Beata Anna Symołon – Mgła

0
973

            Lubię wsłuchiwać się w brzmienie tego słowa. Wypowiadam je wtedy wolno, rozciągając do granic pojemności każdą głoskę. A one, wypowiadane w tej kolejności, już same w sobie działają spowalniająco, obezwładniająco, wreszcie usypiająco. Brzmią miękko, delikatnie, wypełniają przestrzenie, przede wszystkim te, które zazwyczaj pozostają puste. Nieuchwytna wata. Życie w niej. Poruszanie się w niewyczuwalnej wacie. I jeżeli ciemność wyostrza zmysły i rodzi niepokój wobec każdego napotkanego człowieka, nawet tylko jego kroków czy innych niezrozumiałych odgłosów, o tyle mgła zmusza wręcz do wypatrywania w niej innego. We mgle inny jest pożądany. Staje się nagle kimś oczekiwanym, bliskim, kimś, kogo chciałoby się dotknąć i powiedzieć: jak dobrze, że i ty tędy idziesz. Inny potwierdza, że nie zgubiliśmy jeszcze drogi. Że wciąż nią podążamy.

***

            Uczucie mgielnej bliskości przenika nasze pragnienia i zmusza, by pokonywać drogi nieistniejące. By w mgle wytyczyć niepoznane jeszcze szlaki do serc innych. Najpierw znaleźć dojście do niedostępnego nam wnętrza, a potem, swym ciepłem, rozgrzać chłodne zazwyczaj dla nas uczucia. Mgła przecież niweluje odległości, tworzy pomosty między oknami. We mgle rzeczywistość staje się nierealna. Dlaczego zatem nie sprawdzić realności naszych marzeń… Jest jednak coś, co powstrzymuje działanie. We mgle bowiem uaktywnia się nasza pamięć. Pamięć ciała…

Mglenie

Nocna jazda donikąd. Po to tylko, by oderwać się na chwilę od siebie i przytłaczających spraw. W podróży bez bagażu i balast myśli wydaje się lżejszy. Piąty, dziesiąty, dwudziesty kilometr… Robi się coraz przyjemniej, w końcu wspomnienia już tylko mruczą na kolejnym zakręcie. Jeszcze runda honorowa wokół znajomego ryneczku i …powrót do lepszego wczoraj. Za rogatkami dostrzegam ścianę mgły. Nie do uniknięcia. Wydaje się wąska … Nagle jednak zaczyna mglić. Nie obraz przed szybą, ale moje myśli z każdą sekundą stają się coraz bardziej zamglone. Wyjazd zza białej zasłony jest prosty – wyjście z zamglenia zdaje się niemożliwe. Natłok obrazów, słów, krzyku, zawirowania…! Wszystko silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej! Wszystko kłębi się i żadnej możliwości wyprowadzenia i przemyślenia choćby jednego wątku. Żadnej szansy zatrzymania gonitwy. Dobrze, że droga znajoma…

            Głowa ciąży od huku przeszłości. Przeszłości złożonej z wielu realnych i nierealnych lat. Zamkniętej tylko we mnie. W mojej głowie. Jeszcze wierzę, że na moment, bo inaczej bym niewytrzymała. Czas biegnie zgodnie z pokonywanymi kilometrami. Czas wewnętrzny pogrążył się chaosie. Za kolejnym zakrętem po prawej czarne pnie drzew. Ich korony, choć nagie, otulone mgielną watą. Wróciła. Lecz taka inna. Delikatniejsza. Moc pni daje chwilowe wsparcie. W chaosie warto uczepić się konkretu. Pod warunkiem, że jest…

            Patrzę spokojniej. Droga wijąca się zakolami zaczyna kołysać. Najpierw ciało, potem wyłaniające się z mgły myśli. Pojawia się szansa na doprowadzenie choćby jednego wątku do końca. I nagle – zawisają kilka metrów nade mną – białe sufity. Mgielnie podwieszone. Idealnie płaskie. Idealnie równe. Idealnie ostre. Ostrymi brzegami tną każdą uwolnioną myśl, każdy wypuszczony z wnętrza problem. Błyskawicznie oczyszczając z tego, co namotało mglenie. Oczyszczają nawet to, co zawirowało realnie. Zapanowuje cisza. Spokój. Ostatni odcinek do domu. Macham rzęsami…

 Impresja z mgieł

Intensywny snop księżycowego światła przecinał w poprzek nurt Wisły. Choć księżyc nie był ani duży, ani wyrazisty. Świecił światłem mocno zamglonym, a mimo to chciało się kroczyć wyznaczoną przez niego drogą – tak wydawała się pewna. Chwilowe zamyślenie i świetlisty trakt zaczął się kurczyć i znikać, jakby obraził się za to moje niepatrzenie. Pociemniało. Momentalnie zrobiło się zimno i mokro. Od strony rzeki nadciągnęły mgielne chmury.

            Kręta droga w poprzek starorzecza wiła się magicznie wciągając w nieodgadnione przestrzenie. Podskórnie czułam, że wychodzące mi na spotkanie mgielne węże zapowiadają niezwykłe poranne zjawiska. I nie myliłam się. Lecz to, co ujrzałam o świcie przeszło moje wszelkie wyobrażenia. Tynieckie opactwo tonęło w morzu mgieł. Całe jego obecne otoczenie zniknęło. Kilka wiekowych drzew – zapewne za zasługi lat – zdołało ocalić swoje istnienie. Morze złoto-błękitnych mgieł zanurzonych w słonecznym brzasku, klasztor z dwiema wieżami, z tylu kilka drzew, a na horyzoncie – góry.

            Na mgnienie oka przestał istnieć świat. Pozostało to, co wiecznotrwałe. Bowiem i klasztor, i wieże zaczęły unosić się ku niebu. W ten jesienny poranek mgły objawiły całą swoją nadzwyczajną moc. Od tamtego dnia powinnam często sprawdzać, czy opactwo tynieckie nadal przytwierdzone jest do swojego skalnego podłoża. Byłoby szkoda jakiegoś jesiennego świtu lub księżycowego wieczoru, natrafić na pustkę. W sercu…

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko