Konkurs na najpiękniejszy malunek chodnikowy w Dniu Dziecka przyciągnął tłum dzieciaków z opiekunami. Wszyscy cisnęli się pod podium. Tam każdy maluch dostawał pudełko z kolorową kredą oraz większe z Ptasim Mleczkiem. Rodzic okazywał legitymację szkolną dziecka, podpisywał listę obecności i szybko przesuwali się w lewo lub prawo na niezajęty jeszcze kwadrat do malowania, wytyczony żółtą farbą.
Zacięło się przy dwóch chłopakach, bo przyszli bez rodziców. Starszy, tak na oko siedemnastolatek, pochylił się ku siedzącej za stołem pani, coś jej długo tłumaczył i pozwoliła mu podpisać listę, jako opiekuna młodszego. Ten może 12-cioletni z wahaniem wyciągnął rękę po wręczane mu kredy i czekoladki, ale z tyłu popychali go następni, więc szybko chwycił dary i odszedł ze spuszczoną głową. Omalże nie zgubił brata. On jednak czuwał.
Złapał go za rękaw i rozejrzał się bezradnie, gdzie stanąć? Wszystkie miejsca z przodu były obstawione. Nie wiedzieli, że należało je zawłaszczyć dużo wcześniej. Przestraszeni ruszyli dalej i jeszcze dalej. Przycupnęli niepewnie na samym końcu. Tylko to, co już wyglądało na koniec kolejki, znów się przesuwało, ludzie z drugiej strony ich popychali. Ciągle ktoś dorosły wciskał się do kolejki bliżej podium. Zapewne jakiś ważniak. Takiemu nikt nie podskoczy. Cóż dopiero oni? Dziś musieli być grzeczni. Choćby nie wiem co!
Mały zmarszczył brwi ze złości, że duzi tak nimi poniewierają. O, już tam kłócą się przy podium pomiędzy sobą. “Dorośli są źli! – pomyślał, jak zawsze w podobnej sytuacji. – Dlaczego tylko oni są ludźmi? Dzieci się ludźmi nie nazywa. Małych się nie dostrzega. Czasem dorosłego też! Trzeba być ważniakiem za wszelką cenę. Nie dać się zdeptać.”
Nagle starszy zatarł ręce energicznie, chcąc rozwiać smętne rozmyślania na twarzy brata, jakich się domyślał. Brat nieraz czuł się pokrzywdzony. Musiał go bronić.
– No młody, weź się w garść! Skup się. Pamiętaj. Masz szansę!
Chłopcy byli podobni do siebie, obaj trochę nieporadni, nieśmiali, ubrani dziś nazbyt odświętnie w białe koszule i granatowe, niezbyt dopasowane, garnitury. Odróżniali się od barwnego tłumu rozwrzeszczanych dzieciaków. Ale starszy wiedział, że jego brat pięknie rysuje i ktoś musi to wreszcie docenić. Zdobędzie pierwszą nagrodę. Ów aparat fotograficzny. Marzy o takim od dawna. Niechby mu się wreszcie coś udało!
Od podium rozległa się skoczna muzyka i ktoś zaczął przemawiać.
– Kochane dzieci! Jesteście przyszłością narodu. W dniu waszego święta chcielibyśmy wam nieba przychylić! Niech wasze czyste serca…”
Dalsze słowa zagłuszyły oklaski dorosłych. Zrobiło się radośnie, tylko na końcu nic już nie było słychać. Na próżno nadstawiali obaj ucha.
Dopiero dzwonek uświadomił, że pora zacząć rysowanie. Kto nie dosłyszał, robił to, co stojący najbliżej podium i ci obok, następni, aż wszystkie dzieciaki przykucnęły i przystąpiły ochoczo do malowania. Ledwo je było widać, bo nad każdym stała mama, tata, nawet babcia i dyrygowali pociechą, co ma robić. Musi przecież dostać nagrodę, bo tak pięknie rysuje! Wszystkie były uzdolnione!
Za 45 minut komisja wybierze najładniejszy rysunek. Temat dowolny.
– No, bierz się do roboty! – powiedział duży chłopak do młodszego, który rozglądał się bezradnie i w końcu wyszeptał:
– Nie wiem, co rysować.
Starszy wspiął się na palce, wyciągnął szyję i próbował podglądnąć, co malują inne dzieci, ale każde zasłaniali szczelnie dorośli.
– Za daleko stoisz. Stąd nic nie widać.
Stali zbici z tropu. Tyle rzeczy można namalować, a co wybrać? Co najbardziej spodoba się komisji? Wreszcie starszy poszeptał coś bratu do ucha i ten po chwili zastanowienia przyklęknął do malowania. Powoli z kolorowych linii kredy wyłaniał się wiejski dom, drzewa z ogromnymi gruchami, a wreszcie przysłoniło to wszystko wielkie czerwone auto. To sobie zostawił na koniec.
Ileż on razy sobie takie rysował! Na każdej kartce, jaka mu się nawinęła, na murach i szkolnej tablicy. Tylko w szkole musiał to zmazać zanim po przerwie wpadły dzieci zziajanie od gry w piłkę. Żeby się z niego nie śmiały! On nie miał adidasów, żeby z nimi grać. On tylko rysował. Najchętniej samochody. Nawet nie wyobrażał sobie, aby taki mieć. Ot, tylko rysować. Tyle wolno! O domu w ogrodzie i gruszach z żółtymi owocami też marzył. No, tak. Chciałby…
Starszy gryzł nerwowo źdźbło trawy i rozmyślał. Gdyby bratu teraz się udało, nikt więcej nie śmiał by ich wysyłać do zawodówki! Żadna dobrotliwa baba nie doradzałaby, aby przestał marzyć nie wiadomo o czym, a patrzył realnie i szybko zdobył zawód. Po co mu liceum? Studia? Przecież powinien pomóc rodzinie finansowo. Nie każdemu pisany zawód inżyniera. Nie dla każdego kariera wynalazcy czy architekta. Trzeba sobie znaleźć właściwe miejsce w społeczeństwie. Głupia baba!
Przerwał mu dzwonek. Koniec malowania!
Mały uzupełniał jeszcze to i owo zanim dotrze do nich komisja. Z przodu auta dorysował wielkie reflektory, które się same chowają i wychodzą w górę. Jeszcze diabełka dyndającego nad kierownicą.
“Co ty ciągle z tym diabełkiem? – pytała tamta na badaniach. – Raz narysuj nad kierowcą aniołka.”
Wtedy pokręcił tylko głową na przekór. On sam wolał być diabełkiem. To w nim zwalczano. Więc się przyczajał, jak dziś.
Brat podziwiał jego dzieło. Wysunął się przed linię, by podejrzeć efekty innych i pokraśniał z dumy. Jego brat był naprawdę zdolny! Nie miał tylko kto, o niego się zatroszczyć. Nauczyciele w szkole tylko szukali dziury w całym. Sknocił coś, przeskrobał, od razu triumfowali. On szedł na wezwanie do szkoły. Matki nie wolno było denerwować. Ma słabe serce. Nikt w szkole bratu nie pomógł. Nikt nie starał się przebić skorupy jego lęku. Gdyby tak dostał tę główną nagrodę – aparat fotograficzny, na pewno by przemógł swą nieśmiałość. I to całe złe szczęście. Nie zapominałby przy tablicy języka w gębie, jak powtarzała wychowawczyni.
Komisja powoli nadchodziła w ich stronę. Szli i szli, najpierw do tych po prawej, potem po lewej. Mały wciąż dorysowywał coś do swego wymarzonego samochodu w kolorze czerwonym. A komisji nie było jeszcze widać.
On też nie chciał być stolarzem czy murarzem. Pójdzie na studia! I pociągnie za sobą brata! Nikt mu nie będzie mówił, że to za trudne. Że trzeba mierzyć zamiary na możliwości…
A komisja ciągle nie nadchodziła.
– Stoisz za daleko.
Dorośli zasłonili im widok. Powinni być już blisko. Niech wreszcie zobaczą, co brat namalował!
Nawet nie zauważyli, że komisja zawróciła do podium. Tłum skotłował się i nagle na podium ogłoszono zwycięzcę. Podbiegli bliżej. Zwycięzcą okazała się wnuczka dyrektora szkoły. Już wręczano jej aparat fotograficzny. Wszyscy klaskali. Cieszyli się.
– Co jest?! Nawet tu nie podeszli!
– Za daleko stałeś.
– Świnie! Nienawidzę ich!!
– Nie martw się! Ja ci taki kupię. Zapracuję gdzie przy żniwach. Albo ukradnę! Będziesz fotografował te swoje motyle…
– I słonia! Bo pojedziemy wreszcie do ZOO! Obiecujesz?!
Starszy nie odpowiadał. Wypluł gryzioną słomkę i zapatrzył się w tłum koło podium, skąd już usuwano stół dla występów tanecznych. Zapanowało zamieszanie. Dorośli rozsiadali się w krzesłach ze swymi pociechami. Krzeseł nie starczało dla wszystkich. Na pewno nie dla takich jak oni bez opieki. Ale podeszli bliżej, jeszcze bliżej, a potem umknęli.
– Te pasibrzuchy nie zasługują na naszą poprawność! Będziesz fotografował i motyle i słonia. Chodź szybko!
Nikt im nie pomoże. Wszyscy rzucają kłody pod nogi. Są więc zwolnieni z nakazu bycia dobrym.
– – –
Jakiś czas później obaj długo stali przed wybiegiem słonia w ZOO. Trwali bez ruchu w oczekiwaniu, kiedy słoń się zbliży.
Nareszcie przyczłapał do wyciągających się w jego stronę rąk z ciastkami i co tam kto miał. Oni nie mieli nic. Odsunęli się więc całkiem na bok. Potem znów zajęli upatrzoną pozycję. Gdy rozwrzeszczana dzieciarnia zasłoniła im widok, cofnęli się do tyłu. Słoń pobiegł dalej.
Dzieciaki poodchodziły. Wtedy słoń powrócił. Zbliżyli się ostrożnie.
Oddzielała ich od niego tylko barierka i błotna fosa. Ale potrafił zebrać trąbą należne mu przysmaki. Póki jego opiekun nie zauważył. Na widok tego człowieka tłumek się rozpierzchł. Pozostali tylko obaj bracia. Już mały wyciągał aparat, gdy nadbiegli kolejni zwiedzający.
Przeczekali i tych.
Rozglądali się dokoła i gdy nie było w pobliżu nikogo, młodszy ponownie wydostawał zza pazuchy aparat fotograficzny. Tylko co ustawili aparat, gasło słońce albo właził przed nich ktoś obcy i zasłaniał. Czekali niezmordowanie.
Długo tak stali i stali. Wciąż ktoś ich odpychał od barierki, rzucał cień. Nie śmieli protestować. Ludzie mijali ich, a oni tkwili uparcie w tym samym miejscu. Ubrani odświętnie w białych koszulach, lecz bez marynarek. Tylko jakoś nieporadni, jakby wystraszeni. Sami odsuwali się na bok zanim ktoś ich odepchnął.
A w książkach wyczytał, że wystarczy zacząć od czegoś silnego. Zdobyć się na pierwszy wysiłek. Zaczął więc od aparatu dla brata… A tu na nic…
Słoń dawno już odbiegł na drugą stronę wybiegu.
– Chodźmy stąd – powiedział młodszy. – Mam dość.
– A zdjęcie?! Chciałeś rozpocząć od słonia.
– Przestało mnie to cieszyć.
– Nie rozumiem. Wiesz, ile mnie to kosztowało?
– Boję się, że ci ten aparat popsuję.
Starszy przyjrzał się bratu z niepokojem. Potem z rozpaczą dookoła.
– Przecież ja go… dla ciebie…
Tak bardzo chciał brata uszczęśliwić, a ten wciąż się boi. Takiego wszędzie odepchną. Wszędzie zlekceważą. Przecież on naprawdę pięknie rysuje!
Zamyślił się. Wiedział już co nieco, jaki jest świat dorosłych. Po co są łokcie i plecy. Może naprawdę im nie wolno mierzyć za wysoko? Ech, co tam?! Bratu jeszcze nie powie.
– Poczekaj! – wykrzyknął. – Stoimy za daleko! Tam wyjdzie piękne zdjęcie.
Krystyna Habrat 7.11.2019r.