Jacek Świerk – LAMPA DIOGENESA(?) O tomie wierszy pt. „APTEKA23456” Wojciecha Józefa Rogowskiego

0
919
Filip Wrocławski

            Jakże często gorzką ceną za talent artystyczny jest kruchość, podatność na zranienia i śmiech motłochu. Artysta, będący obiektem złośliwych uwag, gestów i min, idzie przez życie z mentalnym garbem na plecach. Na dodatek, chłonie świat, jak gąbka: przyswaja wszystko, co napotka na swojej drodze, bo nie radzi sobie z selekcją bodźców; odbiera je ze zwielokrotnioną siłą.

            Ten wrażliwy, a nie przeintelektualizowany, twórca nie może odnaleźć się w powszedniej egzystencji skażonej przez interesowność i deficyt empatii. Rzeczywistość miażdży go: bliźni zdają się być pozbawieni jakichkolwiek znamion człowieczeństwa. Mimo to pisze z prostotą i dobrocią (Przestrogi w starym stylu):

Zważaj na to, co robisz i co mówisz.
Działaj zgodnie ze sobą oraz innymi.
Rób tak, aby nie obudziła się zajadła
furia rzeczywistości.
Żyj tak, jak potrafisz, i staraj się,
a przede wszystkim się nie mścij.

            Ci, którym się powiodło, bardzo często noszą głowę wysoko, a tego, kto przegrał, albo ledwo wiąże koniec z końcem, mijają na ulicy tak, jak mija się bezdomnego psa, czy brzydką i śmierdzącą plamę na chodniku (świerkowe porównanie). Rogowski pisze (Baśniowa noc):

Nie zastraszał i nie krępował
sukcesami i powodzeniem.
Nie zawstydzał wyjątkowością –
nieprzesadny i obecny,
jak miejski świt
albo wczesny wieczór.
(…)
Zwyczajny i mało wymagający
odmieniec z obrzeży dzielnicy Chojny,
któremu zamarzyła się kiedyś
wyjątkowa noc.

            Tacy wrażliwcy ostatecznie pokonują ludzi małych: ważniaków i snobów różnej maści, przy których nie wiadomo, czy klękać, bić pokłony, całować w stopy i po rękach, czy może złożyć ręce w duchu adoracji. Nadczuli bez znajomości i tupetu nie dostają nagród. Nawet jeśli nie są wspominani, jako wielkie persony, to wygrywają, jako dusze, a to jest najważniejszej, o ile wierzymy, że człowiek jest czymś więcej, niż ożywionym zbiorem tkanek.

            Zawsze zastanawiało mnie to, dlaczego Muzy, te prawdziwe, nie podrabiane, obracają się w podejrzanym towarzystwie, że mają znajomych spoza systemu, których nie przyjmuje się na salonach, nie fetuje się statuetkami, czekami i na tzw. ściance. Moja odpowiedź jest prosta: tylko ludzie połamani, kulejący na serce, są w stanie zobaczyć niewidzialne i opowiedzieć o nim tak, że chichot przechodzi w kaszel, a złośliwy uśmieszek – w rumieńce zazdrości.

            Człowiek bez skóry, który stanowi główną oś tego tekstu, nie potrafi znaleźć się w szacownym gronie – wstrzelić się w oczekiwania mas i urzędników od kultury. Nie ma sił rozpychać się łokciami. Nie kumpluje się z prezesem fundacji imienia laureatki wielkiej i ogólnoświatowej nagrody. Nie umie się sprzedać, dobrze wypaść przed publicznością. Nie ogarnia biurokracji i układów. Rogowski pisze (Tren dla odchodzących):

Odeszli już wyznawcy i zwolennicy,
koledzy i przyjaciele.
Odeszły ciocie, kuzynki i wujkowie –
w daleką drogę poszli.
Odeszły gwiazdy, politycy i celebryci – 
czyż mogli przypuszczać.
Odeszli nauczyciele, profesorowie
i fachowcy,
wojskowi nasi i obcy.
Odeszli zasłużeni, pominięci
i zapomniani.

            Poeta nie jest dzieckiem tej Ziemi, gdzie martwi udają żywych, a puści pokazują wszystkim wokoło, jak bardzo są wypełnieni po brzegi.
Artyści żywi, bo nienapuszeni, z krwi i kości, wolą rozmowę z panią sprzątającą, czy szatniarzem, bo oni mówią głosem ludzkim – odróżniają głębokie od próżnego. Sam Autor inaczej to określił, dlatego podam wyimek z wiersza „Twórczość”, którego nie trzeba rozkładać na części pierwsze ze względu na jego klarowność i dosadność.

Żeby tworzyć, trzeba przede wszystkim
żyć.
Czerpać zewsząd, być czułym i uważnym.
Sztuka żywych jest żywa.

            Dzieci reagują na przyrodę nie tak, jak zepsuci dorośli. Dla maluczkich każdy robaczek, czy nieznany gatunek zboża, trawy, jest wielkim, wręcz epokowym, odkryciem; radują się z poznania każdej nowej istoty, stworzonej i działającej w niepojęty sposób. Ta uważność przez walkę o byt, pogoń za zyskiem i przez wypalającą szarpaninę z innymi kurczy się, aż w końcu zupełnie zanika. Dlatego zahukani przebiegamy, jak ociemniali, przez pejzaże i twarze. Straciliśmy zdolność czerpania satysfakcji z samego trwania i patrzenia.

Co to jest, że wstaję wciąż zadziwiony.
Niebieskie firmamenty, miejskie dzwony, drzewa
i czas,
który wypluskuje
z każdego kąta, rogu i zegara.
(Wstawanie latem)

            Z tej kontemplacji rodzi się wolność. Człowiek nieskrępowany przez system zależności (wymiany przysług i dóbr) sam wybiera sobie miejsce istnienia, by móc oddychać pełną piersią – nie musieć trwać w środowisku, które go podtruwa. Możliwe, że w dalszym planie poeta ma również na myśli zaświaty, skoro możliwość nabierania tylko i wyłącznie czystego powietrza w płuca prawie się nie zdarza na tym nierzadko toksycznym, doczesnym świecie. 

Nie należy za bardzo
przywiązywać się do rzeczy,
miast i miejscowości.
Przecież i tak trzeba w końcu
opuścić te miejsca, w których
nie byliśmy zbyt szczęśliwi.
(Pocieszenie)

            Jezus z Nazaretu słusznie zauważył (Mk 8, 18): „Macie oczy, a nie widzicie; macie uszy, a nie słyszycie.” Bez dwóch zdań poeta widzi i słyszy:

Cieszę się, że mogę wyjść
na zalaną słońcem ulicę,
i iść.
Spostrzegam tyle rzeczy
i życia wokoło.
(Słoneczny krąg)

            Kwas faryzejski zatruwa stosunki międzyludzkie. Przedstawiciele homo sapiens zakłamani i niecierpliwi, a co za tym idzie, podzieleni, nie znają smaku zachwytu nad tym, co ich otacza, czy zapachu jaśminu, jaki rośnie przy wyjściu z klatki schodowej (świerkowe skojarzenie).

Lubię czerwcowy zmierzch,
na który tak długo trzeba czekać.
(Zgadzam się)

            O ileż prościej niejednemu z nas byłoby żyć, gdybyśmy chcieli i byli w stanie zgodzić się na to, że jesteśmy właśnie tą, a nie inną wersją siebie, na te, a nie inne cechy osobowości naszych najbliższych, oraz gdybyśmy, mówiąc za poetą, przede wszystkim mogli cieszyć się, że jest taki…

(…)
chłód i dreszcz
oraz ten rodzaj metafizyki,
jaką przynosi noc
pełna barw, zapachów i ukojenia,
która przyszła
po uporczywych dniach,
zawirowaniach, chaosie i znużeniu.
(Zgadzam się)

            W wierszu pt. „Pojednany”  poeta wstaje rano „uwolniony, uspokojony/ i pogodzony”, mimo że nie odbył dalekiej podróży, mimo że „Przychylność świata/późną wiosną/nie przekłada się na nic.”
Zapytają Państwo: dlaczego tak? Mnie osobiście kojarzy się to z chwilą, kiedy ustaje silny lub powalający ból fizyczny, czy psychiczny, albo oba naraz. Człowieka ogarnia wtedy stan bliski rajskiej pociechy: ogromnej uldze z ustania cierpienia towarzyszy dodatkowe pocieszenie – przebaczenie winowajcom oraz, pozbawione wszelkiej nerwowości, „machnięcie rękę” na problemy, które na co dzień rozdzierają trzewia i wysuszają śluzówkę od mówienia.

            Na początku drogi poetyckiej przeżywałem stany bliskie ekstazie. Niestety, radosna pasja tworzenia ustąpiła udręce z przerwą na napisanie wiersza, kiedy to, jeśli praca powiedzie się, satysfakcja miesza się z niepewnością, a rozstrojone nerwy nie pozwalają spokojnie usiedzieć. Jak mówią moi domownicy, mam obłęd w oczach i gadam bezsensu. To zachowanie wynikające z wyrzucenia z siebie nagromadzonych przeżyć. To swego rodzaju paranoja, której nie potrafię wyrazić w formie wiersza, a uczynił to – znakomicie zresztą – właśnie Wojciech J. Rogowski w wierszu pt. „Paranoik”. Nie mogę spokojnie usiedzieć przy stole, gdy go czytam i próbuję zinterpretować, więc – czy się to komuś podoba, czy nie –  przytaczam go w całości.

Paranoik

Głosy krzyczące i kłębiące się
pod czaszką, jak węże.
Ciężko, chaotycznie, bezsennie.
Smoliste, piekielne myśli
i wyobrażenia,
zabagniona świadomość.
Może uwięził w sobie demona.
Wszyscy tracą, nikt nie zyskuje
i nikt nie jest winien.
Na błotnistych terenach,
myśli – chwasty kosi estetyczny morderca.
Cierpienie i udręka,
komu są dane i komu ofiarowane.

            Możliwe, że dla kogoś to mało profesjonalne podejście, ale gdy czytany wiersz dotyka mnie osobiście, elektryzuje, znika analityczne podejście i górę bierze entuzjazm; entuzjazm, który zazwyczaj zabija szkolna rutyna.
Każdy artysta jest, jak moneta: posiada rewers i awers – strefę światła i cienia. Całym sobą płaci za to, że dane mu jest tworzyć rzeczy piękne, wyrażające prawdę o ludzkim losie. Za możliwość tworzenia poezji „nie płaci się”. Za ten przywilej „buli się” bez gwarancji i szansy na reklamację. Jakże często, mówiąc metaforycznie, kończy się to wizytą komornika i bankructwem: traci się zdrowie, rodzinę, małżeństwo, życzliwych i bezinteresownych ludzi.
            Po ciężkich przeżyciach, w natłoku spraw można zapomnieć po, co się żyje (Przywołanie). Poeta przygląda się ułomnemu organiście na dworcu, który improwizuje i zawodzi. Ktoś gdzieś bez przekonania odmawia litanię. Mimo że wypowiadana od niechcenia zostaje przyjęta przez „przyciemnione chmury/i niebiosa”.

Da Bóg, albo ludzie przywołani
o zmierzchu,
że przetrwa się tę noc i przeżyje życie
oraz dzień jeszcze jeden.
(Przywołanie)

            Niezwykle cenna jest czułość na człowieka. Rogowski-poeta zdaje się mieć ten dar. Każdy powinien, choć raz tylko, poczuć swoją ułomność i pokraczność, doświadczyć ostracyzmu, modlić się lub zwierzać w próżnię, a mimo to zostać wysłuchanym – ocalonym. To pozwala trzeźwo spojrzeń na wyścig szczurów. Pomaga ustawić właściwą hierarchię ważności: oddzielić rzeczy istotne od zbędnych.
            Prowincjusze. Utracona, ukochana prowincja i otaczająca ją przyroda, uprzednio porzucona w nadziei na pełniejsze życie w mieście, powraca w snach, w których „chodzimy/po słonecznych rynkach, polach i łąkach.” Prowincja trwa w nas, pomimo zmiany adresu, innego widoku z okna. Tęsknimy do czystych, świeżych przestrzeni – do naszych początków.
Równie dobrze można przenieść się z wielkiego ośrodka do małej wioski i żyć na wewnętrznej emigracji. Tak, nasza kolebka jakoś nas definiuje i gdzieś zawsze pozostaje, nawet jeśli wykonaliśmy tytaniczną pracę, żeby się z niej wyzwolić. Prowincja od czasu do czasu wyłazi z nas w pozytywnym i pejoratywnym sensie.

Może dlatego kultywujemy trawniki
i ogródki
na naszych osiedlach,
tych naszych miastach mniejszych.
(Prowincjusze)

            Zawsze miałem wrogi stosunek do opisów przyrody. Jako mieszczuch, nie byłem w stanie ich sobie zwizualizować. Ktoś powie, że to głos ignoranta i nieuka, ale nawet obecnie, po jedenastu latach intensywnego życia na wsi i oglądania lasów, łąk i zwierząt domowych i dzikich, nadal mam ten problem, ale już mniejszy. Dlatego moja wrogość zmieniła się w brak większego zainteresowania.

            Mimo to wiersze Rogowskiego krążące wokół elementów natury i krajobrazu, których w tomie „APTEKA23456” jest bardzo dużo, są do pewnego stopnia interesujące. Mają w sobie magię i urok, oraz dawkę interesujących, niewydumanych refleksji. Na przykład utwór pt. „Dla przegranych” kończy się zdaniem: „Jest to poezja pocieszenia i sztuka dla/ biednych, bezradnych i przegranych.” Uderza mnie ta prosta fraza. Poeta definiuje się, wybiera mało uczęszczaną ścieżkę. Ogólnie rzecz biorąc, kocham mocne uderzenie. Można walić wersami od początku do końca bez opamiętania albo, jak wytrawny i niepozorny bokser, nie eksploatować się za bardzo, przyczaić się i uderzyć raz, a porządnie i prawie niezauważenie. 
Wielką zaletą tych wierszy jest to, że nie ma w nich językowej gmatwaniny, że nie trzeba napinać zwojów mózgowych, by unieść ciężar metafor i odniesień. Oczywiście, że poplątany i intertekstualny utwór poetycki ma swoje dobre strony, bo rozwija i gimnastykuje mózg, ale z wiekiem zaczyna doceniać się proste teksty pisane mową wiązaną i zgadzam się z poetą (Na granicy), że: „Rzeczy proste/może nas pocieszą.” Kiedy męczy „Jakiś chaotyczny sen z napiętej fazy” i „Naładowana elektrycznością chmura,/która owładnęła mną/jak beznadziejna myśl lub choroba/pełna urojeń i trosk.”

            Autor „APTEKA23456” potrafi również pisać soczyście, mięsiście i gęsto, ale bez całej gamy wyrazów wyjętych ze słownika wyrazów obcych tylko po to, by uzyskać oryginalne brzmienie. Gdy czytam „Improwizacja na słowa”, mam wrażenie, że wgryzam się w soczysty owoc, że słowa, jak sok, ciekną mi po brodzie, rękach, kapią na podkoszulek, kolana i klawiaturę oraz na ekran, na którym są wyświetlone. Akurat w tym przypadku dochodzenie do tego, co poeta mógł mieć na myśli, a co w  rzeczywistości powiedział, jest niepotrzebne, a nie czynię tego na pohybel tym, którzy chcieliby wszystko klasyfikować i układać alfabetycznie.

            Jako czytelnik poezji, miewam poważny problem z nazwaniem swoich odczuć, szczególnie w chwilach ogromnego poruszenia. Niesłychanie istotne jest to, że właśnie takie utwory stanowią dla mnie wielką inspirację – otwierają mnie, autorowi wierszy, dostęp do tych obszarów wyobraźni, które dotąd były uśpione lub przechodziły niezauważone. Czasami są to całe teksty, jedna strofa lub fraza. Często dopiero po wielu latach doznaję olśnienia.

            Mimo pewnej liczby utworów, które mnie nie poruszyły głęboko, debiutancka książka Wojciecha Józefa Rogowskiego wydana w Bibliotece Krytyki Literackiej pod redakcją Tomasza Marka Sobieraja to ciekawa pozycja.

            To przede wszystkim głos autentyczny. Nie są to wiersze o kwiatkach, słonku, pszczółkach pełne wzruszeń, mdłej i przeżutej do szczętu piękności. Ten tomik nie zionie pustką, ponieważ Autor toczy rozgrywkę ze światem i zmaga się ze swoimi demonami. I – co najbardziej istotne – jest głęboko ludzki.

            Jak wiadomo, liczba ludności na świecie wciąż rośnie, ale – jakby na przekór tej tendencji – o prawdziwego człowieka coraz trudniej.

Jacek Świerk
__________________________________________________________
Wojciech Józef Rogowski
, Apteka23456, Biblioteka „Krytyki Literackiej”, Editions Sur Ner, Łódź 2019.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko