Leszek Żuliński – Wspomnienia weterana (11)

1
694

Sens podróży literackich

            No, to już jedenasty odcinek tych moich niby wspomnień. Tematów mi nie starczy. Gdy tak patrzę na moje życie, to mógłbym z kosturem chodząc po Warszawie opowiadać swoją odyseję. Jak pątnik, który w życiu literackim przeszedł kilometry spotkań i lektur.
            Bez wątpienia wyjątkową moją przygodą był Nowy Jork, gdzie siedziałem przez miesiąc. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie zaprosił mnie do siebie Tadeusz Chabrowski (1934-2016). On mieszkał tam od lat (ściągnięty przez starszego brata), rzecz jasna na Greenpioncie, m.in. znanym ze sporej diaspory polskiej.
            Tadeusz miał nieszablonowy życiorys – był mnichem w klasztorze na krakowskiej Skałce, a potem w klasztorze częstochowskim. Ale któregoś dnia porzucił habit i wyjechał do NY. Ożenił się i wiódł z powodzeniem „cywilne życie”…
            No więc w latem 2015 roku spakowałem walizkę i poleciałem za Wielką Wodę. Najpierw nie mogliśmy się nagadać, siedząc w ogrodzie na tyłach domu Chabrowskich. Ale szybko się usamodzielniłem i wyruszyłem w miasto. Rzadko kiedy korzystałem z metra czy autobusów. Niemal codziennie na własnych nogach przekraczałem Brooklyn Bridge i szedłem w dół lub w górę tego molocha. A więc głównie biegałem po Manhattanie, byłem w Financial District, łaziłem po Central Parku, byłem w Chinatown, w Little Italy, zwiedzałem muzea, zaglądałem w różne  zakamarki tego molocha. Oczywiście zajrzałem też do Fundacji Kościuszkowskiej.
            Wracałem co dzień na ostatnich nogach i znów w ogrodzie spędzaliśmy wieczory na pogaduszkach.
            Pewnego dnia Tadeusz wsadził mnie w samochód i pojechaliśmy do Doylestown w Pensylwanii, nazywany Amerykańską Częstochową, bo tam jest sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej. Dla emigracji polskiej to ważne centrum. Tadeusz miał już spory dystans do swojej „przeszłości kościelnej” (opowiadał mi zresztą jak trudno znosił klasztor), ale jednak ta „Częstochowa amerykańska” była dla niego wciąż czymś ważnym.
            A tam, w Nowym Jorku, poznałem jeszcze innego Polaka, który nazywa się Andre Zarre. On miał galerię dzieł sztuki i przez wiele, wiele lat żył z tego. Kontakt utrzymujemy do dzisiaj, bo Andre od czasu do czasu przyjeżdża do Polski. Może bym go jeszcze za Wielką Kałużą odwiedził, ale już nie mam sił na takie eskapady.
            Tadeusza natomiast ostatni raz widziałem w 2016 roku. Przyjechał pooddychać Warszawą i Polską. Po kilku dniach odwiozłem go na lotnisko. A po kolejnych pięciu dniach przyszła wiadomość, że Tadeusz po prostu zmarł… Chyba dla niego była to już nazbyt męcząca eskapada. Miał 84 lat. I tak zakończył się mój american dream.

*

            Wcześniejszą moją egzotyczną podróżą były Chiny. Związek Literatów Polskich, czyli ZLP, wysłał tam – w ramach „przyjaźni i współpracy literackiej” – Jacka Kajtocha, Andrzeja K. Waśkiewicza Grzegorza Wiśniewskiego i mnie. To był czerwiec roku 2004.
            Byliśmy w trzech miastach: w Pekinie, w Szanghaju i w Xi-An. Ech: lato, upał i egzotyka! Poza tymi miastami niewiele Chin widzieliśmy, choć wywieziono nas na mur chiński, a to już było coś osobliwego (no i jeszcze w Pekinie słynny Plac Tian’anmen czyli Plac Niebiańskiego Spokoju oraz Zakazane Miasto budziły największe emocje). Zresztą w Państwie Środka wszystko jest osobliwe. Na przykład jedzenie. I tu zabłysnęli Andrzej i Grzegorz, którzy pałeczkami posługiwali się jak tubylcy, a ja zawsze musiałem prosić o normalne sztućce.
            Chodziliśmy po ulicach tych pięknych i egzotycznych miast, zwiedzaliśmy muzea, pagody, place, zaułki… Widzieliśmy sławną Pagodę Wielkiej Gęsi, Muzeum Historii, terakotową armię sprzed stuleci, cudowny ogród Hua Qing…
            Ja miałem niezłą wiedzę, ponieważ gdy jeszcze byłem uczniem, to mój Ojciec aż na cały miesiąc wyjechał służbowo do Chin. Ach, jakie cuda nam po powrocie opowiadał. Mam po tamtej podróży Ojca różne drobiazgi – na przykład wachlarz z drewna sandałowego, który przywiózł Mamie i który do dziś zachował swój egzotyczny zapach.
            Pytanie zasadnicze brzmi: czy takie podróże i wymiany literackich spotkań mają jakiś sens? Hm, w jakiejś mierze tak. Obeszło by się i bez tego, ale jednak konsolidacja środowisk literackich powoduje, że na mapach kultury stanowimy pewną wspólnotę, co pozwala nam wierzyć, że nasz „cech” jest ponadnarodowy. I ważny jako „substancja kulturowości”. Poza tym zawsze można od zagranicznych pobratymców czegoś się nauczyć i o świecie inaczej myśleć.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Panie Leszku, zawsze z dużą przyjemnością czytam Pańskie wspomnienia/felietony i nie tylko to. Tym razem przypomniał Pan poetę nowojorskiego śp. Tadeusza Chabrowskiego, też go znałem i też byłem jego gościem na Greenpoincie, wiele lat temu może będzie ze 20 lub nawet więcej. Kiedyś lata temu razem układaliśmy trasę odczytów po Polsce, planowaliśmy czytać swoje wiersze i opowiadać o “polskiej Ameryce”, on o Nowym Yorku a ja o Chicago. Niestety nie udało się nam zrealizować tego planu.
    Serdecznie pozdrawiam,
    Adam

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko