Wczesnym rankiem 10 lipca budzik
obudził mnie jak zwykle o godzinie czwartej. Czy czwarta to jeszcze noc, czy
już nad ranem? Trudno powiedzieć. Dla mnie od wielu, wielu miesięcy było to nad
ranem. Musiałam wstać tak wcześnie, aby zdążyć przez godzinę się wyszykować, bo
już o piątej podjeżdżał pod dom służbowy gazik z PGR, którym z innymi
pracownikami służby rolnej dojeżdżałam z gminy Kobylnica do Sycewic.
W Sycewicach znajdował się bardzo
duży PGR, w dobrze prosperującej gminie Kobylnica, w której z powodzeniem
uprawiano wysokiej jakości zboża i okopowe, w tym głównie buraki cukrowe.
Hodowano też bydło. W produkcji mleka gmina plasowała się na jednym z czołowych
miejsc w całym regionie. Warto było tym – jak uznały władze wojewódzkie –
pochwalić się władzom centralnym. A jak wiadomo, skoro im, to przede wszystkim
powinien o tym się dowiedzieć I sekretarz Komitetu Centralnego PZPR towarzysz
Edward Gierek.
Na odpowiedź nie trzeba było długo
czekać. Towarzyszka Krycha – jak potocznie mówiliśmy o szefowej Wydziału
Propagandy KC, aż piała z zachwytu w słuchawkę telefonu wojewody słupskiego,
odczytując jej treść na piśmie.
– Towarzysze, wasz sukces jest
naszym sukcesem. Spodziewajcie się, że na pewno nie ujdzie uwagi naszego
przywódcy, który w najbliższym czasie chętnie was odwiedzi, by osobiście
zapoznać się z waszymi osiągnięciami.
– No, tośmy sobie narobili. Może nie
trzeba było tak się chwalić? – zamiast się cieszyć, martwić się zaczął nasz
sekretarz, do którego na końcu ta informacja dotarła.
Termin. Teraz najważniejsze było,
żeby znać termin planowanej wizyty, żebyśmy się do niej zdążyli przygotować.
Terminem oczywiście zajęli się nasi
przełożeni, a my? Cóż. Do roboty!..
Jako powiatowego zootechnika
obarczono mnie niemal całą odpowiedzialnością za zapodziewaną wizytę “partyjnego gospodarcza kraju” w
PGR Sycewice. Cele oczywiście w pośpiechu określili lokalni włodarze. Pierwszym
z nich było poprawienie stanu technicznego obór
i obejść gospodarskich, a najważniejszym dla mnie – co wiązało się z
wizytą – przygotowanie krów i jałówek
do… wizualnej lustracji przez towarzysza Gierka.
Nie byliśmy zaskoczeni, że
przygotowaniem wizyty zajął się sekretarz partii, ale żeby aż tak?! Już na
pierwszym spotkaniu z nim zostały wydane zalecenia: – Wszystkie co do jednej
krowy mają być dosłownie, towarzysze i towarzyszki, wykąpane.
No i te charakterystyczne
uściślenia: – Żeby podczas wizyty żadne gówno nie było przyklejone do krowy.
Białe łaty i ogony mają być wybielone. Wiecie, czym to się robi?
– Perhydrolem, towarzyszu sekretarzu
– podpowiedziała moja koleżanka Danka.
– O właśnie. Perhydrolem.
– A ogony towarzyszko zootechnik, Zosiu?
– Krowie ogony ma się
rozumieć, panie sekretarzu.
– Towarzyszu sekretarzu. Tak, krowie
ogony.
– Krowie ogony należy zakręcić
w krowi lok. – Tu sekretarz dodał, że tak na marginesie może poinformować
wszystkich, iż zgłosiłam swój akces wstąpienia do partii, z czego bardzo jest
rad, bo mimo młodego wieku, bardzo dobrze zapowiadam się w służbach rolnych.
Prawda była taka, że wyboru nie miałam. Żeby nie dawać odczuć komukolwiek z
otoczenia, że uważam się może za kogoś lepszego, albo izoluję się od otoczenia
z jakichś innych niezrozumiałych powodów, musiałam na to zaproszenie ze strony
sekretarza, który tak naprawdę imponował mi swą przebojowością, odpowiedzieć
pozytywnie.
Na moje dopowiedzenie, że chodzi o
krowie ogony i potwierdzenie tego ze strony sekretarza, wszyscy zebrani
wybuchli śmiechem, ale sytuacja wcale nie była radosna. Przynajmniej wówczas,
gdyż przygotowaniom wizyty towarzyszyło i spore napięcie i niepokój. Oborowi
zgłaszali szereg uwag i wątpliwości, które z punktu widzenia partii raczej do
typowych nie należały.
Na polecenie naszego sekretarza PZPR
Jana Jamroza wszystkie lokalne służby rolne i weterynaryjne zostały postawione
na równe nogi.
Weterynarze wiedzieli, jak w takiej
sytuacji postąpić, by te kąpiele i ondulacje krowich ogonów nie poszły na
marne. Na dwa ni przed spodziewaną wizytą krowy dostały do wypicia środek przeczyszczający. Odtąd nie były już
karmione, tylko pojone, aby uniknąć zabrudzenia wyłożonej wokół nich ściółki.
No i rzecz jasna wymuskanych do białości ogonów.
Ja, jako zootechnik razem z
agronomem Mietkiem Mieczkowskim na co dzień mocno kulejącym z powodu dysplazji
biodra, od rana do popołudnia uwijaliśmy się przy pracownikach PGR, aby
dopilnować tych wszystkich ustaleń. Mietek zadziwiał swoją sprawnością ruchową nawet
samego sekretarza Janka Jamroza.
Cały zespół naszych pracowników był
wtedy w młodym wieku, około trzydziestki, więc entuzjazmu nam nie brakowało. A
wiara w to, by każda krowa prezentowała się tak ważnemu gościowi z każdej
strony jak najlepiej, udzielała się wszystkim.
Toteż dokładnie wykonaliśmy
wszystkie polecenia organizacji partyjnej. W dniu wizyty duże pojemniki na
mleko były pełne po brzegi. Że w tym celu w nocy zwieziono mleko z innych
pobliskich PGR-ów, wspominać nie wypada, chociaż… Ważny był efekt. Wydajność
naszych krów musiała przecież być stuprocentowa. No i tłuszcz też koniecznie
należało dokładnie pomierzyć, jego poziom musiał się wahać w granicach od 3, do
4 %.
Moja koleżanka Danusia trochę
panikowała. – Żeby czegoś, broń Boże nie przeoczyć…
By ją uspokoić, dzień przed wizytą
zadzwoniłyśmy do znajomego dziennikarza Dziennika
Polskiego Tomka Domalewskiego.
– Tomeczku, uchyl nam rąbka
tajemnicy, jak przebiegają takie wizyty Pierwszego? – prosiła. – Słyszałyśmy,
że ostatnio towarzysz Gierek był w
Zakładach Azotowych i ty o tym pisałeś. Co go najbardziej interesowało?
Tomek nas wyśmiał jednak.
– Dziewczyny, po co ta panika? Nie
jedzie tylko do was. Będzie w tym dniu zwiedzał niemal całe Pomorze. No, może
na trochę dłużej zatrzyma się w Ustce, w Korabiu.
– A wiesz, jak długo będzie u nas?
Co go interesuje szczególnie? Zadaje pytania pracownikom? – dociekała Danusia.
– Tak. Pyta o wszystko nawet krowy.
Dziewczyny, nie posrajta się z tą waszą wizytą – rechotał w słuchawkę Tomek.
Danusia upierała się jednak nadal o
szczegóły. – A krowy go interesują? Będzie oglądał krowy?
