Wiersze tygodnia – Katarzyna Nowak

1
1268
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska


SZNUROWANIE SANDAŁÓW

Patrzę w oblicze starości
Ma twarz moich znajomych
moich przyjaciół
jest pomarszczona i brzydka

Przejmuje mnie swoją bezradnością
w taki mdląco-rozczulający sposób

Zaciera kontury
spłyca uśmiechy…

Żeby dotrzymać im kroku
wstrzymuję oddech
sznuruję sandały
na długą drogę

Żeby dotrzymać im kroku
czytam mądre księgi
ale żadna z nich nie zawiera
instrukcji obsługi starości

Moi znajomi i przyjaciele
których ona dotknęła
zdradzą kiedyś życie
i zostawią mnie samą

Na razie robią wszystko
żebym nie miała
im tego za złe

ZAWSZE JEST COŚ NIE TAK

Kierowca nie reaguje na uwagi pasażerów
albo reaguje nadmiernie emocjonalnie
Znowu nie wypuścił pasażerki
przez niedopatrzone drzwi
jutro wyrzuci kogoś przez nadgorliwość

My jedziemy dalej
bez słowa od krańca do krańca
niezgrabna dziewczyna z hulajnogą
i babcia cmokająca do wnuczka
– do dziecka trzeba mówić…
zawsze jest coś nie tak

Rowerzyści spowalniają ruch
eleganckie kobiety dopalają się
w porannym słońcu

Dlaczego ten kretyn
nie odbiera telefonu albo
jak odbierze będzie rezonował
w puste pudło autobusu

Dlaczego piszę ten wiersz
przecież zawsze jest coś nie tak

GŁĘBIEJ

Jest prawie piąta –
dzień czy noc
kto liczy godziny
bezsennemu zegarowi
Wiatr odpoczywa
i miękki plusz
otula niebo
nad naszymi głowami

Rozpędzone pociągi
śpiewają w jesiennym mroku
pieśni wędrownych ptaków
Między A i B jest tyle
przelotowych stacyjek
na których nikt
nie czeka nikogo

Więc jednak deszcz
patrzymy w okno
zrezygnowani
Nasłuchujemy
jak liście układają się
do kropel wody
jak ziemia otwiera się
miękko i zachłannie
jak nasze ciała

Ten wiersz mógłby być
o wolności o unoszeniu się
ale jest o tęsknocie
o dryfowaniu
szarych minut
bo tęsknota zawsze
sięga głębiej

W ODBLASKACH SMARTFONÓW

Pomarańczowe światło tego poranka
i bardziej pomarańczowe liście drzew
tej jesieni mgła i chłód…
Stary Murzyn z ciężkim brudnym
bagażem życia i karlica z książką
i po raz enty na skwerku ten sam
facet ze spalinową dmuchawą
Liście szeleszczą jak banknoty
Na przystanku autobusowym
mężczyzna z kapustą – zielone
głowy wystają z objęć plecaka

Absurd goni absurd w odblaskach
smartfonów odbija się świat

I tylko poeci nie muszą tłumaczyć się
ze swoich wizji nie muszą tłumaczyć
swoich wizji bo przecież poezja
leczy prozę życia jak głoszą plakaty

DŁUGIE ROZMOWY TELEFONICZNE Z Z.

Poeta Z. ten z Mokotowa z udawaną godnością
znosi swój marny los Życie kopie go po szerokim
tyłku a on wali je na odlew Taka wolna amerykanka
                                                 w rodzimym wydaniu

Poeta Z. łagodnieje gdy czesze kudłaty łeb
swojej suki Dzieli z nią psie życie
u boku ludzi których kąsa zawzięcie
słowem myślą i zaniedbaniem

Czasem odwiedza go dobry Bóg poetów
Przysiada na kuchennym zydelku
i tak milczą obaj w nadziei że nie opuszczą
siebie wzajemnie Wtedy chora matka
pokrzykuje na Z. z drugiego pokoju
i przypomina mu że nie tak łatwo
                                            wyjść z czyśćca

Z. przywiązuje się do niektórych ludzi
dość ciężkim łańcuchem i czasem nim
pobrzękuje przypominając o sobie
Opowiada wtedy o zmarłych przyjaciołach
i całkiem żywych wrogach
czyta napisane wiersze czasem
                                     opowiada dowcipy
Z Z. lepiej pójść na piwo niż na wojnę
chyba że do tych samych okopów

Przypadek Z. uświadamia wszystkim
że poeci to jednak wariaci i odmieńcy
bo kto normalny potrafiłby jeszcze
tak prawdziwie cierpieć…

APEL POLEGŁYCH

                          Każda pamięć ma swoją studnię
                                                    
UKo [Studnia]

To mogła być zwykła sobota…
Wsiadając do tramwaju na Okopowej
nie przeczuwałam, że znajdę się
w okopach Woli razem z tym człowiekiem
o przepitym głosie, w brudnych łachach
niosącym pamięć w wielkim plecaku

Pamiętacie lasy Katynia, Smoleńska, Charkowa –
kurwa, tak było – rzucił jak zaczepny granat
w stronę grupy młodzieży
Pamiętacie, czterdziesty czwarty?!
Sanitariuszki, morowe panny…

Dlaczego panny? – bo trwało powstanie
Bronią się chłopcy spod Parasola…
Pamiętacie?!
Niedługo pierwszy listopada…

Jego pamięć jest starsza niż on sam
On jest studnią, Homerem o pomieszanych zmysłach,
który zawstydza naszą niedoskonałą pamięć
Na moim przystanku cicho wymknęłam się
z barykady tramwaju w zgiełk codzienności

To mogła być zwykła sobota –
taka jak siedemdziesiąt trzy lata temu…

PORANNY BLUES

Szósta rano
codzienna walka
co lepsze –
ciepła kawa czy
ciepłe łóżko

a za oknem wiatr
dzień po kropelce
na języku

Czesanie myśli
układanie twarzy
układanie się do świata
nim świat ułoży się do
tej niemożności bycia poza
wszelkimi podejrzeniami
o anarchię życia
na własny koszt

Potem słońce rozproszy
wszelkie wątpliwości
pełne światło da
nową perspektywę

STÓŁ

Lubię ten stół jego
czarną gładką elegancję
a może to sentyment
do tamtych szczęśliwych
wieczorów i poranków
kiedy wszystko było jeszcze
takie świeże nieśmiałe

Któregoś dnia oddałeś mi
jego codzienne towarzystwo
– bo nie lubisz czerni –
zabrałam go ze sobą do pracy
żeby nie czuł się porzucony 
– biblioteka nigdy nie bywa pusta –

Czasem – kiedy nikt nie patrzy –
przystaję i kładę dłoń
na chłodnym… grzbiecie…
mruczy jak wielki czarny kot

Poza tym lubimy
kiedy nas odwiedzasz

POETA CZASEM POWRACA

poeta ucieka w samotność
jak chore zwierzę
chowa się w ciszę
nieufnie obserwuje świat
poza strefą cienia
a tam ludzie i maszyny
życie na czas na wymiar
nieustanny szum

w swojej samotni poeta
leczy się ze świata
z mądrością chorego zwierzęcia
czeka aż zabliźnią się rany
                                    codzienności

swoje długi spłaca słowami
które wysyła na liściach gorzkich ziół
poza strefę cienia

czasem powraca znienacka
jak z dalekiej podróży


Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko