zsyłki, znajdowały się najbliżej – w obszarze
moskiewskim.
Zaraz po zatrzymaniu pociągu, uzbrojeni żołnierze, z psami na smyczach,
obstawili szczelnie transport na całej jego długości. Zazgrzytały zasuwy.
– Wychodzić! Wychodzić na peron i ustawiać się w szeregu! –
Wrzaski żołnierzy i ujadanie psów zagłuszyło tych, którzy zdobywając się
na odwagę, próbowali dowiedzieć się, co zamierzają z nimi zrobić.
Niestety, dowiedzieli się tylko, że nie mają żadnych praw, a jedyną
rzeczą, która im przysługuje, jest ślepe posłuszeństwo tym, którzy się nimi
„opiekują”.
Ustawieni czwórkami w grupy, tak jak jechali w wagonach, najpierw
zostali poddani sprawdzeniu stanu ilościowego i ewidencyjnego. Potem
przekazano transport dowódcy żołnierskiej eskorty i poprowadzono wszystkich
przez tory, jakiś park, skrawek obcego im miasta, prosto pod okazały, okolony
wysokim murem budynek.
– To więzienie – zauważył Piercew. – Wybudowali je Polacy dla swoich
więźniów politycznych.
To było solidne więzienie. Wszystko było tam dopasowane: drzwi, okna, kraty.
Tylko cele były tak samo małe jak w Legnicy. Niebawem okazało się, że
nawet mniejsze, gdyż… do każdej z nich pakowano po kilkanaście osób.
Ubijano ich w tych celach, jak śledzie w beczkach.
– Sądząc po ciasnocie – zauważył Piercew – długo ich tam trzymać nie
powinni.
Noc jakoś przetrzymali. A rano dali im po kawałku chleba i po misce
więziennej zupy.
W więzieniu brzeskim spędzili kilka
dni. Wątpliwości, które im nasunęły się w momencie, gdy zatrzymali się
w Brześciu, szybko rozwiane zostały przez straż więzienną. Dla strażników
przybycie nowego transportu więźniów stanowiło dodatkowe obciążenie.
Niezadowolenie z tego faktu wyrażali przy każdej okazji. Czasowi nadzorcy
zmuszali więźniów do tego, żeby zapamiętali sobie, że nie są zwykłymi ludźmi:
dla nich byli przestępcami, gestapowcami, faszystami, zdrajcami ojczyzny,
śmieciem, które wymaga jedynie pogardy. Te lekcje nie były im obce,
a Rymsza zapamiętał je dobrze jeszcze w Legnicy.
W wagonach, do których ponownie załadowano ich w Brześciu,
zwiększyło się zagęszczenie: już nie po czterdzieści, ale po pięćdziesiąt
kilka, po sześćdziesiąt osób tłoczono do jednego wagonu. W tej ciasnocie
trzeba było wiele wysiłku i wzajemnego zrozumienia wobec siebie.
Czekała ich kolejna kilkudniowa podróż. Każdy chciał ją przetrwać,
bez względu na to, jaki będzie los, ku któremu zmierza.
Ludzie nie znali się, nie rozmawiali z sobą, ale wystarczył jeden gest,
jeden ruch, słowo, aby się zrozumieć. Tak było na początku, kiedy wszyscy byli
jeszcze w miarę zdrowi i opanowani. Gdy emocje i różnego rodzaju
dolegliwości nie brały przewagi nad psychiką. Bez zbędnych słów można było
oprzeć się plecami o plecy partnera, położyć na podłodze, przylegając
ściśle do już leżącego i ogrzać ciepłem jego ciała. W miarę upływu
czasu głód, choroby i pogarszający się stan psychiczny więźniów uczyniły
z podróży koszmar.
Więźniowie mieli świadomość, że w tych wagonach wożono kiedyś bydło,
i że bydło to miało znośniejsze warunki niż oni – ludzie.
Jedynie nie brakowało im powietrza.
Wprawdzie – do wysokości wzrostu człowieka – wszystkie szpary zabito
deskami, ale za to w dachu dziur było jak w starym sicie. „To
dobrze – myślał Antoni. – Ukryli nas przed ludźmi, ale zapomnieli
o Bogu. Rosjanie nie uwzględniają interwencji Boga. To dobrze, bo chociaż
on nas widzi”.
Nie tylko Bóg obserwował ich przez dziurawy dach. Miał przez niego wgląd
również wartownik. Póki co, on w imieniu Najwyższego przemawiał
z wysokości budki wartowniczej. Jak zazwyczaj w tego typu
transportach, budki rozmieszczone były pomiędzy wagonami, na buforach.
Po niebie trudno było zorientować się w terenie, przez który ich
transportowano. Jeśli stali i nie otwierano drzwi, nie było słychać
szczekania psów, wrzasków żołnierzy – oznaczało to, że pojadą dalej. Za
godzinę, dwie, trzy…
Od Brześcia nie było już
przy nim majora Piercewa. Mimo iż w więzieniu starano się segregować ich
grupami, według wcześniejszego podziału na wagony, przy kolejnym załadunku
wszyscy się wymieszali i major nie trafił do tego samego wagonu co Rymsza.
Potem nie spotkał go więcej.
Następnego dnia po wyjeździe z Brześcia głód, który towarzyszył im od
początku tej podróży, stał się jeszcze dokuczliwszy.
– Przedtem otrzymywaliśmy chociaż wodę – denerwowali się
więźniowie. – Jeśli nas chcą zabić głodem, to po co tak daleko wieźć?
Mogli to zrobić na miejscu…
Gdy przez szpary w dachu od kilku
godzin zaglądało słońce, a posiłku nadal nikt z obsługi pociągu nie
przyrządzał, jadący z nimi Rosjanie postanowili inerweniować.
– Dlaczego nie dajecie nam jeść?! Ludzi wieziecie, a nie kamienie!
Nam chce się jeść!
Wartownik, do którego te głosy były skierowane, zareagował po ludzku.
– Uspokójcie się, słyszałem! Rozumiem, o co wam chodzi i przez
telefon przekażę komendantowi.
Chwilę później ten sam głos oznajmił.
– Komendant kazał powiedzieć, że podczas
najbliższego postoju sprawę wyjaśni.
– Co tu wyjaśniać?! – denerwowali się Rosjanie. – Nam nie
wyjaśnień trzeba, tylko chleba! Ty tam na górze, słyszysz?! My nie chcemy wyjaśnień, tylko jeść!
– Słyszu, słyszu! – dobiegło od strony dachu. Parę minut
później konwersacja została wznowiona.
– Więźniowie! Komendant mówi, że dostaliście na drogę suchy prowiant!
– Taka twoja mać! Suchy prowiant! Kagda?! – Kiedy?! Jaki suchy prowiant?!
Co ty gadasz?! Niczego nie dostaliśmy…
Niebawem pociąg zatrzymał się w polu. Wartownicy otworzyli wagony
i podano im kipiatok. – Po kubku przegotowanej wody. Komendant
transportu w stopniu kapitana biegał podenerwowany wzdłuż pociągu
i wymachiwał jakimiś papierami.
– Co on krzyczy?! – denerwowali się więźniowie, którzy w panującym
zgiełku nie mogli zrozumieć słów kapitana. Antoni Rymsza z trudem
przecisnął się w pobliże wyjścia. Oficer, stojący kilka metrów dalej,
wyglądem niewiele różnił się od więźniów. Wychudzony, w mocno zniszczonym,
wystrzępionym na połach szynelu, potrząsał nerwowo jakimiś papierzyskami
i tłumaczył, że w jego dokumentach przekazania transportu wyraźnie
stoi napisane, że w Brześciu otrzymali suchy prowiant na pięć dni. Gdyby
nawet chciał im pomóc, nie jest w stanie, bo ma tylko wyliczone skromne
porcje dla obsługi.
Nie było rady, musieli głodować. Podczas następnej przerwy w podróży
wartownicy ponownie otworzyli wagony.
– Uwaga! Kto jest rodowitym Rosjaninem, niech wysiądzie! Powtarzam!, Rosjanie
mają wysiąść! – W wagonach zrobił się szum. – Ruscy mają
wysiąść?! Ciekawe po co?
W wagonie, w którym podróżował Rymsza, było ich tylko dwóch. Wysiedli
i… wraz z grupą więźniów zebranych z całego eszelonu, zaprowadzeni
zostali do wagonu, w którym podróżowała warta. Łącznie było ich około
dwudziestu.
Zanim pociąg ruszył, Rosjanie powrócili.
– I co? Co chcieli od was? – posypały się pytania.
– A co mogli chcieć? Bałandu nam dali.
– Dali zupy? – ktoś nie dowierzał. – A chleb, chleba dali? Macie
może chleb?
Gdyby nawet dali chleba i tak nie
starczyłoby dla wszystkich. Ale Rosjanom dali tylko zupy. I tego dnia
i przez wszystkie kolejne pięć dni podróży, gdy pociąg w porze
popołudniowej zatrzymywał się gdzieś na dłużej, zabierano ich i karmiono
zupą.
Więźniowie rozumieli ten humanitarny gest Rosjan w stosunku do
swoich ziomków, mimo wszystko jednak czuli się oszukani. Przecież to nie kto
inny tylko ci sami Rosjanie, którzy wyciągali rękę Samarytanina do swoich,
wszystkim pozostałym, których było wielekroć więcej, ukradli i tak głodowe
racje chleba.
Kiedy kolejny raz wywołano Rosjan
z wagonów, jeden z podróżujących z Rymszą więźniów nie
wytrzymał. Przedarłszy się przez stłoczonych w drzwiach wycieńczonych
głodem ludzi, wyskoczył z wagonu i pędem ruszył przed siebie. Stojący
na zewnątrz Rosjanie próbowali go zatrzymać, ale nie udało się. Języka,
w którym uciekający wydobywał z siebie jakieś oszalałe wrzaski, nie
można było zrozumieć. Ktoś powiedział potem, że był Cyganem, być może Rumunem.
– Stoj! Stoj! Strielać budu! – padły ostrzeżenia. Któryś ze
strażników uwolnił ze smyczy psa. Nim ten jednak dobiegł do uciekającego,
w najbliższej budce wartowniczej pomiędzy wagonami zagrał karabin
maszynowy.
Więzień zapewne wiedział, iż z tego transportu uciec się nie da i nie
po to uciekał, żeby żyć na wolności. Głód i załamanie psychiczne,
z którymi sobie nie radził, podpowiedziały mu takie właśnie rozwiązanie na
skrócenie cierpień. Jego instynkt samozachowawczy pokonany został przez inny
instynkt – samozagłady.
Po powrocie Rosjan
z posiłku i zamknięciu wagonów, na zewnątrz znów zapanowała cisza.
Tylko w wagonie któryś z Polaków modlił się półgłosem, wznosząc oczy
ku górze, ku nieuchwytnemu niebu, posiniałym kolorem zaglądającemu przez
dziurawy dach do środka: „Chleba naszego, powszedniego, racz nam dać Panie…”.
W końcówce piątej doby podróży transport osiągnął stację kolejową Aroł.
Pociąg przetoczono na boczny tor i na kilka godzin wyłączono z ruchu.
Docierające do więżniów informacje przeczyły sobie wzajemnie, wprowadzały
rozgardiasz. Nadzieja przeplatała się z bólem i rozpaczą, strach
czynił w głowach zamęt. Nie potwierdziły się przypuszczenia, że zostaną
nakarmieni. Otrzymali tylko wodę; po szklance kipiatoku. Wygłodniali do
szaleństwa więźniowie wyli nieludzkimi głosami. Wycie to wydobywało się
z nieszczelnych wagonów denerwując straż. Jej wrzaskliwe groźby
i dudnienie kolbami w ściany nie skutkowały jednak.
– Ciszee bydło! Uspokoić się! Ciszee! Nie mamy chleba! Kapitan, którego Antoni
widział wcześniej w wytartym szynelu, nie pokazał się więcej. Ktoś mówił,
że słyszał, iż z niektórych wagonów wyniesiono kilku zmarłych.
– Z głodu zmarli?
– Z głodu i choroby – tłumaczył czyjś głos. Nikt w to nie
wątpił. Zdecydowana większość tych ludzi miała już za sobą gehennę
wielomiesięcznych prześladowań.
– W obliczu głodu, jak w obliczu śmierci, wszyscy są równi.
I tylko szkoda – rozmyślał Antoni – że nie ma przy nim majora
Piercewa. Ten były sowiecki oficer, który „zdradził” swoją ojczyznę poprzez to,
że ośmielił się napisać raport do generała Masłowa, iż chce na stałe pozostać
w Polsce, był przecież na początku tej podróży przekonany, że są potrzebni
władzy sowieckiej. Uważał, że potrzebne są jej ich ręce, które mają budować
socjalizm. Nie tylko zresztą major Piercew miał złudzenia. To nadzieja, która
je budziła, wprowadzała ten zamęt. A może dobrze, że chociaż ona trwała
z nimi?
Wytrzymać. Póki ciała nie trawi gorączka, póki kubek wody ratuje go przed
zwaleniem się z nóg, wytrzymać. – Przecież któregoś dnia droga
skończy się i dojadą do czyśćca. Muszą tam dojechać…
Tymczasem w Orle zmieniła się załoga obsługująca eszelon
i pociąg ruszył dalej, w drogę, która trwała kolejne dwie doby.
Rosjanie nie otrzymywali już zupy. Do wagonów dostarczono za to beczki
z wodą. Pijąc ją, więźniowie dyscyplinowali się wzajemnie, wydzielając
sobie normy. Nikt nie wiedział, na jak długo będzie musiało jej wystarczyć.
Wycieńczeni do granic ludzkiej wytrzymałości dojechali do
Moskwy. Tam przybywały transporty z zesłańcami nie tylko z Polski.
Był to pierwszy poważniejszy punkt strategiczny w sieci barbarzyńskiego
totalitaryzmu, w sieci tworzącej system komunistycznego bezprawia
i niewoli.
W Moskwie przetransportowano ich do więzienia „Krasnaja Prieśnia”. Był to
ogromny, kilkupiętrowy gmach, w którym plac spacerowy znajdował się wysoko
na dachu.
Słaniających się z wyczerpania więźniów rozlokowano najpierw
w ciasnych celach i nakarmiono. Dostali zupy i po kawałku
chleba. A później, grupkami, wyprowadzano ich na dach, na spacer po placu
okolonym gęstym, kolczastym drutem. Z dachu widać było rozległe
przestrzenie miasta. To była Moskwa – stolica mocarstwa, w którym
wszechwładnie panował Stalin.
W grupie spacerowej, do której trafił Rymsza, znalazło się przypadkowo
dwóch niemieckich generałów. Szedł tuż za nimi wsłuchując się w rozmowę.
– Popatrz Josef. Widzisz ten pałac przed nami? Jesteśmy na dachu świata,
którego mieliśmy się stać panami.
– Kto się wywyższa, będzie poniżony – zauważył półgłosem Antoni. Ten, do
którego zwracał się współtowarzysz, obejrzał się.
– Jesteś Niemcem? – zapytał. Jego skronie były niemal białe, a oczy
miały w sobie coś z oczu dziecka.
– Nie, jestem Polakiem. Oficerem Armii Krajowej.
– Walczyłeś z nami, prawda?
– Tak, walczyłem z wami
i z nimi też – skinął, pokazując na strażnika, który odwrócony
do nich plecami stał zapatrzony przed siebie. Ten z oczami dziecka zawahał
się.
– Na imię mi Josef – dotknął dłoni Rymszy. Zbyt ostrożnie –
wydawało mu się – jak na gest wyrażający chęć jej uściśnięcia.
– Wiem – odparł cicho Antoni. – Słyszałem, jak rozmawialiście.
– Hej tam, Hansy! Nie gadać! – strażnik nerwowym ruchem poprawił na pasie
pistolet maszynowy. Generałowie pobledli. Zanim Josef odwrócił się ponownie,
w jego oczach pojawił się strach.
Jakie to dziwne – pomyślał Rymsza. – Sądząc po płaszczu, jaki Niemiec
miał na sobie, z pewnością kiedyś dowodził setkami samolotów, decydował
o użyciu ogromnej ilości śmiercionośnej broni, a teraz? Drży przed
jednym ruskim sołdatem, który trzyma w rękach tylko karabin maszynowy.
Spacer nie trwał długo; dziesięć, może piętnaście minut. W celi było
zimno, ale dali im koce. Wrzucili kilkanaście starych, obstrzępionych derek,
którymi – leżąc na podłodze w jednej zbitej masie – starali się
okryć jak najszczelniej.
Tak spędzili noc. Rankiem ktoś zauważył, że leżący obok niego współtowarzysz
jest zimny.
– On nie oddycha! – Któryś z więźniów usiłował leżącego obrócić na
bok.
– Już jest sztywny – stwierdził. – Zawołajcie strażnika. –
W celi powstało zamieszanie. Ktoś zaproponował: – Poczekajmy do
śniadania, może uda się wziąć jego porcję. Propozycję zaakceptowała większość.
Zmarłego przesunięto w kąt celi i okryto kocem.
– Wygląda, jakby spał.
– Śpi. Na pewno śpi. Dla niego już bez znaczenia…
Podstęp udał się. Niebawem do celi wszedł strażnik, żeby policzyć więźniów,
a za nim podjechał wózek z zupą i chlebem. Dla pewności –
gdyby sprawdzający chciał obudzić leżącego – obok zmarłego ułożyło się na
podłodze kilku żywych. Udawali, że śpią.
– … trinadcat, czetirnadcat… – Udało się. Policzony.
Pobrali porcję. Gdy strażnik wyszedł, zaczęła się kłótnia, kto ma ją zjeść.
– Pajdka chleba to za mało, żeby dzielić się nią z wszystkimi. Podzielimy
ją dla połowy więźniów, a pozostałych obdzieli się przy następnym
posiłku – padła kolejna propozycja.
– Chcecie przetrzymywać tutaj trupa? Nie
wyrażam zgody! On ma prawo zostać pochowany – sprzeciwił się jeden
z Niemców. Więźniowie jednak zagłuszyli go.
– Od kiedy to stałeś się taki humanitarny szwabie, co?! Nieboszczyk ci
przeszkadza?! Poczekaj trochę, będziesz śmierdział, jak on…
Trzy noce i dwa dni zmarły leżał pomiędzy nimi. Po pobraniu jego
przydziału żywności po raz trzeci, musieli zgłosić, że nie żyje. W celi
było zbyt ciasno i w powietrzu naprawdę zaczął unosić się trupi odór.
W Moskwie – tak jak wcześniej
przewidywał major Piercew – oddzielono wszystkich Rosjan. Niemieckich
generałów też, przenosząc ich do innej części więzienia.
– My zostajemy tutaj,
w Moskwie – Josef zwrócił się do Rymszy. Gdy go wyprowadzano, kazał
mu się trzymać i… nie dawać Ruskim. – Ty, polski partyzant jesteś
twardy, ja to wiem. Ty ich przetrzymasz. Musisz ich przetrzymać –
powiedział do niego. Antoni uśmiechnął się tylko. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
Mimo czysto ludzkiego współczucia, jakim ich darzył, nie potrafił zdobyć się na
przyjazne słowo.
Podstawiony w Moskwie pociąg składał się ze specjalnych wagonów osobowych,
podobnych do polskich pulmanów. Ponieważ stanowiły one wymysł ministra spraw
wewnętrznych carskiej Rosji, od jego nazwiska skład taki nazywano „Stołypinem”.
Wymyślne wagony carskiego ministra nie były jednak w stanie
zabezpieczyć potrzeb komunistycznego mocarstwa, które budowano na gruzach
carskiego imperium. Do przedziału, w którym za cara przewożono co najwyżej
osiem osób, w Moskwie początkowo ładowano ich po szesnastu. Pięciu na
ławce z jednej strony, pięciu z drugiej i po trzech na półkach
u góry.
Już wydawało się, że jakoś w tym tłoku uda się przetrwać dalszą podróż,
gdy nastąpiło tak zwane dopełnienie. Kolejnych więźniów upychano jak popadnie.
Pierwszych wtłoczonych do przedziału rzucono na podłogę, pod ławki. Następnych
wpychano na oślep, ubijając kolanami. Na jęki i protesty odpowiadano
wulgarnymi słowami, biciem i kopaniem.
– Cisza zdrajcy, bandyci! Do Kujbyszewa dojedziecie!
W przedziale okien nie było.
W ogromnej ciasnocie, bez wody i powietrza, po niepełnych dwóch
dobach podróży dotarli na miejsce. Upał dokuczał straszliwie. Duchota, brak
wody, a na dodatek… pluskwy. Antoni poznał te żyjątka jeszcze
w więzieniu w Warszawie. Były też w Legnicy. Nigdy jednak
wcześniej nie sądził, że mogą być aż tak dokuczliwe. Nie uwierzyłby też, że aż
tyle może ich podróżować razem z nimi. Momentami zazdrościł
pluskwom – one miały chociaż co jeść. No, może o tyle były
w gorszej sytuacji od nich, że dla tych, które udało się pochwycić,
przygoda wspólnej podróży kończyła się śmiercią. Oni byli ostrożniejsi od
pluskiew.
– Do Kujbyszewa będzie tylko dwie doby – poinformował ktoś, kto
znał te tereny. Miałby rację, gdyby nie fakt, że… w Kujbyszewie ich
podróż nie kończyła się. Gdy pociąg wjechał na stację, długo nie otwierano
wagonów.
– Coś niedobrego dzieje się – zauważył
któryś z więźniów, znajdujących się w pobliżu drzwi. – Trwają
jakieś pertraktacje wokół nas. Nie mogę zrozumieć, o co chodzi.
Niebawem sytuacja wyjaśniła się. Chodziło o to, że komendant
transportu zapomniał zabrać ich dokumenty.
– Bez dokumentów nie przyjmą. Słyszałem, że mają zawrócić nas z powrotem
do Moskwy – tłumaczył przypadkowy zwiadowca. Więźniowie nie chcieli
uwierzyć. – Do Moskwy? Cały transport, z powodu braku dokumentów do
Moskwy? – Informator nie mylił się. Transport zawrócono.
Tylko pluskwy i wszy ucieszyły się z ich udręki, bo dla nich
oznaczało to kilka kolejnych dni wyżerki.
Zawrócono pociąg do Moskwy. Tam obsługa transportu pobrała właściwe dokumenty
i ponownie przywiezieni zostali do Kujbyszewa. W drodze kilka osób
podzieliło los żyjątek, które w nękaniu więźniów współpracowały
z Sowietami. Zostały zagniecione. Przypuszczalnie ich ofiara dla tych, co
kierowali transportem, tyle samo była warta, co los rozgniecionych insektów.
U Sowietów wszystkiego było „mnogo” i pluskiew, i więźniów.
Pluskwy jednak żywiły się same i nie
stanowiły zagrożenia dla komunizmu, a więźniowie – przeciwnie.
Z chwilą
zakończenia załadunku, podróżujący w przedziale więźniowie próbowali
nawiązać kontakt. Na postawione po polsku przez Rymszę pytanie o rodaka,
nikt nie odpowiedział.
– Ja jestem Niemcem. Jest nas dwóch. Czy są
tu inni Niemcy? – zapytał mężczyzna siedzący blisko drzwi. Ponieważ też
nikt mu nie odpowiedział, odezwał się Antoni.
– Jestem Polakiem, ale znam język niemiecki.
– Czy zna pan również rosyjski? – zapytał Niemiec.
– Tak – potwierdził. – Rosyjski znam również.
– Proszę zatem w moim imieniu przeprosić wszystkich i powiedzieć, że
jestem chory. Mam padaczkę. To bardzo nieprzyjemne, ale niegroźne.
I proszę powiedzieć, iż mogę dostać ataku, za co z góry przepraszam
i chcę, żeby wszyscy wiedzieli, żeby w razie czego nie wszczynać
alarmu.
Rymsza przetłumaczył prośbę Niemca. Gdy mówił o nim, że jest chory na
padaczkę, większość oczu zwróciła się ku niemu.
– Jestem chory. Przepraszam za kłopot. – Powtarzając kilkakrotnie, Niemiec
odwracał głowę w stronę każdego, kto go obserwował i przepraszał
również gestem.
Potem ów Niemiec opowiedział Antoniemu, że ma stopień oberleutnanta
(porucznika), i że walczył w batalionie słynnego majora Maksa
Schmelinga , przedwojennego mistrza świata wagi ciężkiej w boksie.
Schmeling brał udział w desancie na Kretę w 1941 roku. Podróżujący
z nimi oberleutnant został tam ciężko ranny w głowę. Niemiecki oficer
był niezwykle uprzejmy.
– Jeśli pan nie wierzy, proszę zobaczyć, to pamiątka
z Krety – pochylając głowę, pokazał widniejącą na jej czubku łysinę,
którą ozdabiała rozległa blizna.
– Zamiast kości mam tam srebrno-platynową płytkę – wyjaśnił.
Niemiec był strzelcem spadochronowym. Max Schmeling,
jeden z najsłynniejszych przedwojennych bokserów wagi ciężkiej, był
jednym z nielicznych niemieckich sportowców, którzy zostali wcieleni do wojska
za odmowę wstąpienia do NSDAP. Ponadto Schmeling odmówił rozwodu z czeską aktorką
Anną Ondrą. Schmeling jako oficer strzelców spadochronowych doznał w czasie
desantu na Kretę poważnego urazu kręgosłupa i kolan.
Drugi Niemec był jego adiutantem. Razem dostali się do sowieckiej niewoli. To
był zwykły szeregowiec. Początkowo Rymszę zdziwiło tylko, że na nogach miał on
gumiaki. Później, podczas podróży, szokował również zachowaniem. Niemiecki
szeregowiec zajął miejsce na górnej półce, nad swoim oficerem. Gdy na wołania
więźniów o otwarcie drzwi i pozwolenie wyjścia do ubikacji, nikt nie
odpowiadał, jako pierwszy zszedł na dół i nasikał w swoje buty.
Później to samo czynili inni. Zadziwił Rymszę zupełnie, kiedy w drugiej
dobie podróży z Moskwy, podszedł do swoich butów i podnosząc jeden
z nich do ust, napił się uryny.
Oberleutnant prawidłowo przewidział swoje ataki choroby. W czasie, kiedy
dowiedzieli się, że pociąg ponownie zawracają do Moskwy, sztywniejąc, upadł na
podłogę. W jego ustach błyskawicznie pojawiła się piana, a ciało
dostało konwulsyjnych drgawek.
Antoni wiedział, jak pomóc takiemu człowiekowi; adiutant położył mu pod głowę
koc, a on, przysiadając przy jego nogach, przytrzymał je mocno, aby
Niemiec nie zrobił sobie krzywdy.
Atak minął szybko, a oficer –
przepraszając wszystkich – ponownie wrócił na ławkę. Potem, nawiązując
rozmowę z Rymszą, oberleutnant zadał mu zaskakujące pytanie.
– A jak pan myśli, panie poruczniku, polskich oficerów
w Katyniu kto wymordował, Ruscy czy Niemcy?
Antoni, nie będąc pewnym tych, którzy ich słuchają, nie odpowiedział wprost.
– Sprawa Katynia to niezdrowy temat, zważywszy na okoliczności, w jakich
się znajdujemy – wyjaśnił.
– Rozumiem, przepraszam. – Niemiec wycofał się. Pod koniec podróży do
Kujbyszewa temat powrócił jednak. Wykorzystując sytuację, iż znajdujący się
przy nich więźniowie zasnęli, oberleutnant ściszając głos, zaproponował:
– Nie wiem, co pan wie o Katyniu, ale gdyby pan był przekonany, że to sprawa
Niemców, mógłbym panu wiele wyjaśnić.
– Panie poruczniku – wyraził zdziwienie Rymsza. – Ja pochodzę
z tej części kraju, w której nikt w tej sprawie wątpliwości nie
ma. Wiem dobrze, że to sprawa Ruskich. – Niemiec ucieszył się.
– To dobrze, bo nie chciałbym, żeby teraz, kiedy obaj znaleźliśmy się
w podobnej sytuacji, utrwalał pan w swej świadomości przekonanie, że
to my, Niemcy, wymordowaliśmy tam polskich oficerów.
W Kujbyszewie na
bocznicy stali kilka godzin. Liczono ich, segregowano w grupy, znów
liczono, aż w końcu ustawieni piątkami (to ustawienie sprawiało Rosjanom
najmniej kłopotu podczas liczenia więźniów) i przekazani pod więzienny
nadzór ruszyli w kierunku kujbyszewskiej twierdzy.
Więzienie zbudowane przed rewolucją październikową z grubych, drewnianych
kloców, przypominało raczej jakiś niezdobyty fort. Rozmokła po ulewnym deszczu
droga, schodząc w dół – gdzie rozciągały się zasieki okalające
drewniane budowle – stawała się coraz bardziej grząska, aż w końcu,
na terenie więziennym, zmieniała się w jeden rozległy pas błota. Po
przekroczeniu bramy – wykonanej również z okrąglaków ściągniętych
żelaznymi klamrami – zatrzymali się, stając w prawo.
Kilkanaście metrów dalej, przed nimi, zakratowanymi wnękami patrzyły na nich
więzienne okna. Pochylony, masywny drewniany dach przygniatał swym ciężarem
ponurą fortecę, czyniąc ją zaskakująco płaską i długą. W kilku
rzędach, wśród zasieków, jak nastroszone kolce olbrzymiego jaszczura sterczały
zakończone spiczasto drewniane słupy.
W nieznacznym oddaleniu od fortecy wznosiły się wysokie drewniane wieże,
za ścianami których widoczne były sylwetki strażników uzbrojonych w broń
automatyczną. Tuż przed nimi, w pobliżu bramy, widniała trzecia wieża. Pod
jej spiczasto rysującym się dachem tkwił, rzucający się w oczy lotniczy
reflektor.
Eskortujący ich funkcyjni zgromadzili się
na niewielkim, wolnym od błota wzniesieniu, wysypanym rdzawym żwirem. Stojący
oddzielnie oficerowie zebrali przed sobą swoich podkomendnych i wydawszy
im jakieś polecenia, przez chwilę naradzali się.
– Starszyna Braćkow! Pristupić k szmonu! Przystąpić do rewizji! –
padły komendy, wydane przez najstarszego. Wezwany podoficer wysunął się nieco
do przodu i przyjmując postawę zasadniczą, wykrzyknął: „Prikaz!”.
Oficerowie bez pośpiechu odeszli z placu, kierując się w stronę
fortu.
Nadzorcy polecili najpierw zwiększyć odstępy pomiędzy pięćdziesięcioosobowymi
grupami, a następnie ustawić się w dwuszeregu. W miejscu, gdzie
stał Antoni, błoto sięgało do kostek.
– Uwaga! – wrzeszczał stojący przed nimi starszyna. – Wszyscy
więźniowie rozebrać się do naga! – Znajdujący się przy nim mężczyzna
w wojskowym szynelu bez dystynkcji, powtórzył polecenie najpierw po
niemiecku, a następnie w języku francuskim. – Więźniowie byli
zaskoczeni.
– Do naga? Tutaj, w tym błocie?!
– Przeprowadzona zostanie rewizja osobista. Szmon! – wyjaśnił
tłumacz. – A cóż my możemy takiego mieć, żeby nas rewidować?! –
oburzali się więźniowie. – Rewizja? A po co?… – Dlaczego
rewizja?!. Oprócz tych brudnych, zawszonych łachów, niczego przy sobie przecież
nie mamy…
Pilnujący ich nadzorcy wrzaskiem wymusili posłuszeństwo. Rewizja była bardzo
dokładna. Szukano ostrych narzędzi i przedmiotów, ba, nie wolno było mieć
nawet igły.
Dzień był zbyt chłodny, żeby tak stać nago w błocie. Rewidujący nie
śpieszyli się jednak. Obmacywali wszystko i wszystkich bardzo dokładnie.
Rymsza najpierw zdjął buty i płasko położył je na mokrej ziemi. I tak
były przemoknięte. Bosymi stopami stanął na cholewkach pogrążonych
w błotnistej mazi. Onuc na nogach nie miał. W więzieniu
w Legnicy dali mu do owijania nóg dwie szmaty, ale było mu ich szkoda,
owinął sobie nimi piersi. Służyły mu za podkoszulkę.
Dopóki nie muszę daleko chodzić, dopóki moje nogi wykonują tylko podstawowe
czynności przemieszczania się na niewielkie odległości – rozważał –
nie muszę zakładać onuc. – Teraz były suche. Przewiesił je przez ramię
razem z ubłoconymi spodniami i strzępami kalesonów oraz uszczkniętą
o płat materiału – na którym napisał w Legnicy pożegnalny list
do żony – koszulą, i mocno zniszczoną, a zwłaszcza brudną,
marynarką, która pamiętała dobre czasy w Osieczynie.
Po zakończeniu „szmonu”, pozwolono im się
ubrać i grupami zapędzono ich do więzienia. W liczbie około stu
pięćdziesięciu osób znalazł się w obszernej, ciemnej sali, którą
oświetlała jedyna, wisząca na jej środku pod sufitem, słaba żarówka. Pod
ścianą, na całej długości izby, znajdowała się zbita z drągów ława,
a może półka. Jej przeznaczenia nie mógł dociec, gdyż jako półka wydawała
się za szeroka, a jako ława umieszczona była za wysoko. Jak dowiedział się
później, były to nary – miejsce przeznaczone do snu i odpoczynku
więźniów. Ci, którzy wgonili ich do izby, nakazali zająć miejsca na tych
właśnie narach. Pozwolono im usiąść i… „rozgościć się”.
Antoni wlazł na tę półkę, zwiesił nogi, oparł się o ścianę
i zaczął zastanawiać się, co zrobić z błotem, które wniósł
z sobą. Najgorzej wyglądały buty. – Wolno je zdjąć, czy nie?..
– Kto ty taki? Jaka twoja narodowość? –
zwrócił się do niego po rosyjsku mężczyzna siedzący obok. Jego wygląd
i karnacja skóry zdradzały azjatyckie pochodzenie.
– Ja? – zdziwił się. – A kim ja mogę być? Ci, co mnie
skazali orzekli, że jestem ich, Ruski – odpowiedział również po rosyjsku.
– Znaczy się Rosjanin? Ale przecież?…
– Rozumiem – przerwał – rodowitych Rosjan odłączyli od nas
w Moskwie.
– Więc jak?
– Jestem Polakiem. A ty?
– Słyszeliście? On jest z Polski – mężczyzna zwrócił się do
siedzących obok współtowarzyszy. Dwóch z nich wstało i podchodząc do
Rymszy, poprosiło swoich sąsiadów o zrobienie miejsca.
– Przesuńcie się przyjaciele, chcemy porozmawiać. – Mimo stanowczego tonu,
głos Azjaty zawierał uderzającą życzliwość. – My jesteśmy Ormianami –
pokazał na współtowarzyszy. Antoni przyjrzał się im uważnie. Spod ich
krzaczastych, czarnych brwi patrzyły na niego oczy, w których obok
widocznego zmęczenia, widniała zwykła ludzka ciekawość.
– Za co cię oskarżyli i zesłali? Przecież Polska jest teraz
w przyjaznych stosunkach z ZSRS?
– Teraz może jest. Jestem z Wileńszczyzny. Podczas wojny walczyłem
w szeregach Armii Krajowej. Nasze więzienia i zsyłki to cena
przyjaźni, o której mówicie.
– A jak sądzisz? Ci, co poszli na współpracę ze Stalinem, zrobili to
z konieczności, czy wyrachowania? Słyszałem, że polscy komuniści są
zakochani w sowieckim wodzu. Polacy naprawdę ufają Stalinowi?
– Ci, których znam, nienawidzą go.
Ormianie zamyślili się.
– Nie byliście żołnierzami, prawda? – spytał Rymsza.
– Nie. Ja byłem naczelnym inżynierem republiki, a oni – prowadzący
dialog pokazał na tych, którzy się dosiedli – byli wysokimi urzędnikami
państwowymi.
Ta informacja zaskoczyła Antoniego. – Myślałem, że… – nie wiedział,
jak wyrazić przypuszczenie, iż byli zwykłymi robociarzami.
– Co myślałeś? – zapytali niemal jednocześnie.
– Nie, nic. Chciałem powiedzieć, że ja byłem
tylko oficerem w stopniu porucznika.
Naczelny inżynier domyślił się jednak, dlaczego Rymsza zawahał się.
– Nie przejmuj się, tutaj wszyscy są równi. – Jego twarz rozświetlił
uśmiech.
Jakie on ma piękne, białe zęby – pomyślał Rymsza.
– Wiem, taki tu ustrój: urawniłowka – przytaknął rozmówca.
– Nadal jednak nie powiedziałeś mi, za co
tutaj trafiliście? – upomniał się Antoni.
– Dlaczego nas Ruscy posadzili? Bo nie lubią Ormian.
– Tylko za to, że was nie lubią? Gdyby zamykali do więzień i zsyłali na
katorgę wszystkich, których nie lubią, nie pomieścilibyśmy się tutaj.
– A kogo oni lubią? To ustrojowi fanatycy, panicznie obawiający się
wszystkiego, co mogłoby zagrozić ustrojowi ich państwa. – Do rozmowy
włączył się jeden z przysłuchujących się im więźniów. Mężczyzna wymawiał
słowa z francuskim akcentem. – Jestem Irańczykiem, słabo mówię po
rosyjsku. Nadżi, podejdź – zwrócił się do kogoś, kto siedział w głębi
izby.
Przywołany po imieniu podszedł do niego.
– To mój przyjaciel – wyciągając rękę, Irańczyk przygarnął go niczym
ojciec syna. – Był nauczycielem języka francuskiego –
wyjaśnił. – Ja będę mówił po francusku, a on będzie tłumaczył na
rosyjski. – Ta propozycja wzbudziła powszechne zainteresowanie.
– Co nam chcesz powiedzieć? – nie wytrzymał Ormianin.
– Skoro los złączył nas tutaj, chcę poznać wszystkich tych, których Sowieci
nienawidzą.
– Jesteś tutaj tylko z przyjacielem? – zapytał Antoni. –
Irańczyk roześmiał się.
– Z przyjacielem? Tym etapem (tak nazywano pojedynczy transport więźniów)
przywieźli cały mój batalion. Batalion żołnierzy armii irańskiej, rozumiecie?
Jestem ich dowódcą, kapitanem. Nazywam się Grigorian.
– Skazali cały batalion irańskich żołnierzy?! – zdumiał się Rymsza.
– Tak, osądzili i skazali. Gdyby wiedział o tym mój ojciec –
kapitan westchnął głęboko, zmieniając na chwilę nastrój, po czym ponownie
zwrócił się do Rymszy.
– Czy twoi żołnierze również są z tobą?
– Nie, moi żołnierze już dawno rozproszyli się po świecie. Część spośród nich
trafiła tutaj przede mną. Ilu, tego nie wiem.
Ukrywałem się, a teraz myślę –
przyznał – że trafiłem tutaj, jako jeden z ostatnich.
Irańczyk opowiedział szczegółowo, jak doszło do jego aresztowania.
Rozpoczęło się od studiów we Francji. Po
powrocie do Iranu postanowił zostać oficerem. Jego ojciec był bogatym
właścicielem 22 różnych posiadłości na terenie kraju.
Mając za sobą studia, nie miał większych kłopotów z realizacją
swych życiowych planów. W zasadzie nie miał, gdyż podczas studiów zaraził
się ideologią komunistyczną i stał się jej zagorzałym zwolennikiem.
Marzył, żeby w jego kraju zbudowano ustrój, w którym imperialiści nic
nie będą mieli do powiedzenia, a społeczeństwo nie będzie dzieliło się na
biednych i wyzyskiwaczy.
To doprowadziło go do konfliktu z ojcem, na którym wymógł, aby ten
sprzedał przynależną mu część rodzinnych dóbr i ziemi. Kapitan uzyskane za
nie pieniądze przeznaczył na Komunistyczną Partię Iranu, a sam, razem
z batalionem – zaślepiony ideałami, w które uwierzył –
przekroczył granicę ze Związkiem Sowieckim i oddał się do dyspozycji
komunistycznych władz sowieckich.
Opowieść kapitana przerwał jeden z jego współtowarzyszy, który zanucił na
tę okoliczność piosenkę:
… Wagon trzęsie, człowiek
jedzie,
tam gdzie białe są niedźwiedzie.
Wańka każdy krok nasz śledzi,
póki w tiurmie sam nie siedzi.
My nie wsiąkli pod
Riazaniem,
nas nie schowasz nigdzie w świecie,
Niemiec był nam także draniem,
w Norymberdze skończył przecież.
Nasz parowóz sapie, dmucha.
Wiezie Moskal nas, psiajucha,
Chce nas schować pokryjomu,
a my na złość będziem w domu.
Wańka włóczy nas po świecie
i zamyka w różnych dziurach,
Dzisiaj trzyma w ciasnym getcie,
w starodawnych brzeskich murach…
(Fragment wiersza z poezji łagrowej – autor nieznany)
Początkowo wyczyn
Grigoriana oceniano w kategorii bohaterstwa. Batalion włączono do Armii
Czerwonej, pozostawiając dowodzenie w jego rękach. Inspirowany sukcesem,
całą swą energię i wiedzę skierował na „pogłębianie” ideologii
marksistowskiej i naukowego komunizmu. W krótkim czasie napisał
książkę Kolonialna polityka Anglii na terytorium Iranu, za którą otrzymał sto
tysięcy rubli stalinowskiej premii. Nie dalej jak trzy miesiące później
aresztowany został jako szpieg imperialistyczny. To samo spotkało jego
żołnierzy.
Nazajutrz w więzieniu zaprowadzono ich do prymitywnie
urządzonej drewnianej łaźni i pozwolono zmyć z siebie dokuczliwy brud
i błoto.
Podczas kilkudniowego pobytu w twierdzy, nękani głodem i insektami,
bezczynnie oczekiwali na kolejny etap podróży. Raz dziennie grupami
wyprowadzano ich na krótki spacer i ponownie zamykano w dużej, ale
ciasnej celi. Byli w niej przedstawiciele niemal wszystkich narodowości
Europy i Azji. Rozmawiano w rozmaitych, niezrozumiałych dla Rymszy
językach. Ci, których mowę rozumiał, opowiadali o niewiarygodnych wprost
przeżyciach i losach ludzkich. Panująca w celi atmosfera była ciężka
i męcząca.