– Dajcie sobie na wstrzymanie. Mówię
wam. Do was tylko zajrzy, a na te wasze krowy to popatrzy, albo i nie. Pokręci
się tu i tam ze swoją obstawą, zrobią mu parę zdjęć, może nawet coś dokręcą do
kroniki filmowej i tyle. Chyba, że zapragnie tak, jak w Azotach, zwiedzić przy okazji obiekty
sportowe i kulturalne znajdujące się pod opieką waszych władz? Albo i wygłosić
parę komunałów o potrzebie dalszego rozwoju kraju, regionu, i takie tam… No i
będzie po wizycie. Odjedzie swoim Peugeotem, traktując wszystkich wokół
obcesowo, jak podczas innych wcześniejszych swoich wizyt.
– O jej! Aż tyle?! – westchnęła
Danka.
– Mogą kręcić to nawet do kroniki? –
jęknęłam przy jej uchu.
– Tomek! Słyszysz mnie? To ja Stenia
– włączyła się szefowa od upraw rolnych. –
U nas nie ma żadnych obiektów. Mamy tylko boisko, ale w takim stanie, że
lepiej byłoby go szybko zaorać. Obok gorzelni zaraz spirytusem tam śmierdzi. To
żaden obiekt sportowy.
– No to chyba nie będzie mu nikt
proponował, by go zwiedzał? – tłumaczył Tomek.
– A musi zwiedzać? Jeśli już, to…
Sama nie wiem? Chyba, że klub Krasula. Jestsłynny na cały powiat z różnych
powodów, i bardzo gościnny za sprawą Koła Gospodyń Wiejskich. Od tygodnia
gospodynie szykują wyżerkę dla gości – wygadała się Stenia Młodecka, drugi
agronom gminny.
– Ty Stenia zaproponuj mu lepiej
jakieś swoje najlepsze plantacje. Buraków, czy co tam masz jeszcze?
– O jej, Tomek. Tylko nie to. Myśmy
chwalili się tylko bydłem, krowami…
– No to zajmijcie się tym klubem,
czy kawiarnią Krasula. Nie wiem. Myślę jednak, że skoro tam coś pichcą i
wasz sekretarz mu zaproponuje poczęstunek, to na pewno towarzysz Gierek nie
odmówi. A przy okazji będzie chciał rozmawiać z wydelegowanymi pracownikami
PGR.
Trzymajcie się dziewczyny, muszę już
kończyć rozmowę. Czeeeść!
Wizyta towarzysza Gierka, tak jak przewidział
dziennikarz, była rzeczywiście krótka. I przebiegła zgodnie z jego
upodobaniami.
Tyle trudu, tyle rozmaitych
zabiegów, kombinacji i zaledwie tylko tyle czasu dla nas? – Nie tylko my
byliśmy zawiedzeni, nasz sekretarz partii też tego nie ukrywał. Towarzysz
Gierek jakby w ogóle nas w tym wszystkim nie zauważył. Liczył się ogólny efekt.
On przecież należał się; partii, i socjalistycznej ojczyźnie, która odnosiła
sukcesy w rywalizacji z brutalnym zachodnim kapitalizmem. O imperializmie,
którym zawsze podpierał się wcześniej dodatkowo Gomułka, towarzysz Gierek już
nie mówił.
– No, musimy to wszystko odreagować!
– zadecydował Janek Jamróz. Był już późny wieczór, drugi garnitur gości, który
w klubie Krasula zrobił to przed
nami, też opuścił Sycewice i atmosfera do końca się rozluźniła.
Zasiedliśmy więc całą ekipą naszej
służby rolnej wraz z I sekretarzem gminy do małego „co nieco”, aby po swojemu podsumować wizytę i… trochę się
wyluzować.
A że na wszelki wypadek Krasula była przygotowana na znacznie
większą liczbę gości i ewentualny dłuższy ich pobyt, nasz stół uginał się od
rozmaitych, przepysznych zakąsek z wędzarni i spiżarni. …No i na brak alkoholu też nie mogliśmy narzekać.
Mogliśmy biesiadować do oporu – jak
stwierdziła klubowa – pani Adela Rusiecka, która mając do nas pełne zaufanie,
zostawiła klucz do Krasuli, prosząc
jedynie, by po skończonej „naradzie” zamknąć Krasulę i zostawić go na
portierni PGR-u.
Towarzysz Jan Jamróz
był nie tylko I sekretarzem PZPR w gminie, ale również świetnym kolegą,
znanym z dużego poczucia humoru.
Wszyscy wówczas byliśmy zgraną
paczką i lubianym w całym pegeerze
pracownikami gminy. Nasze kontakty z pozostałymi służbami w dużej mierze
opierały się na wzajemnym zaufaniu.
Do biesiady dołączyła zatem również
inspektor budowlany Danusia Kowalkowska, kierowniczka służby rolnej Marysia
Wojszkun i inspektor geodezji Jurek Pokorski. Nasz sekretarz dogmatów
partyjnych się bez potrzeby nie trzymał i rzeczoną “naradę” pozwolił
rozpocząć od…
– Nie sądzę, żeby ktoś z was
odczuwał inaczej. Ja już trochę pobiesiadowałem ze swoim guru, ale wy przecież
jesteście głodni, jak nie przymierzając nasze krasule, które przecież przez
ostatnie dwie doby nic nie jadły.
– Ale piły przez dwie doby,
towarzyszu sekretarzu! – wtrąciła Marysia.
– Czyżbyś im, Mańka, zazdrościła?
Wszyscy buchnęli śmiechem. Janek
zaproponował, żeby bez ceregieli najpierw wrzucić coś na puste żołądki.
– To może przegłosujemy? – żartowała
Danusia.
– Dobrze, zagłosujemy. Proponuję
najpierw wsunąć obiad, potem zakąski – leciał z tematem Janek.
– W kwestii formalnej: zakąski zaraz
po obiedzie, czy..? – zawiesił głos Jurek Pokorski, kierując wzrok w stronę
stojących na stole butelek z alkoholem.
– Zakąski po każdym wystąpieniu.
Chcesz już zabrać głos? – zgasił go sekretarz.
Gdy w tak rozluźnionej atmosferze
kończyliśmy “wsuwać obiad”, Janek wzniósł toast za… pierwszego
sekretarza, a potem z humorem zaznaczając, że to nie jest gest, ani sugestia
prosto z Kremla, uzupełnił, że pijemy za niego dlatego, iż udała mu się wizyta
w naszych Sycewicach.
Kilka kolejnych toastów zaliczyliśmy
też w tej tonacji humoru i żartów, po czym nasz sekretarz …postanowił pójść na całość (?)
– No towarzysze i towarzyszki. Cośmy
sobie popracowali, tośmy popracowali. Ale przyznajcie sami. Nie czujecie
niedosytu, jaki zwykle odczuwa przy takich okazjach nasz towarzysz Gierek?
– Teraz już nie – klepiąc się po
brzuchu, pośpieszył z odpowiedzią Jurek.
– No bo ty nie z naszego cyrku
jesteś. A ja czuję. I towarzyszka Zosia, i Dana, moja Dana – żartował – też po
jej oczach widzę, że to czuje. A gdzie, się pytam, była młodzież, nasz kochany
kwiat socjalistycznej ojczyzny? Gdzie inne media, poza zaprzyjaźnionym
dziennikarzem?
Wszyscy popatrzyliśmy po sobie ze
zdziwieniem, że go wzięło na takie refleksje. I chociaż każdy zapewne w tym bez
wahania przyznałby mu rację, tego że zmierza w kierunku, by przywalić
znienawidzonej przez partyjne gremia słupskiej Kryśce – szefowej Wojewódzkiego
Wydziału Propagandy, nikt się nie spodziewał.
– Oj, chyba nasz sekretarz za dużo
wypił – pomyślałam.
– Ty, Zojka, może powiedz Jurkowi,
żeby mu tyle nie polewał – szeptała mi w ucho siedząca koło mnie Danusia.
– Ja? Zdziwiłam się. Za małym
pionkiem jestem, żeby doradzać sekretarzowi.
Janek nie zważając na nic, wstał od
stołu i bębniąc widelcem w pustą flaszkę przed nim, nakazał wszystkim, by się uciszyli.
– Cicho, towarzyszki i towarzysze. Będę dzwonił do centrali. Żeby mnie nikt nie
wydał!
Nasz sekretarz podszedł do telefonu
stojącego na bufecie baru i wykręcił jakiś numer. Początkowo obdzwaniał najważniejszych
towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Koszalinie i Gdańsku, nie omijając
również tych najmłodszych z Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży
Polskiej (FSZMP).
Każdemu z nich przedstawiał się
jako… rzekomy pułkownik Wasilewski z
BOR-u, zadając jedno i to samo pytanie, po wysłuchaniu odpowiedzi na które,
dopytywał się, jakiego rodzaju zalecenia w tej sprawie otrzymali od sekretarza
propagandy?
Na końcu, a była prawie godzina
pierwsza w nocy, obudził towarzyszkę “Krychę”. Starą pannę, znaną ze
szczególnego marudzenia.
– Tu pułkownik Wasilewski z Biura
Ochrony Rządu! Powiedzcie no, towarzyszko, kto dzisiaj gościł w Sycewicach?!
Po drugiej stronie słuchawki słychać
było, jak w środku nocy obudzona Kryśka z trudem łapie oddech i w pośpiechu
zbiera myśli.
– Noo.. tego… towarzyszu pułkowniku,
towarzysz Gierek był.
– Towarzysz pierwszy Sekretarz
Edward Gierek! – prostował z powagą w głosie fałszywy pułkownik. – Dobrze, że
to wiecie! Ale skoro wiecie, no to może mi wyjaśnicie, dlaczego nie posłaliście
tam młodzieży ze Słupska i Koszalina?! Gdzie była młodzież w czasie tej ważnej
dla waszego regionu wizyty?!
– A wy gdzie żeście byli w tym
czasie, towarzyszko?!Dlaczego nie zorganizowaliście ani jednego spontanicznego
zatrzymania kolumny rządowej?! Ani jednego wręczenia kwiatów pierwszemu
sekretarzowi?! Dlaczego nie przywitaliście Towarzysza Gierka tak, jak zrobiono
to w Gdańsku?! Wstyd! Po prostu wstyd,
towarzyszko! Towarzysz Edward Gierek przejechał przez Słupsk do samych Sycewic,
jak jakiś przestępca poprzedzony milicyjnym radiowozem… Wiecie, co powiedział
o waszej aktywności? Powiedział, że do Słupska więcej nie pojedzie.
Opanowując zdumienie i początkowe
obawy o wywołanie jakiejś chryi, dusiliśmy się wszyscy ze śmiechu, słuchając,
jak towarzysz Janek rozwija swe talenta aktorskie. A Kryśka, nabrawszy pełne
płuca powietrza, prawie płaczliwym głosem wyjęczała: – Ale, towarzyszu
pułkowniku. To nie moja wina. Takie były ustalenia egzekutywy… W Ustce i
Korabiu było… To znaczy, rozumiecie? Tam …chyba były ważniejsze wizyty.
– Chyba? No widzicie. Sama sobie
zaprzeczacie! Chyba ważniejsze, bo wam się nie chciało zorganizować tej w
Sycewicach tak, była na równi z nimi. Nie ma towarzyszko ważniejszych i mniej
ważnych wizyt, jak odbywa je towarzysz pierwszy sekretarz Edward Gierek! Macie
jakieś wątpliwości? Słucham?…
No co milczycie? Są takie, czy nie
ich nie ma?!
– No, ale to nie ja… To
egzekutywa…
Janek jako pułkownik raz
jeszcze stanowczo jej przerwał i wzburzonym tonem wykrzyczał w słuchawkę: – Ta
wasza egzekutywa to stado baranów!
Zrobił przerwę, aby opróżnić
kieliszek polany przez kolegę Miecia i dokończył rozmowę. – Będziemy się
musieli wam bliżej przyjrzeć, no i… z niektórymi towarzyszami niestety się
rozstać. Wy już się nad tym zastanówcie, kto jest najbardziej winien.
A rano, do godziny dziewiątej
przygotujecie mi szczegółowy raport w tej sprawie. Będzie na niego czekał w
gminie Kobylnica towarzysz Jan Jamróz, który mi go dostarczy. Zaraz się z nim w
tej sprawie domówię.
Myśleliśmy, że po tym żarcie, na
jaki sobie pozwolił sekretarz wobec słupskiej szefowej wydziału propagandy,
pozostanie nam już tylko bawić się z jego pomysłu, ale jemu było wciąż mało.
Zadzwonił jeszcze do dyżurnego redakcji Dziennika.
Nadal udając pułkownika Wasilewskiego z BOR-u, postanowił skorygować tekst,
jaki ma nazajutrz ukazać się w lokalnej prasie. – …Przeczytajcie mi, co tam
napisaliście, pismaki, o wizycie towarzysza Gierka w Sycewicach? Bo jak już
ustaliłem, sprawę tej wizyty kompletnie zawaliła… – I tu całkowicie pogrążył
w oczach redaktora nielubianą przez działaczy partyjnych “Krychę”.
Redaktor nie miał skończonego
jeszcze tekstu. Dukał coś o wstępniaku, który ma dopiero zatwierdzić nad ranem
naczelny.
– Nie tłumaczcie mi, tylko
czytajcie…
Janek słuchał, a my, spokojni jak
przysłowiowe trusie czekaliśmy na finał tej rozmowy.
– To dla was dziennikarzy ważniejsza
jest obora, wypucowane krowy i normy mleka od charakteru tej wizyty? Od jej
znaczenia dla regionu, gospodarki rolnej?! – zaczęło się opieprzanie
dziennikarza.
– Co za PAP-em chcecie powtarzać?! A
na swoje, mądre reminescencje was nie stać? Ambitniej to należy ująć,
ambitniej! Zadzwońcie zaraz do towarzyszki…
Wiadomo. Teraz “Krycha”
już nie tylko swój raport miała na głowie do rana. To było na szczęście ostatnie
polecenie, jakie tej nocy wydał nasz sekretarz Janek.
Dochodziła piąta nad ranem, gdy gazik z PGR-u porozwoził
nas po domach.
Jak opowiadała mi potem Danusia,
sekretarz gminnej komórki PZPR mocno jeszcze o „wczorajszym wyglądzie” zwołał
po dziewiątej u siebie posiedzenie egzekutywy. Obecna na nim była towarzyszka
“Krycha”, u której podkrążone
mocno oczy zdradzały, że noc miała wyjątkowo ciężką. Egzekutywa przyjęła
jej informację o niedociągnięciach w organizacji wizyty towarzysza Edwarda
Gierka w PGR Sycewice. “Krycha” złożyła też samokrytykę, prosząc o
wsparcie, gdyby przyszło jej tłumaczyć się w Komitecie Wojewódzkim.
Janek grał rolę do końca,
wyjaśniając, że wprawdzie pułkownika Wasilewskiego zna tylko z widzenia, ale
będzie się starał, zaraz po przyjeździe do Warszawy, wyłagodzić sprawę, by nie
została rozdmuchana szerzej.
Całe to nocne zdarzenie z wymyślonym
pułkownikiem Wasilewskim z BOR-u rychło przeszło do skansenu gminnych legend,
ale w tamtejszej epoce nie przekroczyło progu gminnego. Gdyby wyszło na jaw,
pewnie musielibyśmy za „zdradę”
towarzysza Janka, zapłacić pożegnaniem
się z zawodem.