idąc wolnym krokiem
trudno
uwierzyć
że twoje istnienie
jest już poza czasem
którym zwyczajnie wciąż jeszcze się karmię
ja –
zabłąkany podmuch wiatru
na strychu opuszczonego domostwa
myślę naiwnie
że odszedłeś na wieczność
a ona kiedyś się skończy
po niesłychanie długim trwaniu
i znowu będziemy razem
szczęśliwi
maluję sobą
niedorysowane widoki
ale przecież
wieczność
to właśnie znaczy istnieć
poza czasem
z innego tu wymiaru ludzkie bytowanie
drugi świat
nie jest ani trochę podobny do tego
jaki pragnę zachłannie zatrzymać oddechem
na nic
kalendarze i zegary
na nic nasza miłość
może więcej
tam wiesz
i więcej rozumiesz niż ja
zamknięta jak małż w skorupie ciała
tak bardzo doczesnego
niebieskie regiony to dla mnie
przezroczysta kropla deszczu
co znaczy
być poza wszystkim
co znaczy być nie będąc?
trudno
naprawdę trudno uwierzyć
że doszedłeś wolnym krokiem
aż poza czas
i poza oczywistość
siedem opisów z pamięci
III
przywołuję tamten ociemniały czas
choć niebo wisiało czyste
jak szmaragd
i podejrzliwie spoglądały pierwsze gwiazdy
najpierw
sanie sunęły cicho
między chałupami
potem okolica porośnięta świerkowym lasem
dalej już szliśmy sami
czuby zarośli wystawały ze śniegu
rzeka pod nami zastygła do dna
ojcze nie
umieraj na tym pustkowiu
matka podawała mu drżącymi rękami jakieś krople
które zamarzały na wargach
porzuciła wszystko co miała
gdy wreszcie powiedział głucho: trzeba iść
koc szurgotał
pode mną bałam się
że mnie zgubią że zostawią
płakałam w sobie nie wolno było płakać głośno
gubiliśmy i odnajdywali drogę na bezdrożu
tymczasem szmaragd zmienił się w czerń
gdzie jesteśmy? jak zdyszane zwierzę
wyczuwał ojciec ślady żołnierskim węchem
nareszcie
znajome gorączkowe głosy
szybciej szybciej ślizgały się po lodowatej koleinie
skaczcie przez płot płaszcz na ciele matki
pęka czterdzieści stopni mrozu
styczeń rok czterdziesty nie zasypiaj
bo zaśniesz na wieki
obcy człowiek
bierze mnie w ramiona
dobrze żeby spadł teraz śnieg mówi
ale dlaczego?
niemal go nie słyszę
zasypiam na progu obcej chaty
spadam bez czucia w sobie
spadam w czeluść
duszno
——————–
po
dziesiątkach lat
ciągle lecę w tę otchłań
obezwładniona parzącym zimnem nie jestem pewna
fikcji czy rzeczywistości
mrok rozlewa się jak obraz
namalowany w pustej czaszce
i nie schnący
nie zasypiaj bo zaśniesz na wieki
wszystko
czuje na skórze
lęk przed życiem
nerwowe stukanie pamięci
mózg otwiera
się w pogoni
za szczęśliwym losem
ale tuż obok
zdefraudowane dzieciństwo
niezaspokojona młodość
dziki kwiat zabłąkany
na wysypisku śmieci
ostatni
samolot czeka
na nic wypatrywanie
turbulencje niespodziewanych zdarzeń
piana obłoków
wciąga
przepaść głębiny
góra wciąga przepaść
jest jak przewrotny uśmiech starca
który poznał na wylot
zatrute niespodzianki świata
góra łączy się z przepaścią
właśnie tak:
oślepiająca jasność światła
w pomarańczowym wnętrzu
dojrzałego owocu dyni
płomień skupionych ziaren
zapach nieba i ziemi
w piersiach
drżenie
ostatnich sekund
błysk noża na pomarszczonej skórze
lęk śmierci
który
suchym szorstkim językiem
wszystko zlizuje
zaproszenie
dostałam zaproszenie
na postój
żagwie już płoną
i rdzawo pełga cień
chrzęści
ziemia
wypełniona stąpaniem czasu
kłębią się
bezpowrotne godziny
moja obecność
głosi ulotny świat pozorów
zmyślona pewność
rozpływa się jak sen
upragnione zwycięstwo pierzcha
czuję drżenie
mięśni
dotkniętych lawiną lęku
przysłano mi
zaproszenie
na wejście
jestem
więc muszę odejść
niepoprawni
zanim uniosą głowy
minie wiek palącego słońca
rozżarzone kamienie runą
do oceanów
co mówią
zgorzałe ciała
wytrawione w śmiertelnych znakach?
