Szukam słowa, którym mógłbym określić niezwyczajne pisanie Andrzeja Gronczewskiego o literaturze, i znajduję jedno: uważność. Taka, która wyraża się osobiście nacechowaną semantyzacją uprzywilejowanego szczegółu, bogactwem skojarzeń uczonego, który porusza się swobodnie po obszarach literatury, sztuki, muzyki i architektury, i zawsze każe też przemówić własnemu doświadczeniu. Są to podróże śladami mistrzów i wędrówki po pamięciowej bibliotece, ulubione miejsca i zmienne światła pór roku, dom i ogród wraz z ich mieszkańcami. Jakby rozproszony pamietnik pisarza, a okazjonalnie diagnoza stawiana własnemu czasowi – nie w incydentach, ale w podziemnych nurtach, do których mają dostęp wielcy artyści. Trzeba było niemałej odwagi, pewności ręki i pióra, aby w pośmiertnej książce Dłonie czasu zmieścić to wszystko pod jedną okładką i nie stracić przy tym z oczu celu głównego, jakim jest – bo taki mamy zawód – filologiczna odkrywczość.
W swoim może z największą pasją napisanym eseju, jakim w książce Dłonie czasu jest rzecz o Niobe, wspomina jej powieki. Gałczyński dostrzegł je na skale, w którą Niobe została przemieniona, i marznie teraz w nieprzyjaznej pogodzie. Pokrył je śnieg i „nie padają łzy kamienne” – choć w micie płacze wodą z bijącego tam źródła. Gronczewski przenosi powieki ze skały na marmur nieborowskiego popiersia, który łez nie odtwarza, i kojarzy to z sytuacją zewnętrzną, kiedy nie wszystkie ofiary wolno było publicznie opłakiwać. Dodajmy, że w Kolczykach Izoldy, oratorium sprzed czterech lat, takie łzy płynęły dla znalezionej na warszawskiej ulicy, owiniętej w państwową flagę dziewczyny. Co prawda w szczególnych okolicznościach: mistrz ceremonii ogłosił, że „zostały tylko uszy i kolczyki”, usprawiedliwił się z tej detalizacji: „Realizm, panowie, realizm” – i zapowiedział wiersz Taniec niedźwiedzi.
I jeszcze wątek osobisty. Andrzej wspomniał o sięgającym początku XX wieku austriackim popiersiu Tołstoja, które ocalone z domu rodzinnego, przekazałem mu w geście przyjaźni. Nosiło na sobie dodatkowy ślad czasu: kiedy miałem dwadzieścia lat, uszkodziła się dolna część brody pisarza. Wypełniłem wtedy ubytek gipsem i dorzeźbiłem jej brakujące pasma. Wzruszyło mnie, że Andrzej zapamiętał tę naprawę jako dokonaną dopiero co, aby popiersie mogło godnie znaleźć się w nowym domu. Ale jeszcze więcej znaczyło to, co napisał później: „Głowa Lwa Nikołajewicza jest świadkiem groźnym, surowym. Umie być szyderczy i złośliwy. Nazywam go barometrem duchowym, bo patrząc na krajobrazy jego twarzy, dostrzegam natychmiast prognozę na cały dzień”. Został patronem dwóch bibliotek Andrzeja, tej realnej i tej odbitej w nocnym zasłoniętym oknie.
Andrzej Lam