AKT I
Fiszka filmowa 1
Zwyczajny świat. Wieczór. Tramwaj nr
22 odjeżdża właśnie z przystanku w stronę Pałacu Kultury, na monitorze
informatora przystankowego, wyświetlony jest czas 22:22. Do tramwaju biegnie
młody chłopak Na przystanku stoi kobieta i mężczyzna – nie znają siebie. Ktoś rozdaje czarne fiszki
– SOS nr 22
Scena 1
[ONA leży pod kołdrą. ON wyszedł
trzasnął drzwiami, sam dźwięk trzaskania.]
ONA:
Kołdra wie, że nie chcę na siebie patrzeć. Potłukłam wszystkie lustra, ale
boję się. Omijam witryny sklepów. Nie zaglądam w oczy mężczyzn. Tylko on. W
nich i tak niczego nie znajdę. Tylko on. Nic nie muszę. To moja wolność. Takie
są moje warunki. Marzenia – brak. Życie takie nierealne. Już wszystko o mnie
wiecie. Zaraz wyłączę telefon i domofon. Choć nie minęła jeszcze ta chwila,
jakiś zbiór minut, kiedy się spieszę. Jeszcze trzyma mnie czas, gdy muszę być
tak konwencjonalnie społeczna jako matka. Moja funkcja. Mój głos budzi dzieci.
Moje jakże brzydkie dłonie, tulą najmniejszą gwiazdę, robią śniadanie, zamykają
zamek u drzwi. Właśnie wystawiłam moją rodzinę, jak wielką torbę za drzwi.
Wreszcie sama. Lecz jeszcze dzwoni domofon, gwiazda mówi, że mnie kocha,
gwiazdor mówi, że też mnie „no wiesz”. On
też dzwoni, mówi zrób to i tamto. Już w palcach trzymam kabel od
domofonu. Cisza jest tylko moja i tak wiele lat do tyłu i jeszcze do przodu
może, a właściwie dni wysupłanych z tych paru samotnych godzin. Otwieram
wszystkie okna. Powietrze. Oddycham głęboko, jakbym chciała się zachłysnąć na
nieskończoność. Stoję w oknie patrzę na rozedrgany ogród i wytykam sobie,
dlaczego taka jestem. Na usta cisną się jakieś słowa. Lecz tylko pozostają w
ślinie, gdzieś w środku w gardle. Czasem nie staję w oknie, nie mówię do siebie
niczego. Wówczas zerkam na poszewkową przyjaciółkę. Zamykam się szczelnie w
kołdrze, jak w worku. W kangurzym letargu chcę dotrwać do jakiegoś punktu w
labiryntach mózgu, do jakiegoś odruchu ciała. Niestety są dni, że taki odruch
nigdy nie nadchodzi i „jest jak jest” – czyli tylko się jest. Pod kołdrą nie
widzę, jaki kręci się świat. Pod moją kołdrą jest zawsze taki sam. Tam nikogo
nie ranię, nie oszukuję, nie jestem ani dobra, ani zła. Pod nią po prostu
jestem. Nie mam stosunku do zmieniających się na niej wzorków, ani czy jest
lżejsza czy cięższa. Pod kołdrą nie nienawidzę, nic nie czuję, nie myślę, a
jednak wiem, że serce mi bije i tyle. Pod kołdrą życie jest proste. Żadnych
więcej doznań, żadnego myślenia, że gdzieś bywa inaczej. Tu pod kołdrą
przeżywam stałą niezmienność. Niestety nic nie może wiecznie trwać.
[na telebimie rozhuśtana lampa, ktoś
scię
w niej odbija, jakieś ręce owijają ją czarną folią]
Świat jest tak skonstruowany…
lepiej go nie czuć, nie być, nie istnieć. Najlepszy jest bezruch. Byt bez. Zamykam
powieki. Otwieram. Oddycham. Zaciskam usta, przygryzam wargę. Ile trzeba użyć
siły, by to zrobić. Podpieram jeszcze głowę. Umiejętnie, żeby nie zrobić sobie
kolejnej zmarszczki. Zmarszczki niestety robią się same. Na szczęście nie wiem,
ile ich mam. Wszystkie lustra schowane, więc nie zużywam energii na
przyglądanie się w nich.
Zostałam wyrzucona z tej pracy, a jednak coś robię, siedzę na kanapie, dziś z
kołdrą w szare kwadraty na niebieskim tle. Zauważyłam wzorek, jakaś norma za
mną. Odbijam się niestety w lampie, postanawiam krążyć wokół niej jak satelita.
Wchodzę na kolejną orbitę i kolejną, zdobywam wiedzę jak lepiej po niej
wędrować. Lem byłby ze mnie dumny.
Nagle stop, moja głowa nie wytrzymała ciążenia, stoję tak nieszczęśliwa. Lampa
– niklowany bąbel odbija wszystko i mnie w tej kołdrze, i kanapę. Jeszcze
spoglądam na lampę, wciąż widzę taki rozciągnięty mój kosmos. Łóżko. Kanapa.
Stół. Najważniejsze planety, które zdobyłam. Mój powrót z gwiazd już się
zakończył. Choć jestem jeszcze w stanie nieważkości, wróciłam do wykonywania
swojej pracy. „Nie widzieć siebie” brzmi motto kolejnego dnia.
Ponownie zamykam powieki. Otwieram. Oddycham. Zaciskam usta, przygryzam wargę.
Podjęłam nowe postanowienie: „lampę zaklejam czarną, matową folią, za dużo kosmosu,
za dużo mnie w nim”. Kanapa skrzypi coraz bardziej, odważnie waży moje
kilogramy. Każdego dnia słyszę jedno skrzypnięcie więcej, jeden gram, a może
kilogram więcej, tona. „Kurwa dziś skrzypi wyjątkowo mocno”. (Klapsy za
niegrzeczne słowa)
Między dźwiękami słyszę drobne puk, puk.
Uszy teraz zaczynają pracować pełną parą, a potem już mniej, drobne,
szybkie, rozdarte, ogłuszające szarpnięcie za klamkę. „Kurde” Wstać? Wiercę się
na kanapie, a ona skrzypi niemiłosiernie. Znów szarpnięcie i czyjś głos „wiem,
że tam jesteś”, a potem, „co robisz?”. Mój bezruch odpowiada „nic”.
Jestem nikim. Nie jestem w stanie chodzić do pracy. Urodziłam i urodzę to moja
praca i moje pieniądze. To moja kara i nagroda. On musi sobie radzić sam. On
jest narkotykiem, uzależnieniem, wszystkim co mam. On jest światem. Żyjemy po
swojemu.
Scena 2
[gaśnie światło]
ON:
[światło punktowe na mężczyznę przy
stoliku kawiarnianym z samolocikami z czarnych kartek]
Drzewa odbijają się w rzece
drgam w niej nieustannie
Są tu moje oczy
Przez nie spoglądam na ziemię
Czerpię drobiny piasku
Tak niezaspokojony
przyglądam się sobie
Wrzucam kamień
[rzucając samolocikami]
Rozpływam się w pierścienie
W cieniu siatki desek
w migoczącym świetle
w dzikim winie
na spróchniałej ławce
leżę i czytam
Nie widzę liter
pod powiekami mam
rzekę, wodospad i płynące liście
Nieraz zanurzam się gwałtownie
Krople wody płyną rwąco
Zanurzam się
Moja twarz zakrywa przestrzeń
Oddycham szybko
Wiem, jest tylko moja
Dotykam jej wtapiam się
Otwieram ramiona
Lecz ona wyrywa się jak ptak
Stanęłam po drugiej stronie rzeki
Lekko uśmiecha się
Wciąż buduję most
Na drugą stronę rzeki
Drogę na przeciwległy brzeg
I wciąż się waham,
spoglądam za siebie
Jeszcze drżę,
czuję jęk desek, skrzypienie poręczy
Znów cofam się
wodospad wrze na biało, płyną liście
znikam sam nie wiem, kiedy.
[zaczyna deptać poszczególne samolociki]
Kurwa. Dziś napisałem dla niej wiersz. Kocham ją ponad moje siły, lubię ją zdominować, nakazać posłuszeństwo, przynoszę jej też kwiaty, takie ogromne czerwone róże, jestem romantyczny i męski jak to cudownie wykręcić jej nadgarstki, a potem przeguby całować, ona mnie też kocha, nie umie beze mnie żyć, kiedy rozmaże się płacząc, że „te róże są za bardzo dojrzałe i gubią płatki”…
[naśladując kobietę]
…jest taka piękna, jak z obrazów
Chagalla. Nasza miłość jest własna, nasza własna, moja. Dziś musi zrobić ostry
makijaż i pończochy.
[Dźwięk telefonu. On wstaje od stolika, agresywnie odrzucając krzesło]
Znów to zrobiła. Nie wytrzymam tego. Ona jest totalną wariatką. Wezwali mnie.
Byłem na naradzie, na budowie. Mocny męski świat, a tu takie coś. Wstydziłem
się jej. Lekarka mówiła, „musi pan o nią zadbać. Jest krucha. Była na moście,
całowała przęsła. Za dużo tabletek, Neurotop połączony z wódką. Chce pan, to ją
przewieziemy na Sobieskiego.” Nie zgodziłem się. Kocham ją, ona całuje przęsła
mostu, nie mnie. Ona woli wszystkich, nie mnie. Jest jakaś brzydka, utyła.
Pozaklejała lampy za parę tysięcy złotych. Wypieprzę te tabletki. Pojedziemy
gdzieś, ale muszę pracować, kredyt, rachunki. Kurwa zamienię, zamienię na
lepszy model. Chcę takiej z małymi piersiami, z kręconymi włosami opadającymi
na piersi. Duże usta, tak duże usta. Młodą, bardzo młodą. Wariatka. Na
toksykologii obrzygała mi mój markowy garnitur. Zrobiła to specjalnie.
Krzyczała „Kochaj mnie, ty debilu” na tej toksykologii, tak się darła.
Wariatka. A kiedyś było nam tak dobrze, podróż do Saint-Tropez. Kiedy się
oświadczałem paliły się tam lasy. Ona nie chciała pierścionka, nie to miejsce,
nie ten czas, nie kiedy płoną lasy w Saint-Tropez. Bała się, pieprzona
fatalistka. Ja lubię Luisa Definesa i jego żandarma. Opieprzyła mnie, że nie
chciałem obejrzeć wystawy, tego popierdolonego Dalli’ego. Nie odzywała się do
mnie. Zostawiła mnie, zaczepiała właścicieli nabrzeżnych łódek. Pytała czy
płyną do Ameryki Południowej. I niech by tam popłynęła. Zmarnowała mi życie, a
ja pisałam dla niej wiersze.
AKT II
Scena 1
[Na proscenium i scenie ustawione są
krzesła w półkolu, kobieta i mężczyzna wchodzą i zajmują miejsca na scenie. Mężczyzna z widowni wyławia chętnych widzów,
mężczyzn i kobiety. Niektóre są zarezerwowane z napisem Kleptomanka, Arkadia,
Bella, Anna żona Marka.]
ON:
Dzień dobry państwu, w telewizji śniadaniowej takie tematy nie goszczą zbyt
często.
ONA (Kleptomanka):
Dziś ukradłam książkę o orchideach. Będę miała dużo materiału do wycinania.
Świat zaklęty w wyklejanych obrazkach bardzo mnie pochłania. Wciąż noszę w
sobie cierpienie zakwefionej kobiety, zamkniętej w klatce z drogich klejnotów,
w wianku z orchidei i tulącymi się do jej twarzy aniołów. „Przewrotne, dziwne.
Nikt nie chce tego obrazu kupić. Zbyt mała mieścina.” Mówi moja koleżanka
Dorka, która ma sklep z pamiątkami. „One są naprawdę piękne. Powinnaś pojechać
do większego miasta. Pojechałam. Z dużym miastem udało się, jak we śnie. Tam
też jestem dziwna. Stoję w tłumie rozpościeram ramiona i obejmuję ten
rozedrgany strumień ludzi. Oni potrącają mnie, a ja mam wciąż zamknięte oczy.
Czasem marzy mi się, że lecę nad ogromnymi domami, a z moich ramion sypią się
pióra. Wypatruję z wysokości jakieś cierpienie. Wycieram ciepłą jeszcze łzę
dziewczyny, która wypadła przez okno. Trzymam za rękę konającą staruszkę i
wszystko wydaje się takie realne. Ktoś dotyka mojego ramienia. – Czy wszystko w
porządku? – Pyta dziewczyna. Jestem przestraszona. Widziałam już ją, wycierałam
jej łzę.
Scena 2
[Kobieta zmienia miejsce widzowie
dalej siedzą razem z kobietą i mężczyzną, wciela się w nową rolę]
ON:
Ciekawe, ciekawe, a może ktoś z Państwa
nam coś ciekawego opowie.
ONA (Arkadia):
Kiedyś uderzył mnie nowymi butami,
które kupił w Arkadii. Spojrzałam na nie. Były ładne i mocne, obszyte wokół
nylonową nitką. Będę pamiętać o nich zawsze. Były przecież z Raju inaczej
nazwanego. Duży odcisk zostawiły mi na twarzy. Lekarzowi wezwanemu przez moją
sąsiadkę powiedziałam: „uderzyłam się o poręcz”. On się wciąż upierał: „to
odcisk buta, trzeba złożyć zeznanie, kto jest sprawcą.” Świt zastał mnie na
przekonywaniu, tego miłego faceta: „nie ma pan racji. Proszę spojrzeć, jaki
świt jest magiczny”. Powiedziałam również: „Doktorze to nie jest ważne, proszę
spojrzeć, jakie piękne niebo, dziś jest purpurowe. Ptaki głośno śpiewają. Życie
zdaje się takie fascynujące.” Życie rzeczywiście rozciągnęło się do
nieskończoności, w jakiś depresyjny ciąg zdarzeń. Nakazano mi terapię po tym,
jak nie chciałam powiedzieć, „kto”, ale tak naprawdę nic by to nie dało. Na
drewnianych krzesełkach siedziały ciekawe kobiety z pokręconymi życiorysami,
wciąż zmuszane do opowiadania o sobie, o swoich niewydarzonych mężach i o
świętych dzieciach, które jak anioły przez to wszystko przechodzą bez skazy.
[Aplauz]
Scena 3
[Kobieta zmienia miejsce widzowie
dalej siedzą razem z kobietą i mężczyzną, wciela się w nową rolę]
ON:
[odwraca się w stronę widza z
tabliczką PSYCHOLOG]
Pani psycholog namawiała was do wizualizacji miejsc, zdarzeń, które
przynoszą ulgę. Należy to robić, gdy
„jest nam źle i kiedy nie radzimy sobie z otaczającym światem”. Czy nie
wiedziała, że statystycznie stale jest wam źle, a jeśli jest dobrze rozpamiętujecie
każde uderzenie, każdy siniak, jak trofea wyniesione z boju. Pani psycholog
dziwiła się, mówiła: „takie kombatanckie myślenie doprowadzi was, albo do
szpitala albo na cmentarz”. To destrukcja i patologia i jeszcze użyła parę słów
z izmami. Dziewczyny w większości w butach z Arkadii tupały nimi na dźwięk
zlepki słów „wasz oprawca”. Tak określiła ich mężów, narzeczonych, konkubentów,
ojców – pani psycholog. Zrobiło mi się jej żal, gdy osaczona przez dziewczyny
zaczęła płakać. Ona nie zrozumiała ich, nie dziwi mnie to, gdyż same siebie też
nie rozumiały. Sama teraz doświadczyła owego statusu ofiary przemocy, chociaż
tylko słownej, a przecież była wykształcona.
[Widz siedzący na krześle oznaczonym Psycholog powinien pokiwać głową.]
[Aplauz]
ONA (Bella):
Uczestniczyłam w sesjach pani Psycholog, dziewczyny też były mądre, pisały
wiersze i piosenki, były piękne i miały ładne ręce. Byłam tam, ponieważ kiedyś
rozłożyłam tabletki na stole, zakryłam je dłońmi. Nie były widoczne, zginęły
gdzieś pod palcami. Powoli zaczęłam układać jakieś wzory, falki, kwadraty,
trójkąty, kwiatki. W końcu najlepiej wychodziła, czterolistna koniczynka. To
zabawne, takie tabletkowe szczęście-nieszczęście, taki babski wzorek.
Koniczynka szybko znikała, najpierw jeden płatek, potem drugi i nie pamiętam,
kiedy zniknął czwarty. Jeszcze początek jakiejś części pamiętam. Jak strasznie
musiało być, że dłonie sięgały bezrozumnie po kolejne tabletki? Jaki wielki
musi być ból, by zapomnieć o wszystkim? Ile to trwało sekunda, dwie. Gdzie było
wahanie, wyrzuty sumienia? Niczego takiego nie pamiętam. Wszystko odbyło się
poza mną.
Sztywniały mi ręce, drgały nogi, policzki paliły i taka olbrzymia suchość w
ustach. W głowie natrętnie słyszałam głos syna „masz, dla kogo żyć”.
Odpowiadałam mu „to dla ciebie, nie chcę zmarnować ci życia”. Wciąż się
zastanawiam, które zdanie przeważyło. Wieczór zastał mnie ze świadomością, że
oto krążę nad sobą i wciąż nikogo przy mnie nie ma. Samotność. Nie. Nie czułam
samotności. Było nas dwie ja i moje ciało. Czy to można nazwać samotnością?
Nagle ten dźwięk wyłamywanych drzwi, taki teatralny, że aż groteskowy. Moje ja
przestraszone ucieka w kąt, do obklejonego kartonem lustra. Chowa się w szparze
pod taśmą, drży spłoszone i niepewne. Ucieka wzdłuż ramy. Przytula się do
papierowych wycinanek. Ktoś trąca moje ciało i mówi „może na próżno te drzwi i
to wszystko”. Świt zmienia się z czerwonego w blady. Świt jest ważny, ale
dlaczego to nie ranek, południe, albo wieczór. Może jest bardziej romantyczny.
Tak moje ciało to pełen romantyzm. Teraz szturchane i potrącane. Opiekuńczy
świt woła „zostaw je”. Świt szuka mojego ja, lecz nie zna tej wycinankowej mody
na warstwowe decoupage. Ja schowało się bardzo głęboko i jest wprost
nieosiągalne. Pojawiło się więcej osób. Zabierają ciało, a to ja zagłębione
wśród orchidei nie zamierza wracać.
Tańczy radośnie z soft-aniołami i Małgosią Bellą oklejoną piórami przepiórki,
wśród drogiej biżuterii Apartu. Diamenty każdego zatrzymają. Ja nie wie, że są
papierowe, są przecież takie jak ono. Wszystko przecież ma taką samą wartość w
nowym świecie ja. Ciała już nie ma, a ja wciąż pod piórami, w czerwonych
połyskujących sztucznie kamieniach, zostaje obok pięknej twarzy modelki, takie
szczęśliwe, wolne, ale jakże bezrozumne.
ON:
Wzięłaś te tabletki, a jednak żyjesz i możesz nam o tym opowiedzieć. Nie
jestem waszym oprawcą, ani mężem, narzeczonym, konkubentem, ojcem. Ale jestem
czyimś mężem, narzeczonym, konkubentem, ojcem. Jestem tu, słucham, nie oceniam. [Aplauz]
Scena 4
[Kobieta zmienia miejsce widzowie
dalej siedzą razem z kobietą i mężczyzną, wciela się w nową rolę, Kobietę ze
Szkarłatną Wstążką]
ONA (Anna żona Marka):
On ostatnio nie przychodzi zbyt
często. Mówi, że ma dużo pracy. Cieszę się. Moje dzieci, wprawdzie tęsknią za
stereotypem taty, ale mają spokój. Pewnego dnia musiałam poprosić go o
pieniądze na wycieczkę dla Jasia. Bałam się tego i jego rozbudowanych
scenariuszy. Kazał mi nałożyć pończochy, czerwoną bieliznę, zawiązać wstążkę na
szyi i na czworaka prosić. Nie miałam wyjścia. Nie mam pracy, w moim niedużym
miasteczku, tylko mężczyźni ją znajdują. Kobiety żyją na zasiłkach lub z tego,
co mąż przyniesie. Gdy mają dobrych mężów wszystko jest ok., lecz gdy tak nie
jest to… Dał mi jakieś prochy, co było dalej, co robiłam, nie pamiętam.
Otumaniona zbierałam się. Dom był pusty. Wyszedł. Za stanikiem znalazłam 100
zł, w pończochach kolejne setki. Na szyi miałam odcisk wstążki. Dusił mnie.
Boże. Dusił. Nie wiem, co zrobić, czy przeżyję kolejną taką akcję. Boże,
potrzebuję Ciebie. Pomóż mi sprowadź dobrego anioła, bym mogła dalej żyć.
Pieniądze włożyłam do portmonetki. Zarobiłam. Piękna praca dziwki u własnego
męża. Nazywam się Anna. Jestem żoną Marka.
[zawiązała sobie wstążkę na szyi]
[Aplauz]
ON:
Witamy Cię Anno, żono Marka. Kobietę
ze Szkarłatną Wstążką. Na drewnianych krzesełkach siedziały ciekawe kobiety z
pokręconymi życiorysami, wciąż zmuszane do opowiadania o sobie, o swoich
niewydarzonych mężach i o świętych dzieciach, które jak anioły przez to
wszystko przechodzą bez skazy. Niejeden psycholog o tych kobietach napisał
rozprawę doktorską, niejedna studentka zrobiła magisterium. Ktoś inny zbudował
swój świat na ich niedoli i siniakach pod okiem. Jestem tu, słucham, nie
oceniam. Za chwilę kolejny odcinek serialu SOS nr 22 pod tytułem Mleko.
[Aplauz]
AKT
III
Scena 1
[Przestrzeń
pogrążona w czerni, po obu stronach
siedzący na krzesełku kobieta [ONA] i mężczyzna [ON], przed nimi stoliki z
lampkami nocnymi. Na jednym w dzbanku mleko i sporo kubków jednorazowych.]
ONA:
Czy ktoś z Państwa – [w stronę publiczności] – życzy sobie mleka?
[Nagranie z fiszki: Kobieta niezdarnie
rozlewa mleko, ze stolika kapią jego krople, strużki płyną po scenie tworząc
kałużę. Światło na kałużę. Mężczyzna niewzruszenie siedzi przy swoim stoliku.
Wstaje i zaczyna zbierać samolociki, rozkłada zmięte czarne kartki, zaczyna coś
na nich czytać pod nosem widz nie słyszy wyraźnie. Przerywa czytanie. Prostuje
kolejne. Tych rozprostowanych fiszek ma wiele na stoliku. Nagle dostrzega
kałużę oświetloną światłem. Proponuje niemo fiszki kobiecie do wytarcia.
Początkowo kobieta wyciera nimi mleko. Lecz po chwili zaczyna czytać na głos.]
ONA:
Leżę nieruchomo w kałuży mleka i rozsypanej
kaszy. Makaron na polerowanym gresie tworzy zastygłe bagna Gangesu.
ON:
[Rozdrażniony, ustawia kamerę pośrodku sceny, zastanawia się, zerka na nią, ustawia rekwizyty rozsypuje kaszę, makaron-farfalle, rozrzucając po scenie jabłka]
Kolory i kształty łączą się ze sobą. Tylko jabłka wciąż turlają się i jak kule bilardowe obijają o siebie.
ONA:
Może w taki sposób powstają dzieła sztuki. Coś się komuś przytrafiło. Coś się zobaczyło. Coś zapadło głęboko, coś zasypało lawinowo wszystkie szuflady w mózgu, coś się wreszcie otworzyło.
ON:
Szepty głosów, karuzela wydarzeń zmieniających się w potrząsanej głowie, obrót ciała i znów zmiana.
[ostro]
Wariatka
ONA:
Kreatywność tej chwili wyleciała, a ja szaleńczo rozwijam swoje skrzydła, trzepocąc, wytężam całą siebie.
ON:
Jesteś piękna.
[ostro]
Wariatka.
[i oddala się, ale pozostaje na scenie]
Scena 2
[Całkowita ciemność, bohaterowie podświetleni punktowo. On zastygły nieruchomo, dalej, ona stoi naprzeciw rozbitego lustra bliżej widowni, czerwona chusta imituje krew]
ONA
[jej głos]
Rozsmarowałam krew i łzy po twarzy, wsunęłam kokardkę z makaronu we włosy. Zdarłam z siebie podartą sukienkę. Stanęłam naprzeciw zbitego lustra, rozpostarłam ramiona, z sutków płynęła krew tworząca wraz pociętym ciałem ornament bruzd. „Jesteś piękna”, słyszę w sobie.
[osuwa się]
ON:
[Stoi tyłem do widowni]
„Jesteś piękna jak u Chagalla”.
ONA:
[ona nie reaguje na to co powiedział, chusta jest substytutem krwi, ma silnie działać na widza, Ona robi z niej ornament brud na swoim ciele]
Słyszę jeszcze potoki jego słów-szpilek, widzę pięści twarde jak najpiękniejsze kamienie, jego roziskrzone oczy i wielkie, czerwone, rozedrgane wargi. Zniewalający aniołkat, własny wyhodowany na mojej miłości i trzymany w klatce spędzonych ze mną lat, w tej idylli wymyślonej i pielęgnowanej wazeliną moich myśli. Tak. Wyczarowałam go pod zamkniętymi powiekami, w snach jako własna sadomasochistka.
[oddech słabszy,]
Po tej orgii cięć i rozdarć widziałam go w drgającej jeszcze źrenicy oka, jak promienieje, jak dotyka mojej ręki, tak delikatnie, tak zmysłowo.
[On wyrywa jej chustę, zwija ją jak sznur, krąży jak tygrys]
Jak mówi mi to słowo i jak to słowo nieustannie lśni w jego ślinie. Jak mówi teraz: „jesteś piękna jak u Chagalla”.
[oddech słaby, On zbliża się do kobiety]
A ja wciąż pragnę dawać,
dawać.
Wciąż chcę zatracić się,
w tym olbrzymie, władcy, potworze.
Nie wierzę, że mogę się mylić.
Nie wierzę, że miłość może się mylić.
ON:
Nie wierzę, że mogę się
mylić.
Nie wierzę, że miłość może się mylić.
Kropla krwi spadła na twardy od marzeń sutek. Ból. Lęk. Stop.
Scena 3
ONA:
[jej ciało przechodzi do pozycji leżącej]
Ból. Lęk.
Stop, mówi mój mózg, a czasem szybciej, prędzej. Stop. Cisza.
[pauza…]
Nie ma go.
[pauza…]
Wciąż przychodzą obrazy
płynącej rzeki, wiatru w drzewach i jakiś szczegół roślinny przęsła mostu.
Stalowa roślina rozrasta się i oplata mnie ratując moje ciało.
Powiedziałam -„oto jest moje ciało. Zatrzymałaś je.”
„Oto jestem.
[pauza…]
Drżałam. Moje ciało
gasło jak roślina w lutowym świetle.
Stalowa przyjaciółka.
Stale wierna.
Zapamiętana na zawsze w oślepiającym świetle świata.
W słońcu.
Czułam, że świat jest wokół mnie.
[z narastającym niepokojem]
Ale to zimne słońce?.
[ostatkiem sił]
Będę krzyczeć – kiedy chcę, spać – kiedy chcę, domagać się kochania – kiedy chcę. Wszystko wokół mnie. Zadrżałam.
[coraz ciszej]
Chciałam rozpłynąć się
we mgle.
Moje ciało pomyślało za mnie.
Chciało żyć.
Zanurzyć się w ciepłej wodzie.
W wannie różowej wody.
Ciało chciało żyć.
Nie jest mu wszystko jedno.
Myślało, że usiądzie w cichym miejscu i
zapomni.
A potem świat stanie się przyjazny, ręka napisze coś o sobie, dzieciach, ale
może też o łzach Światło świata jest w
czarnej folii.
[kobieta naciąga na głowę folię, światło gaśnie]
ON:
[niedbale zakrywając prześcieradłem ciało kobiety]
Moje światło świata jest w czarnej folii.
Fiszka filmowa 2
rozhuśtana
lampa w czarnej folii
Dłuższa pauza.1/2 min
SCENA 3
[techniczni wnoszą czarne parawany
zakrywające poprzednią scenę, ON stoi na środku sceny, przed parawanami]
ON:
Będę mówić prawdę i tylko prawdę…
[pauza…]
Słyszę jeszcze potoki
moich słów-szpilek, widzę własne zaciśnięte pięści, jej roziskrzone oczy i
wielkie, czerwone, rozedrgane wargi. Jestem aniołem-katem, wyhodowanym na jej
miłości, w klatce spędzonych z nią lat.
Idylli wymyślonej.. Tak.
Wyczarowała mnie pod zamkniętymi powiekami,
w swoich koszmarnych snach. jestem jak
ona ofiarą i oprawcą.
Po tej orgii cięć i rozdarć widziałem
ją.
Nie chciałem. Nic nie zrobiłem.
Nic nie mogłem zrobić.
[cicho]
W jej drgającej jeszcze
źrenicy oka,
widziałem siebie.
Tylko siebie!
[cicho]
Widziałem jak
promienieje,
jak dotyka mojej ręki,
tak delikatnie, tak zmysłowo.
Jak mówi mi to słowo…
i jak to słowo nieustannie
lśni w jej ślinie.
Jak mówi: „prawda, jestem piękna jak u
Chagalla”.
KURTYNA
Dogrywka/Finał
Kleptomanka:
[to jest chwila, kiedy widzowie myślą, że jest już po spektaklu, ogólny rozgardiasz, z widowni nagle]
[pauza…]
Zostawiła list.
[pokazuje kopertę, z której wyjmuje złożoną na pół kartkę]
Proszę Państwa…
l
[prawie krzyczy, obraca się nerwowo raz
do niego (ON),raz do widowni]
Zaczekaj!
[mężczyzna chce już wyjść]
Proszę państwa.
Zaczekaj!
[Mężczyzna zostaje]
Proszę o spokój.
Chciałabym coś dodać, coś przeczytać.
Zostawiła list. Przeczytam państwu.
Mogę.
To ważne.
[mężczyzna bardzo żywo reaguje na słowa listu]
„Niestety moje ciało nie uratowało mnie przede mną. Pewnego następnego wylania Gangesu moja źrenica, w temperaturze mleka, znieruchomiała na ustach szepcących: „Taką cię kocham”. Czerwień jego warg była piękna, ale ich ciepła nie czułam już na moich.”
[mężczyzna wychodzi potrącając, rozsuwając parawany]
Piękne. Prawda.
[kobieta macha listem, światło punktowe na kobietę gaśnie]
Muzyka łagodna na wyjście.
Koniec