opętany wiatr
przerzuca nad zapomnieniem
inskrypcje z krwi pisane na piaskach
drży ziemia smagana
biczem pomsty
spustoszone zasiewy
– Panie
głos twój niech przepłoszy ciemności
niech wznieci usychające źródła –
lecz stanie
się jeszcze raz
że zechcą trwać w kurzawie stuleci
i jeszcze raz
i znowu
zanim uniosą
głowy
błyśnie pod niebem
złowroga zieleń veronesa
trujące słowo
zwapniała nadzieja
głosy
wzywają mnie
szorstkie głosy świata
rozproszone
między narodzenie i odejście
między wielkość przebudzenia
i nicość zamilczeń
moje ciało
próbuje się wydostać
z matni
ni to snu ni jawy
krwistoczerwone dni mijają bez śladu
noce głośne od muzyki świerszczy
zapominają o kochaniu
powoli lecz
stanowczo
nadciąga chwila
bezpowrotnych nieobecności
odrętwiałych z wysiłku stóp
cieni ust całujących pustkę
tymczasem
dobitne głosy świata
tężeją
narzucają swoje tempo
narzucają język ostry
jak mignięcie noża
są
w rozwidleniu nagich gałęzi
w zapachu traw i pustyń
w kredowych skałach i połysku mórz
w pożodze słońca w zgrzycie piasku
w gasnącym kwileniu mewy
w oddechu kobiet i mężczyzn
który tli się nad mapami stuleci
wzywają mnie
szorstkie głosy
inne niż mój głos lecz takie same
przybliżam ucho
głuchnę
nagle inaczej
na gałęzi czystego marzenia
usiadła sowa śnieżna
i nagle
widzi inaczej
pobrużdżony
pień sosny inaczej
smutek nieba inaczej
samobójczy skok wiewiórki inaczej
tajgi niepokoju inaczej
inaczej gorycz i radość
nawinięta na
kruche kostki
przylutowana do danego jej czasu
zaplątana w tajemne zamiecie
snująca bezinteresowne trwanie
w zimnych ogniach miłości
zdawkowo przez świat darowanej
nadczuła sowa
śnieżna
okruch materii ożywionej
wciąż pulsującą nadzieją
raz na zawsze
porażona
bezgrzesznym pięknem złudzeń
wynikła z
samej siebie
a może ze ślepych poświstów
kosmicznego wiatru
chimeryczna sowa
niepodległych w człowieku przestrzeni
takie Wszystko i Nic
***
moja sowa
śnieżna
nie zważa na nic
trwa
przycupnięta
na gałęzi czystego marzenia
i czyści pióra z prochu ziemi
nie imają się
jej podmuchy
podstępnego wiatru
który nadlatuje
z otwartych na przestrzał
groźnych stron świata
ostrym
dziobem
nakłuwa obszary wyobraźni
szuka
wie że życie
to
t y l e i w i ę c e j
ma swoje
sposoby
na obłędne zawirowania czasu
potrafi
wywieść w pole
stada pokus
obiecujących zbyt wiele
w środku próżnych jak bańki mydlane
dawno
wzgardziła padliną
kłamliwych słów
nie dla niej świecidełka z tombaku
śmiało
odróżnia
mądrość od przemądrzałości
dumę od pychy
bywa że schodzi do podziemia
w głębokie konspiracje zamilknięć
nie liczy na
aplauz klakierów
nie daje się schwytać na przynęty
najchętniej
pohukuje nocą
w ustałej ciszy
gdy na śniegu
tatuaż sosnowych igieł
a na szafirowych łęgach
jednorożec księżyca
zaś w królestwie pamięci
dostojne pochody
budowniczych świata:
znanych i bezimiennych
cichych i zbuntowanych karmicieli ducha
wtedy
prostuje skrzydła
i w maswerk pół snu pół czuwania
wpisuje pazurkiem
swe żarliwe credo:
choćby
wyrwali człowiekowi język
będzie mówił światłem
jeśli kocha
ruletka
jaki będzie za tysiąc lat
uporczywy ciąg zmagań człowieka
z rzeką niebem kamieniem?
może ze
wszystkim wygra
tylko nie ze sobą
skuli się
powietrze
wciąż pełne jego
zdyszanych oddechów
ostatni krok zawiśnie
nad szybem szaleństwa
wzburzony
świat przeszyje
tajemniczy uśmiech
Wielkiego Krupiera
noc
ciemnieje tęczówka niebios
owoc czernią nabiega
jeszcze nie poczułeś prawdziwego smaku
już gorycz w ustach
godziny idą
wytrwale na zachód
nie popędzaj ich nie płosz
tyle twojego
jest ani
przedtem ani potem
ty pośrodku – sam
melodia
wypełniona szumem obłoków
gaśnie
skąd ta natarczywość mroku
znaczona tropem śmierci?
wypędzony z
raju czekasz zimnem wieje
wzbiera noc
staloryt perwersyjny
przemarznięta
ledwie ciałem półobecnym okryta
powierzam się podstępnym pieszczotom dnia
nie zgrzytaj
nie trzeszcz nie popiskuj czasie
ty święty młynku do mielenia życia
nad
lotniskiem rozsądku szaleją dziś furie
i moja bezwstydnie naga dusza
pęka co chwila z ostrzegawczym sykiem
z westchnieniem
nikt na to
nie zwraca uwagi
wiatr zmienia kierunek
minuta ciszy
sprawy sporne
grzęzawiska wydarzeń przepaść życiorysów
tajemnice szczelnie zasklepionych sumień
pozornie
jakby nic się nie działo
jakby nierzeczywisty choć alarmujący
przelot szerszeni
nad nieosłoniętą głową
tyle wiemy o sobie
reszta w
półsennym rozedrganiu chwil
w podskórnych warstwach mrocznego dramatu
w dylematach rozstrzygnięć
prawdę prześwietli jedynie
rentgen Myśli
z innego wymiaru
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl