Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
1316

Sztukmistrz kamery

Mieczysław Jahoda (1924-2009) należał do grona najwybitniejszych polskich operatorów filmowych, a to znaczy ogromnie wiele, jako że „polska szkoła operatorska” cieszyła się renomą światową, zrodzoną w okresie „polskiej szkoły filmowej” i kontynuowaną przez kolejne co najmniej dwa dziesięciolecia. Witold Sobociński, Jerzy Wójcik, Stefan Matyjaszkiewicz, Jan Laskowski, Władysław Ślesicki, Krzysztof Winiewicz, Edward Kłosiński, Zygmunt Samosiuk i kilku jeszcze innych oraz właśnie Jahoda tworzyli mistrzowską gildię tych, którzy zapisom scenariuszowym i koncepcjom reżyserskim nadawali wizualny kształt. Dziś tę tradycję  kontynuuje m.in. Paweł Edelman, ulubiony operator Romana Polańskiego (ostatnio „J’accuse”). Marcin Maron, znakomity filmoznawca, autor m.in. monografii twórczości Wojciecha Jerzego Hasa, przygotował tym razem wspaniałą, monumentalną monografię twórczości Mieczysława Jahody. Otwiera ją, poza wstępem odautorskim, szkic biograficzny o Jahodzie wzbogacony o unikalne materiały poświęcone rodowodowi rodzinnemu artysty, autorstwa Anny Leśniewskiej-Zagrodzkiej. Następnie już Marcin Maron podejmuje gruntowną, drobiazgową analizę twórczości Jahody, począwszy od szkolnych, łódzkich początków przy Targowej, poprzez jego debiut w „Zimowym zmierzchu” Stanisława Lenartowicza, którego wizyjny charakter okazał się prefiguracją niektórych cech stylu Jahody, aż po jego najważniejsze dokonania, głównie we współpracy z W.J. Hasem. W rozdziale „Sztuka obrazu filmowego”, poświęconym właśnie współpracy z Hasem analizuje autor studium fotografię czterech filmów: „Pętli”, „Pożegnań”, „Rękopisu znalezionego w Saragossie” i „Szyfrów”. Jednak nie pozostały poza obszarem jego zainteresowania także takie prace Jahody, jak „Pamiątka z Celulozy” Jerzego Kawalerowicza, „Krzyżacy” Aleksandra Forda, „Nie lubię poniedziałku” Tadeusza Chmielewskiego, „Mazepa” Gustawa Holoubka, „Hallo Szpicbródka” Janusza Rzeszewskiego i Jana Laskowskiego czy „Jak daleko stąd, jak blisko” Tadeusza Konwickiego, współpracę z Janem Rybkowskim i Stanisławem Jędryką,  a także takie „pomniejsze” prace jak zdjęcia do serialu Jerzego Gruzy „Wojna domowa”, telewizyjnych filmów Andrzeja Żuławskiego „Pavoncello” i „Pieśń triumfującej miłości” czy do muzycznego filmu „Bema pamięci rapsod żałobny” z udziałem Czesława Niemena. Maron, badacz nieprzeciętnie spostrzegawczy, wnikliwy i dysponujący ogromną wiedzą, prowadzi czytelnika monografii po finezjach, komplikacjach i wielowarstwowości estetyki i twórczości Jahody, jego unikalnego stylu, który w moim indywidualnym odczuciu osiągnął szczyty światowej sztuki filmowej przede wszystkim w genialnym „Rękopisie znalezionym w Saragossie”. Wspaniała to lektura przede wszystkim dla każdego wyrafinowanego kinomana, bowiem wiedza, przenikliwość i spostrzegawczość Marcina Marona pomogła mu odkryć te wartości obrazów Jahody, których inni widzowie nie docenili, nie zauważyli, przegapili lub nie zrozumieli. Efekt jest taki, że ja osobiście, po lekturze studium Marona i Leśniewskiej-Zagrodzkiej po raz kolejny (który to już raz!) obejrzę analizowane filmy, by nadrobić to, co przez nieuwagę lub niewiedzę prześlepiłem. By wzbogacić moją estetyczną pamięć tych dzieł, która zawsze tkwi mi pod powiekami. A może (kto wie?) znajdą się i tacy, którzy nigdy nie widzieli filmów Jahody i którzy przebędą drogę przeciwną: od studium o Jahodzie do ich poznania? Kapitalna lektura, obowiązkowa dla każdego kinomana.

Marcin Maron – „Mieczysław Jahoda. Fenomeny światła”, z opracowaniem biograficznym Anny M. Leśniewskiej-Zagrodzkiej, seria Mistrzowie Sztuki Operatorskiej, Wydawnictwo Biblioteki PWSTiF im. L. Schillera w Łodzi, 2019, str. 518, ISBN 978-83-65501-57-8


W objęciach Molocha czyli nasz nowy, wspaniały świat

Zadziwiająca to powieść ten „Blady król”. Jeszcze podobnej nie spotkałem. Zamiast na rozdziały podzielona jest na paragrafy. Zajrzyjmy pod paragraf 34. Gdyby ktoś zacytował jego treść bez podania źródła i charakteru dzieła, można by nieuchronnie dojść do wniosku, że to fragment z podręcznika dla studentów ekonomii poświęconego podatkom. Cała ta obszerna powieść naszpikowana jest tego rodzaju treściami oraz obrazami przepełnionymi stosami papierów, dokumentów, raportów, formularzy, segregatorami, komputerami, kodami dostępu, drukarkami i innymi niezliczonymi atrybutami świata biur, urzędów i korporacji. Pośród  całej tej materii żyją bohaterowie „Bladego króla” Davida Fostera Wallace’a (1962-2008). Nowatorstwo i genialność zamysłu Wallace’a, który zresztą powieści nie zdążył dokończyć, polega jednak na tym, że ów wspomniany świat i tworząca go oraz towarzysząca mu materia technologiczna i techniczna nie są tu jedynie dekoracją, zwykłym tłem wynikającym z samego faktu istnienia w naszym otoczeniu materialnych takich właśnie atrybutów naszej cywilizacji. Ona jest w „Bladym królu” współbohaterem, obok ludzi, a może nawet jest bohaterem ważniejszym od ludzi, którzy żyją pośród niej jak pośród wszechogarniającej lawy, którzy są przez nią zasypywani, którzy są jej niewolnikami. Bo to nie ona służy ludziom. To raczej ludzie, ( tzw. „korpoludki” są tylko jedną z licznych odmian ludzkiej fauny podlegającej tym zjawiskom) służą tej materii, temu zniewalającemu Molochowi, jakim jest świat atrybutów otaczającej nas cywilizacji. Są z nią zrośnięci, są przez nią wysysani, wykorzystywani, wydrążani. Dzieło przerosło twórcę – człowieka. Wytwory cywilizacji uzyskały przewagę nad nim, jej kreatorem, podporządkowały go sobie. Nie mogę oprzeć się pokusie komparatystycznej, pokusie porównania w polu literatury. Być może pamięć mnie zawodzi, ale nie potrafię, przynajmniej w momencie, gdy piszę te słowa, odnaleźć w pamięci inne dzieło literackie, które w pokrewny sposób pokazywałoby jak cywilizacja wkracza w realne życie ludzkie – innego niż „Komedia ludzka” Balzaca. On też dokonał genialnego, nowatorskiego przełomu w literaturze. Świat przedstawiony w literaturze przed Balzakiem, nawet w literaturze wysokiej próby, był zredukowany do konwencji, w której postacie powieściowe żyły a wydarzenia powieściowe dokonywały się w scenerii skonwencjonalizowanej, ograniczonej, jak w szopce. Były salony albo chaty, świątynie lub trakty podróżne, pokazane w sposób również skonwencjonalizowany. Spróbujcie znaleźć realną materię świata u poprzedników Balzaca, choćby u Woltera, czy nawet u XVIII-wiecznych angielskich prerealistów w rodzaju Fieldinga czy Smolleta. Może jakichś tego zalążków można się doszukać w XVI-wiecznej literaturze hiszpańskiej, u Cervantesa czy Quevedo… Jednak to dopiero Balzac jako pierwszy dostrzegł i wniósł w sposób pełny, rozbudowany do swoich powieści autentyczną materię nowej cywilizacji: kantory, sklepy, kramy, banki,  zakurzone redakcje, zapyziałe biura, niechlujne szynki, drukarnie, pensjonaty, hotele etc. pokazane w sposób dokumentalny. Przedstawił czytelnikom „świat nieprzedstawiony” (że posłużę się analogią do pewnego dzieła naszych już czasów), ten który pewnie każdy pisarz dostrzegał jako prywatna jednostka, ale albo przez myśl mu nie przeszło, aby obrazem tego świat kazić święte przestrzenie literatury albo uznawał za niegodny pomieszczenia w materii dzieła. W moim odczuciu takim Balzakiem naszych czasów jest Wallace ze swoim „Bladym królem”. Do tej pory tylko świat internetu i esemesów znalazł obywatelstwo w nowej literaturze, a telefon komórkowy stał się konwencjonalnym rekwizytem, mającym służyć jako odautorski znak, że czytamy powieść współczesną. Jednak to był tylko ersatz, markowanie, rekwizyty. Wallace uczynił ten świat równorzędnym bohaterem powieści, równorzędnym ludzkim bohaterom, zrośniętym z nimi żyłami, tętnicami, tkankami, połączeniami nerwowymi. Przynajmniej pod tym względem jest to powieść genialna, a co najmniej nowatorska.   

David  Foster Wallace – „Blady król. Powieść nieukończona”, przekł. Mikołaj Denderski, wyd. WAB (gwfoksal), Warszawa 2019, str. 590, ISBN 978-83-280-6156-9


Księgi fandomistów

W 1976 miały miejsce trzy zdarzenia (pośród oceanu innych): po pierwsze, narodził się, przede wszystkim w akademiku przy warszawskiej ulicy Kickiego, polski ruch fandomowy, po drugie, urodził się Tomasz Pindel, dziś pierwszy historyk polskiego ruchu fandomowego, po trzecie, ja, 19-letni licealista, obficie czytający, pożeracz książek, pierwszego z wymienionych faktów nawet nie zauważyłem. Czy istnieje jakaś koincydencja między tymi trzema wydarzeniami? Między pierwszym a drugim taka, że Pindel, znawca i tłumacz literatury iberoamerykańskiej oraz biograf Mario Vargasa Llosy, stał się biografem fenomenu i ludzi fandomu? A dwóch pierwszych faktów z trzecim? Tylko taka, że piszący te słowa 19-latek z 1976 roku, choć namiętny czytelnik, nigdy nie zainteresował się fandomem, choć cztery lata później, jesienią 1980 roku, poznał i na wiele lat zaprzyjaźnił się z Jakubem Chruszczewskim, miłośnikiem literatury fantastycznej, a na dokładkę bratankiem pisarza tego gatunku, Czesława Chruszczewskiego, który skądinąd jest przez Pindela przywołany,  a także myślenickim sąsiadem Marka Oramusa – nie zainteresowałem się tą literaturą. Oczytany w Verne’em, Jerzym Żuławskim, Poe, Grabińskim, Lovecrafcie, Wellsie, Gauthierze, Rzewuskim, Niemojewskim, Langem i wielu innych, a także w prozie Stanisława Lema, a także widz filmów o Fantomasie i o „Gwiezdnych wojnach”, uważałem polską literaturę SF za badziewie, za „paździerz”, za nie wartą uwagi podróbkę, imitację, oczywiście Lema wyłączając, Lema za którego największe dzieło uważałem i uważam „Głos Pana”. Nie stałem się polskim fandomistą także w październiku 1982 roku, kiedy w sam mrok stanu wojennego ukazał się pierwszy numer pisma „Fantastyka” (istniało w latach 1982-1990). Pamiętam tylko, że zwróciłem uwagę na ten numer na wystawie jakiegoś kiosku, może nawet do niego zajrzałem, ale na pewno nie kupiłem. Poza wszystkim – moje zainteresowania literackie i umysłowe skierowane byłyby w inne strony i poruszały się z innych rejestrach. Nie wiedziałem też wtedy jeszcze, że „Fantastyka” to pismo kryptoopozycyjne, choć jego redaktor naczelny Adam Hollanek objął swoją funkcję namaszczony przez samego szefa Wydziału Prasy KC PZPR Stefana Olszowskiego, który miał powiedzieć, że liczy, iż w tym piśmie opozycyjna młodzież będzie mogła bezpiecznie wyrażać „wraże poglądy”, czyli że liczył na efekt „wentyla”. I tym sposobem nigdy nie poznałem fandomu, nawet najważniejszych klasyków polskiej fantastyki, jak Adam Snerg-Wiśniewski, Janusz A. Zajdel, Krzysztof Boruń, Andrzej Trepka, Konrad T. Lewandowski, Konrad Fiałkowski, Mirosław Paweł Jabłoński, Anna Brzezińska, Marek Oramus, czy „gigant polskiej fantastyki” jak Pindel określa Jacka Dukaja, że tylko rodzimych autorów wspomnę. I pewnie nigdy nie poznałbym tej literackiej krainy, gdyby nie Tomasz Pindel, który przerzucił się z Vargasa Lllosy nad Wisłę i pomógł mi choć w części owo „niepoznanie” nadrobić. Jestem mu za to wdzięczny. Zbyt bowiem dobrze znam literaturę, zbyt doświadczonym jestem czytelnikiem, zbyt dobrze czuję alchemię czytania, by nie zdawać sobie sprawy, że wzgardziwszy literaturą fantastyczną polskiego „fandomu”, sam pozbawiłem się jakichś czytelniczych doznań, o coś się zubożyłem, o coś, co zresztą jest już nie do odrobienia. Pewnym pocieszeniem jest dla mnie przywołany przez Pindela fakt, że tak wszystkożerni czytacze, jakim są Paweł Dunin-Wąsowicz i Krzysztof Varga, także prześlepili (świadomie czy nie) polską fantastykę i w wydanej w 1995 roku syntezie „Parnas bis. Literatura polska urodzona po 1960 roku” całkowicie ją pominęli i dopiero później o nią zaindagowany Dunin przeczytał ją całą hurtem, na raz. „Historie fandomowe” nie są monografią literatury tego gatunku, nie są analizą literaturoznawczą gatunku i poszczególnych utworów, choć jest w nich krótki zarys jego historii. To przede wszystkim historia fandomu, czyli ruchu, ogólnopolskiej sieci klubów miłośników, fanów, fanatyków, smakoszy tego gatunku. Poza wspomnianymi początkami fandomu, dowiadujemy się z książki Pindela o wielu sprawach fandomowych i okołofandomowych. O tym, że grupował on w dużym stopniu usposobioną kontestacyjnie w stosunku do PRL młodzież głównie o poglądach prawicowych, że był ruchem piwa a nie wódki czy wina, że był na wskroś męski w kolorycie i cokolwiek zdystansowany do kobiet (może nawet z lekkimi akcentami lightowego mizoginizmu), że był ruchem ekskluzywnym, mającym skłonności do nieco sekciarskiego izolowania się od zewnętrznego świata, a nawet od „aspirantów”. Opisał też Pindel wewnętrzne ruchy tektoniczne, spory,  ewolucje, kontrowersje, przyjścia, odejścia, zmiany pokoleniowe i personalne w szeregach ruchu fandomowego, a sporo miejsca poświęcił też, po części anegdotycznie, personaliom, w tym takim postaciom jak Maciej Parowski, legendarna postać fandomu, redaktor-arbiter „Fantastyki” (1982-1990) i szef „Nowej fantastyki” od 1990 roku, weteran fandomu Wiktor Bukato czy Andrzej Sapkowski, jedyny który przedarł się i to w późnym wieku przez fandomowe mury Hebronu czy Jerycha. Jest także o tym, że dzisiejsza postać ruchu fandomowego, zdeterminowana przez świat gier, nowe technologie i mentalność nowego pokolenia, niewiele ma wspólnego z klasycznym fandomem. To  wieża Babel, w której znajduje się niewielu starych fandomowców. Czytałem „Historie fandomowe” z ogromnym zainteresowaniem. Jeśli z podobną pasją czytali fantastykę fandomiści, to ich rozumiem. Panie Tomaszu. Jestem za stary, żeby sięgnąć po całą literaturę fandomu, hurtowo jak Dunin (choć po Snerga-Wiśniewskiego czy Zajdela jednak sięgnę). Jednak dzięki Panu nadrobiłem w interesujący sposób choć część tej straty, którą sprokurowałem sobie na własne życzenie. Najgorszą rzeczą w percepcji wytworów kultury jest lekceważenie i nonszalancja. Nie lubmy, krytykujmy, dokonujmy wyborów, ale nie lekceważmy i nie pomijajmy.

Tomasz Pindel – „Historie fandomowe”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, str. 238, ISBN 978-83-8049-886-0


Czeski cud

Miłośników powieści kryminalnej lojalnie uprzedzam. Podtytuł „kryminał polityczny” jest zwodniczy, bo choć w „Cudzie” Josefa Skvoreckiego (1924-2012) wątły fabularnie wątek „kryminalny” (zabójstwo księdza Toufara) w tle się pojawia, to z prawdziwym „kryminałem” powieść ta nie ma nic wspólnego. Nawet z politycznym.  „Cud” Skvorecky’ego to wybitna proza, nawiązująca, a może raczej naturalnie wyrastająca z najlepszych tradycji literatury czeskiej, z Haska, Capka, Hrabala, Kundery. Ta soczystość i rozległość społeczna opisu, ta polifoniczna stylistyka, ten typ humoru i ironii, który wytwarza tylko czeska umysłowość i koloryt czeskiego życia, te kapitalne portrety ludzkie, ten zdrowy stosunek do ciała i konkretu, ta dosadna, rubaszna, naturalistyczna erotyka – to wszystko tworzy walory tej obszernej powieści, będącej, pisaną z emigracyjnego oddalenia w Kanadzie, syntezą pewnej epoki w życiu Czechosłowacji (choć akcja właściwa rozgrywa się zaledwie w małej miejscowości, daleko od salonów Pragi, Hradczan i Vaclawskich Namesti), zogniskowaną głównie wokół dramatycznych, a raczej tragicznych wydarzeń Praskiej Wiosny 1968 roku. „Cud” nie ma zwartej, linearnej konstrukcji, z wiodącym bohaterem. Przypomina raczej rwany montaż filmowy, zbudowana jest z dziesiątków epizodów, luźno tylko połączonych ideą przewodnią utworu. Nie jest to wadą, lecz walorem tej powieści, bo pozwala na wszechstronność narracji, na uczynienie jej problematyki rozległą, wielotematyczną i wielobarwną. Specyficznego, nieco przekornego smaku daje „Cudowi” przewijająca się w nim nić religijna, a konkretnie rzymsko-katolicka. Nie wiem, czy Skvorecky był katolikiem, ale katolicka problematyka, katolickie symbole, katolicka wyobraźnia są w ateistycznych Czechach, z powodów historycznych, problematyką „obcego”, wrogiego mentalnie, społecznie, kulturowo i ideowo-politycznie świata. Przeciwnie niż w Polsce, w Czechach, umownie biorąc – od spalenia na stosie Jana Husa, cywilizacja katolicka to „zgorszenie i głupstwo”, coś co w Polsce można porównać, przez analogię, do obcości jaką tu wywołują heglowski „duch pruski”, ideologia moskiewskiego samodzierżawia czy marksizm-leninizm, a ostatnio tzw. neomarksizm. Wprowadzając katolicyzm w materię na wskroś , z „krwi i kości”, czeskiej powieści, Josef Skvorecky chciał być może (to tylko moja luźna hipoteza) uwypuklić czeskie problematy, zagadnienia najbardziej ateistycznego narodu na świecie, poprzez użycie kulturowego kontrapunktu. Wyborna powieść do długiego czytania i smakowania rozdział po rozdziale.

Josef Skvorecky – „Cud. Kryminał polityczny”, przekł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Pogranicze i Ośrodek „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”, Sejny 2019, str. 704, ISBN 978-83-66143-02-9, ISBN 978-83-64305-37-5


Midas krytyki artystycznej

Świeżo oczarowany, a nawet po młodzieńczemu oczadzony (16 lat) filmem „Wesele” Andrzeja Wajdy przeczytałem w tygodniku „Literatura” (styczeń 1973) recenzję nieznanego mi wtedy recenzenta o nazwisku Krzysztof Mętrak, znalazłem w niej następujące zdanie: „Wesele” Wajdy, to bardzo piękny film. Szkoda że składa się z samych cytatów”. Nie pamiętam, czy akurat to zdanie sprawiło, że „zakochałem się” w postaci tego krytyka filmowego (takim był dla mnie wtedy przede wszystkim, gdy „najważniejszą ze sztuk” było dla mnie naówczas kino) i w jego pisaniu. Ten zgrabny bon mot był jednak pierwszą cechą Mętraka na jaką zwróciłem uwagę, a cechą tą była błyskotliwość stylu, frazy. Było wtedy w Polsce grono wybitnych krytyków filmowych (m. in. Zygmunt Kałużyński, Bolesław Michałek, KTT, Konrad Eberhardt, Rafał Marszałek, Aleksander Ledóchowski i kilku innych), ale nikt nie mógł Mętrakowi dorównać w owej bonmotowej błyskotliwości stylu, cesze którą naówczas najbardziej ceniłem. Zaraz po stylu doceniłem jego rzadką, fenomenalną erudycję humanistyczną. Każdy tekst Mętraka przepełniony był cytatami, nawiązaniami do ważnych zjawisk kultury, zarówno tych wiodących, jak i zupełnie niszowych. Przy czym erudycję tę potrafił Mętrak podać w sposób lekki, efektowny, finezyjny, daleki od jakiejkolwiek akademickiej  sztywności. Nic dziwnego, że kilka lat później usłyszałem zdanie wypowiedziane w telewizji przez Jerzego Waldorffa: „Młodzieńcem jeszcze będąc przeczytał Mętrak prawie wszystkie książki”. To niewątpliwie z empirycznego punktu widzenia przesadne zdanie, było w ogólnym sensie trafne i dopiero po latach, gdy bliżej poznałem jego sylwetkę prywatną, zdumiałem się, jak ktoś prowadzący tak intensywne życie towarzyskie (głównie alkoholowe, co stało się jego przekleństwem i radykalnie skróciło mu życie) mógł jednocześnie tak wiele przeczytać i napisać. Mętrak rozpoczynał swoją zawodową karierę w aurze „cudownego dziecka” (był najmłodszym członkiem Związku Literatów Polskich) a wybitność objawił już w wieku młodzieńczym 21 lat. W serii „Polscy Krytycy Filmowi” Wydawnictwa Naukowego Scholar ukazała się pod redakcją Barbary Gizy i Piotra Zwierzchowskiego praca zbiorowa o Krzysztofie Mętraku. (1945-1993). Zbiór otwiera tekst Janusza Zaorskiego, reżysera filmowego, którego połączyły z Mętrakiem  przyjaźń oraz więzy profesjonalne i osobiste. Adam Wyżyński naszkicował rys biograficzny Mętraka, zwracając m.in. uwagę, że tym, kto otworzył mu drogę do świata polskiej krytyki artystycznej był Bolesław Michałek. O szczególnie interesującej części spuścizny Mętraka, jako są jego dzienniki napisała Barbara Giza. Ukazały się one już po śmierci krytyka, u schyłku lat 90-tych. Autorka szkicu o dziennikach obejmujących  w sumie lata 1969 – 1983 nadała mu bardzo trafny tytuł „Kolekcjoner rzeczywistości”. To co bowiem uderza w tych dziennikach, to fascynacja ich autora otaczającą go wielobarwną egzystencją, która była nieporównywalnie dla niego ciekawsza niż jego osobiste, krytyczne „ja”. Mętrak nigdy nie był egotykiem, zawsze bardziej frapował go świat zewnętrzny niż on sam, on fenomeny tego świata z pasją kolekcjonował. Warto przy tym dodać, że spora część dzienników Mętraka nie została, decyzją rodziny, opublikowana, podobno z powodu kontrowersyjnych zapisów. Kolejne szkice poświęcone są problematyce pisania Mętraka. W szkicu „Kinowość w stanie czystym” Rafał Koschany zwraca uwagę na to, że choć Mętrak cenił ów ujęty w tytule fenomen „kinowości” jako takiej, to w tej dziedzinie sztuki był dla niego najważniejszy jej aspekt społeczny, kulturowy, kino nie było dla niego „sztuką dla sztuki”, akcentował treść, nie formę kina. O Mętrakowym widzeniu kina polskiego i jego specyficznych rysach napisał Karol Jachymek i zwracał uwagę m.in. na jego pogląd na główną cechę polskiej X Muzy – bezkierunkowość i bezpostaciowość, która nie przeszkadzała od czasu do czasu tworzyć arcydzieł, ale nie stwarzała jej możliwości trwałego nawiązania dialogu i rywalizacji z innymi kinematografiami. Jachymek zwrócił też uwagę na specyficzną właściwość metody pisania Mętraka, właściwość w której był prekursorem – intertekstualność. Nie tylko bowiem podejmował on, posiłkując się ogromną erudycją, rozliczne zagadnienia, ale przywoływane przez niego cytaty, personalia, fakty, fenomeny dialogują między sobą, a jednocześnie odsyłają czytelnika do zagadnień pozatekstowych. Mętrak był też jednym z nielicznych krytyków, którzy zajmowali się powołaniem, cechami, wadami i zaletami własnej profesji, który próbował definiować sens tego dziennikarskiego zawodu. Przy okazji, a bez tego nie byłby on sobą, złośliwie, po nazwisku komentował i etykietował liczne osoby z szeroko rozumianego „środowiska”. Skądinąd jego skłonność do złośliwych, błyskotliwych, a czasem i przesadnie surowych opinii o ludziach z tzw. środowiska była jego i siłą i słabością. Temat ten podejmują Piotr Zwierzchowski („O krytyce i krytykach”) i Marcin Maron („Krytyk jako współtwórca kultury…”). Swego czasu poświęciłem Mętrakowi, w 10 rocznice jego śmierci, szkic „Prospero z Krakowskiego Przedmieścia”. Zwróciłem w nim uwagę na jego dar czynienia intelektualnego złota z wszystkiego czego dotknął, na jego dar midasowy. Dowodzi tego Mętrakowe pisanie o sporcie, zwłaszcza o piłce nożnej (Mariusz Czubaj, „Ludzka twarz futbolu”). Wydawałoby się , że trudno o coś mniej sportowego niż pisanie, trudno o większą antynomię niż sprzeczność między dynamiką sportowej akcji a statycznością procesu pisania i czytania. A jednak i w tym potrafił Mętrak przełamać owo niemal fizyczne prawo. Pod jego Midasowym piórem (jego łatwość i szybkość doskonałego pisania była legendarna i budziła podziw oraz niedowierzanie) coś tak dziwnego jak sportowy felieton (sprzeczność sama w sobie) nabierał naprawdę atrakcyjnych barw. Gdy się czytało Mętrakowe pisanie o piłce nożnej (n.p. po stacyjką „Grzejąc ławę”) aż wydawało się, że się gra. Midasowy dar Mętraka objawiał się też w jego poezji (Robert Mielhorski, „Nicość nie jest najstraszniejsza” W poezji Krzysztofa Mętraka”) przejawiało się to w sposób jeszcze bardziej chyba paradoksalny niż w felietonie sportowym. Otóż choć Mętrak nie był ani wielkim, ani nawet szczególnie wybitnym poetą, to pod jego piórem jego niedoskonała poezja nabierała szczególnych walorów, jako uzupełnienie jego pisania dziennikarskiego i eseistycznego. On waloryzował swoje własne niedoskonałości. Krzysztof Mętrak zostawił po sobie ogromną spuściznę piśmienniczą, rozproszoną zresztą po różnych tytułach prasowych. Tym jednak, na co zwracali uwagę niemal wszyscy  o nim pisali, było to, że nie pozostawił po sobie swojego opus magnum, że pozostawił jedynie ogrom małych (objętościowo) form, częściowo zebranych w zbiory opublikowane za jego życia („Autografy na ekranie”, „Legendy nie umierają”), jak i po jego śmierci. Brało się to z kilku powodów. Po pierwsze, jego intelektualna niecierpliwość zachłanność, która nakazywała mu być „analitykiem i komentatorem świata całego” zamiast latami koncentrować się na wąskim zakresie zagadnień. Po drugie, Mętrak żył jak przedstawiciel artystyczno-dziennikarskiej cyganerii warszawskiej i należał do jej ostatniego chyba pokolenia, a  tryb życia takiej cyganerii nie ułatwiał koncentracji. Po trzecie, był hojny i wielkoduszny w swoim pisaniu. Z tej hojności można z wielkim pożytkiem czerpać do dziś.

„Krzysztof Mętrak”, redakcja Barbara Giza i Piotr Zwierzchowski, Seria Polscy Krytycy Filmowi, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2019, str. 282, ISBN 978-83-65390-42-4


Uczony pan z muchą

W odróżnieniu od zwichrowanego geniusza pióra i Piotrusia Pana krytyki Krzysztofa Mętraka, starszy od niego równo o 30 lat Aleksander Jackiewicz był krytykiem zupełnie innego autoramentu. Siwowłosy starszy pan o nobliwej fizjonomii, z muchą pod szyją, zawsze w garniturze, profesor uniwersytecki ( a nie chudy magister polonistyki jak Mętrak) inaczej też profilował swoje pisanie. W odróżnieniu od anarchicznego, lekkiego, bonmotowego stylu Mętraka, styl Jackiewicza był nieco ciężkawy, nie tak błyskotliwy (choć erudytą był też wielkim), zdecydowanie bardziej uporządkowany i usystematyzowany, akademicki. Problematykę podejmowaną swoich książkach wykładał z wyraźną intencją dydaktyczną, zwracał się do odbiorcy jak do studenta. Stworzył zbiory szkiców o reżyserach polskich i zagranicznych, także syntezy dotyczące głównych zagadnień kina i jego filiacji. Jackiewicza zajmowały szczególnie związki kina z innymi dziedzinami sztuki, szczególnie z literaturą (nazywał je „niebezpiecznymi związkami”) i temu właśnie „wędrującemu motywowi” poświęcony jest szkic Barbary Gizy ). Zajmowała go także kwestia adaptacji literatury na ekran i filmowe doświadczenia pisarzy (szkice te mogłyby dziś z powodzeniem służyć jako podręczniki uzupełniające na wydziałach artystycznych i humanistycznych, także w szkołach aktorskich. Jackiewicz zajmował się także historią i „alchemią’ aktorstwa filmowego (szkic Piotra Skrzypczaka). W okresie powojennym parał się także powieściopisarstwem mieszczącym się – o czym opowiada jeden ze szkiców – między modernizmem, socrealizmem a melodramatem i o tej sferze jego twórczości napisała Daria Mazur. Marta Hauschild zajęła się innym obszarem zainteresowań Jackiewicza, czyli filmowi jako „sztuce plemiennej” i jako polem zainteresowań antropologicznych. Jackiewicz interesował się też początkami i kina i kinem jako fenomenem rozrywkowym, widowiskowym, nawet jarmarcznym. To łączyło go z innym sławnym krytykiem tamtych czasów, Zygmuntem Kałużyńskim i także obu różniło od Mętraka. Wynikało to prawdopodobnie z różnicy pokoleniowej. Jackiewicz i Kałużyński wychowali się na kinie przedwojennym, jako dzieci i młodzieńcy, także jeszcze kinem niemym i jego pamięć pozostała w ich polu pamięci i sentymentu. Dorastający w latach 50. 60. Mętrak takich doświadczeń nie miał. Kino jako widowisko, rozrywka interesowało go relatywnie najmniej. Dla niego było ono nade wszystko głosem w fundamentalnych dyskusjach i problemach współczesności.

 Paradoksem z dzisiejszego punktu widzenia było to, że to on, Aleksander Jackiewicz, , staromodny i leciwy pan o przedwojennych, nieco sarmackich manierach ( także, choć w innej konwencji Zygmunt Kałużyński) byli gwiazdami telewizyjnych programów o kulturze, a nie młody, zdolny Mętrak. W naszych czasach kultu młodości i odrzucenia dorobku ludzi starych byłoby odwrotnie. Wtedy to „stary” Jackiewicz był telewizyjnym celebrytą, a młodego Mętraka nie wiedziałem w telewizji ani razu. Polecam gorąco te dwie znakomite książki, a następnym razem postaram się napisać o dwóch innych wybitnych bohaterach serii „Polscy krytycy filmowi”: o Konradzie Eberhardtcie i Bolesławie Michałku.

„Aleksander Jackiewicz”, redakcja Barbara Giza i Piotr Zwierzchowski, seria Polscy Krytycy Filmowi, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2015, str. 319, ISBN 978-83-7383-796-6


Historia – odrażająca, brudna, zła

Lubię takie pisanie o historii Polski! Zemdlony z obrzydzenia inwazją „historii” w wydaniu skrajnie hagiograficznym, idealistycznym i nacjonalistycznym, w duchu bogoojczyźnianych czytanek dla grzecznych dzieci, zagłębiłem się z prawdziwą przyjemnością w tych historiach mrocznych, pokazujących ważny fragment polskiej historii (rok 1905) w poetyce naturalistycznej, ciemnej, pełnej zgnilizny, wieloznaczności, a także mrocznego erotyzmu, obsesyjnego, fizjologicznego, graniczącego z pornografią oraz z ginekologiczną i anatomiczną dosłownością (oj lubi tę dziedzinę autor, oj, lubi). To nie jest obraz walki szlachetnych, „dzielnych Polaków” w anioły przerobionych, ze złym rosyjskim zaborcą. Tu, w scenerii Warszawy roku 1905, w zło, brud, odór i mrok unurzani są wszyscy, cała galeria postaci – carscy urzędnicy, czynownicy, żandarmi, kupcy, lekarze, prostytutki, damy, dziennikarze, policjanci, szpiedzy i szpicle z jednej strony, i „ludzie podziemni” z drugiej. „Pogrom 1905” Wacława Holewińskiego nie ma zwartej struktury, jednego, wiodącego, osiowego bohatera. To patchwork złożony z luźno ze sobą związanych epizodów, nasycony realiami czasu,  choć ma wiodący wątek: pogrom warszawskich prostytutek, mordowanych w imię „oczyszczenia moralnego” (jakże to polskiej mentalności odpowiadające!). Holewiński pokazuje historię polską nie w dwóch modnych dziś kolorach, czarnym i białym, lecz we wszystkich odcieniach szarości. Pokazuje, że historia, polskiej historii nie wyłączając, nie jest umoralniająca opowiastką dla grzecznych dzieci, lecz historią w której dobro i zło, czystość i brud, jasność i mrok, splecione są ze sobą tak mocno, że trudno z tego splotu wydobyć nie tylko uporządkowane, proste tezy, ale czasem także nawet możliwy do uchwycenia sens. Historia, każda historia, nie tylko polska, brnie w odchodach, płynach fizjologicznymi, we krwi, w nikczemności, ocieka potem strachu i bydlęcego wysiłku. To ciekawszy portret Proza Holewińskiego przypomina cokolwiek prozę Władysława Terleckiego, usytuowaną w bliskiej epoce, podobną tematycznie przez konfrontację świata polskiego i rosyjskiego w warunkach Kongresówki (Warszawa, Częstochowa), ale ten pierwszy nie ma psychologicznych i historiozoficznych ambicji tego drugiego, jego proza nie jest tak gęsta znaczeniowo, tak głęboka, za to oferuje bardziej wartką akcję, dzianie się, bardziej otwarta jest na szerszą publiczność. „Pogrom 1905” Holewińskiego to kawałek bardzo dobrej, uczciwej prozy.  

Wacław Holewiński – „Pogrom 1905”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2019, str. 319, ISBN 978-83-8116-303-3


Gomułka – cudowny troll PRL

„Najnudniejszy człowiek świata. Taki zawsze wydawał mi się Władysław Gomułka” – z tym zdaniem otwierającym opowieść Piotra Lipińskiego nie zgadzam się w całej rozciągłości. Mnie Gomułka, którego, jako człowiek równo o dekadę starszy od autora, pamiętam (pamięcią niedorostka, ale ta jest bardzo chłonna), w przeciwieństwie do niego, bezpośrednio, z telewizyjnych i radiowych przekazów oraz przemówień, wydawał się figurą niezwykle fascynującą, jak gnom, ponury krasnolud czy złośliwy troll z makabrycznej bajki. Jego kostyczny sposób bycia, specyficzna, plebejska, pobrzmiewająca wschodnim akcentem intonacja (połączona skądinąd z bardzo wyraźną dykcją), towarzyszące mu jakby stałe rozdrażnienie, jego przygarbienie, łysina, siwizna i siermiężny garnitur czyniły go dla mnie groźnym, fascynującym, strasznym dziaduniem ze złego snu. I to było fascynujące! Gomułka jako kwintesencja nudy? Nigdy w życiu! To była postać jak z powieści Stephena Kinga czy opowiadań Edgara Allana Poe. Piotra Lipińskiego rzecz o Władysławie Gomułce nie jest ani naukową ani publicystyczną biografią przywódcy PRL w latach 1956-1970. Takie zresztą już powstały m.in. autorstwa Jana Ptasińskiego czy Andrzeja Werblana). Nie jest też powieścią ani klasyczną opowieścią o nim, czego jeszcze nikt nie próbował. Jest udaną próbą zmieszczenia się ze swoją narracją między tymi biegunami. Z jednej strony, dzięki pokazaniu Gomułki nie przez pryzmat twardego, zdyscyplinowanego, oschłego przekazu naukowego czy publicystycznego, wyłącznie jako polityka i doktrynera, lecz przez zmiękczenie, jakie daje osobista, autorska opowieść, ta trudna i w zasadzie raczej zewnętrznie antypatyczna postać nabiera jakby nowych barw, bardziej osobistych i może fragmentami nawet cieplejszych. Z drugiej strony, są w opowieści Lipińskiego inkrustacje prozatorskie w postaci okruchów typowego powieściowego dialogu, akcenty wyobrażeniowe i do pewnego stopnia sfikcjonowane. Uprzedzam: w opowieści Lipińskiego nie ma żadnych nowo ustalonych faktów, niczego, czego historycy czy miłośnicy tematu by nie znali lub nie mogli wcześniej poznać. Lipiński Gomułki na nowo nie odkrywa, w porządku faktów rekapituluje to, co można znaleźć w innych publikacjach, ale opowiada o nim w sposób nowy, rzucając na niego inaczej ustawione światło. Polecam szczerze tę lekturę.

Piotr Lipiński – „Gomułka. Władzy nie oddamy”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, str. 395, ISBN 978-83-8049-898-3


Barokowy kalejdoskop ze starą Warszawą w tle

Na wstępie oddajmy głos przenikliwemu krytykowi. Jan Marx (zbieżność nazwiska przypadkowa) tak napisał o prozie Stanisława Swena Czachorowskiego (1920-1994): „rozmigotany kram z różnościami Swena, malarze dawni, muzycy dawni i współcześni, atom, mezony, astronautyka, loty kosmiczne, astronomia, czasoprzestrzeń, relatywistka – a obok tego stragan odpustowy z kogutkami, figurkami, seryjnymi dewocjonaliami. Świątki, straszydła, zmory, duchy. Ten kram jest jak „sen papugi o pawiu zwariowanym również”. Poetyka snu, schizofreniczna gonitwa myśli, dowolność rekwizytu, kalejdoskopowa logika ciągów asocjacyjnych. Semantyka alogiczna, kuglarstwo słów, prestidigitatorstwo skojarzeń i gry wyobraźni. Wszechmobilizacja tego co kalekie, chrome, nieporadne, brzydkie, marne. Turpizm totalny. Dramat losu, mroczna erotyka. Bezsens istnienia w warstwie refleksyjnej jest skontrapunktowany w warstwie behawiorystycznej pogańską radością życia, uciechy, wesela, draki – homo ludens to rzeczywisty bohater Czachorowskiego”. I co wy na to Szanowni Czytelnicy, tak, tak, nawet Wy, smakosze prozy ambitnej i niekomercyjnej? Dacie radę? Z kolei wybitny pisarz Władysław Terlecki tak pisał o „Pejzażu” : „to proza bardzo ornamentacyjna, sprawiająca niekiedy wręcz wrażenie przesytu, nasuwająca skojarzenie z przesadnym, śmietnikowym chaosem”. Za kartą tytułową „Pejzażu Gnojnej Góry” stara fotografia Swena, w bieli i dziwnym „turbanie” na głowie, do złudzenia przypominająca błazeńskie fotografie Witkacego. Czy Swen poznał Witkacego? Nie wiem, choć z metrykalnego punktu widzenia, jako bardzo młodemu człowiekowi, mogło mu się to teoretycznie przydarzyć. Był natomiast przyjacielem młodszego o trzy lata Mirona Białoszewskiego. I choć bardzo często mamy do czynienia z fenomenem przyjaźni osobowości kontrastowych, to w tym przypadku tak nie było. Bo właśnie jeśli – w trybie czysto użytkowym i niezobowiązującym -, szukać dla prozy Czachorowskiego podobieństw, pokrewieństw, filiacji, to właśnie z prozą Mirona łączy ją najwięcej, choćby w ludycznej gorączkowości przypominającej „Pamiętnik z powstania warszawskiego”. Jest od prozy Mirona zupełnie, kompletnie inna, a jednocześnie podobna, w generalnej metodzie, w niepohamowanym słowotwórstwie, w tej lawinie żywiołu życia, w rozmigotaniu portretowanej egzystencji, w anarchizmie opisu, w anarchii leksykalnej, w kalejdoskopowości, w antyliterackości materii literackiej. Janusz Maciejewski nazwał prozę Swena „pozornie nieuporządkowaną”, „świadomie antyliteracką” i „magnetofonową”. I on też porównywał tę prozę do francuskiej „nowej powieści” („nouveau roman”), zwłaszcza do Alaina Robbe-Grillet. Szukałbym jeszcze podobieństw do niektórych zjawisk prozatorskich z kręgu „zbereźników” czyli kręgu pisarzy nurtu wykreowanego przez Henryka Berezę, demiurga polskiej krytyki literackiej, „papieża” jej „offowego” pasma. Można tu też być może dopatrzeć się refleksów bliskich ekspresjonistycznej prozie Kadena Bandrowskiego czy Leonarda Buczkowskiego, podobieństw do wszystkich tych zjawisk w literaturze, w których tworzenie nowego języka i eksperymenty lingwistyczne są kluczowe, czyli choćby także do prozy Tadeusza Nowaka. Jednak „asocjorodność” (neologizm godny Jana Marxa) prozy Swena nie jest łatwa do wyczerpania. Autor posłowia do „Pejzażu Gnojnej Góry” Karol Samsel stwierdza: „Barokową przerostowość (określenie Marty Wyki – przyp. KL) „Pejzażu Gnojnej Góry” można by przekonująco wyjaśnić podobieństwem kształtu utworu do „Gargantui i Pantagruela” François Rabelais oraz „Colas Breugnon” Romain Rollanda”. No tak, forma formą, ale może zapytać ktoś, o czym ta proza opowiada, jeśli o czymś opowiada, czy jest w niej jakaś fabuła, intryga, narracja, czy też jest zupełnie wypreparowana z jakiejkolwiek realności? Fabuły w klasycznym sensie tu nie ma, ale jest ten „Pejzaż” jednak także jakimś konkretnym pejzażem, przedwojennej Warszawy Woli, Targówka, Szmulowizny, pejzażem warszawskiego żydowskiego folkloru, są echa grzesiukowego Czerniakowa, Nalewek, Zacisza, Bródna. Cytowany wcześniej Terlecki zwrócił uwagę na to, że ten świat został przez Czachorowskiego pokazany jako „parafraza poetyckiego obrazowania z początków  naszego stulecia i kiepskich, późniejszych romansów obyczajowych, przetworzone jako forma, w której autor zamyka swoją wizję ówczesnego  świata”. Bardzo intrygująca lektura, dobre ćwiczenie czytelniczej przenikliwości.

Stanisław Swen Czachorowski – „Pejzaż Gnojnej Góry”, posłowie Karol Samsel, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, str. 253, ISBN 978-83-66272-33-0


Kacie wspomnienia

„Najmocniejszą cechą charakteru naszego bohatera jest jego miękkie serce” – mowa o brytyjskim kacie Jamesie Berry (1852-1913). To lektura z gatunku makabrycznych, coś w rodzaju pamiętników kata. Bohater opowiada o swoim życiu, także prywatnym, o tym co doprowadziło go do tego rzemiosła, opisuje przebieg kolejnych egzekucji i zachowań konkretnych wymienionych z nazwiska i imienia skazańców, opisuje reakcje ludzkie na swój zawód, w tym reakcje prasy i opinii publicznej. Część materiału stanowi historia sposobów wykonywania egzekucji, a także szczegółowe dane techniczne z nimi związane. Książka ukazała się w serii „Rozmowy z katem” , w ramach której ukazała się też m.in. „Spowiedź polskiego kata” Jerzego Andrzejczaka, „Dziennik kata” Johna Ellisa, „Był sobie wesoły kat” Alana Shadrake z Singapuru,  a także wspomnienia katów tajlandzkiego, francuskiego i niemieckiego. Nie jest to lektura dla osób szczególnie przewrażliwionych, natomiast dla czytelników przyjmujących podobne treści bez większych emocji to interesujący wgląd w jedno z najbardziej ekstremalnych doświadczeń ludzkich – odbierania życia w imieniu i z nakazu prawa. To nie makabra horroru pojawiająca się niespodziewanie, przypadkowo, od której można umknąć, a więc nie rządząca się zasadą nieuchronności, lecz makabra zdeterminowana prawem, polegająca na zadawaniu śmierci na zimno, niejako urzędowo, niejednokrotnie być może bez emocji. Wydawca wydał „Doświadczenia kata” sauté, tak jak wydano je po raz pierwszy w 1892 roku, bez komentarza i odniesienia współczesnego, z roku 2019, z czasów, gdy w Europie kara śmierci została dawno zniesiona. Być może taki komentarz antropologa, filozofa czy historyka obyczajów byłby celowy, bo stosunek do kary śmierci 125 lat temu i dziś jest zupełnie inny, co nie znaczy, że nie ma jej zwolenników. W każdym razie lektura mocna.

James Berry – „Doświadczenia kata”, przekł. Grzegorz Kołodziejczyk, Wydawnictwo Aktywa, Nowy Sącz 2019, str. 172, ISBN 978-83-946528-9-0


I tylko esemesy popiskują

Szacunek dla pisarza, który mogąc bujać w obłokach swojej wyobraźni, kreować barwne i intrygujące światy, popisywać się erudycją, rozsnuwać wdzięk stylu lub ukazywać światy rzeczywiste, a efektowne, zdecydował się na zatrzymanie się w rzeczywistości najokropniejszej, w sferze fizjologii, bólu, cierpienia, upokorzenia, zamknięcia, smutku, bezradności, samotności, beznadziei, śmierci, jakby w „anusie” życia. Dom opieki, starość i całą tę szarą codzienność oddziału szpitalnego pokazuje Grzegorz Uzdański  (rocznik 1979) oczyma młodego wolontariusza. Materia tej lektury jest okropna: stare ciała, niesprawność, zanieczyszczone pieluchy, smród, wszystko to pokazane fragmentami z naturalistyczną dokładnością. Są też echa świat zewnętrznego, monotonia i banalność codzienności, jakieś problemy rodzinne, małżeńskie, emocjonalne. I choć przestrzeń, którą ukazuje Uzdański nie tak bardzo różni się od podobnej w podobnych miejscach pół wieku temu dajmy na to, to w tle pojawiają się detale charakterystyczne dla naszej współczesności: znane tytuły gazet, seriale i reklamy „lecące” z telewizora, sygnały esemesów. Ale oto w mojej percepcji czytelniczej dzieje się coś dziwnego. Cała ta nieprzyjemna, nieefektowna, bura, może nawet z definicji nudna materia ( nomen omen – materia, trafne słowo) faktograficzna, materia „świata przedstawionego”, która powinna odstręczać – wciąga. A to za sprawą pisarskiego talentu. Uzdański ma pisarską spostrzegawczość na detal, wyostrzone zmysły, wrażliwość na „mikrochwile”, dar delikatnej, prawie niedostrzegalnej ironii i mimowolnego komizmu oraz dar wolności od egzaltacji, bo ta powieść nie jest ani trochę czułostkowa. Ot, siła literatury – materię odpychającą, aż proszącą się o to, by się od niej odwrócić, nie myśleć o niej, nie mieć jej pod powiekami i w tyle głowy, skierować się ku przyjemniejszej strefie egzystencji, ukazać tak, by chciało się czytać. I tak jest w przypadku prozy Uznańskiego.

Grzegorz Uzdański – „Zaraz będzie po wszystkim”, wyd. WAB(gwfoksal), Warszawa 2019, str.223


„Po piśmie” czyli „po herbacie”? I co będzie dalej?

Od razu uprzedzam. Lektura tego „Dukaja”, to już nie lektura jego klasycznego już niemal „Lodu”. To przemyślenia myśliciela, którym z czasem stał się ten pisarz (rocznik 1974), uznany za jednego z gigantów prozy SF. Przemyślenia myśliciela? Brzmi to jak pleonazm, ale przecież to właśnie Jacek Dukaj wymyślił i pokazał fenomen, który nazwał „myślunkiem”. Ale o tym później. „Po piśmie” Dukaja składa się z dwóch warstw: z kilku szkiców poświęconych wybranym przez niego problemom współczesnej cywilizacji oraz właściwemu „Po piśmie”, studium, w którym autor prorokuje koniec cywilizacji pisma i zastąpienie jej cywilizacją bezpośredniego, bezpiśmiennego transferu treści. Będzie to jego zdaniem skutkować zmierzchem tego co znamy od zarania cywilizacji pisma: podmiotowego ja. Pisze Dukaj: „Mechanizm „wyzwalania z pisma” napędzają miliardy codziennych wyborów producentów i konsumentów kultury. Nie napiszę listu – zadzwonię. Nie przeczytam powieści – obejrzę serial. Nie wyrażę politycznego sprzeciwu w postaci artykułu – nagram filmik i wrzucę go na jutjuba. Nie spędzam nocy na lekturze poezji – gram w gry. Nie czytam autobiografii – żyję celebów na Instagramie. Nie czytam wywiadów – słucham, oglądam wywiady. Nie notuję – nagrywam. Nie opisuję – fotografuję”. Posuwa się Dukaj w swojej diagnozie jeszcze dalej. To nie człowiek będzie w przyszłości czuł, przeżywał, myślał, lecz zautonomizowane uczucia, przeżycia, myśli i inne treści będą istnieć za jego pomocą, jako używanego narzędzia. Myśli, uczucia i inne treści zastąpią człowieka. Jednym z kluczowych pojęć wprowadzonych przez Dukaja jest „bezpośredni transfer treści”. Nie będą już one transferowane przez druk, pismo, język, lecz bez jego pośrednictwa, za pomocą nowych mediów. I tu pojawia się inny kluczowy termin Dukaja: „myślunek”. „Chodzi – pisze on – o kategorię węższą od „bycia człowiekiem” lub „niebycia człowiekiem”, a szerszą od „rodzajów umysłowości”. Tak nazywam ów charakterystyczny zbiór nawyków i zdolności. Każdy myślunek wprost oraz poprzez związane z nim technologie (bądź ich brak) wpływa lub wręcz determinuje kształt społeczeństwa, kultury, porządku ekonomicznego, politycznego, aż do moralności, estetyki i najintymniejszych doświadczeń człowieka”. Dukaj nie poprzestał na teoretycznym ukazaniu zjawiska „bezpośredniego transferu przeżyć”. Michał Tabaczyński, recenzent „Po piśmie” napisał o szkicu „Żyj mnie” poświęconym conradowskiemu „Jądru ciemności”, ulubionemu dziełu literackiemu Dukaja. To konkretna egzemplifikacja fenomenu „bezpośredniego transferu przeżyć”. M. Tabaczyński: „Dukaj ujmuje ten problem tak: „Pomiędzy czytelnikiem i Kurtzem, w rozgrywce rozpisanej na kilka postaci i warstw narracji, zachodzą co najmniej trzy takie transfery życia: (1) Marlow żyje Kurtza. (2) Narrator żyje Marlowa żyjącego Kurtza. (3) Czytelnik żyje narratora żyjącego Marlowa żyjącego Kurtza”. To „wżywanie się” najbardziej zajmuje Dukaja. Przyczyna jest prosta: próbuje w ten sposób opisać warunki zanurzenia, immersji w fikcyjną przestrzeń (opowieści, narracji, symbolu), by dzięki temu opowiedzieć o „bezpośrednim transferze przeżyć”. Wydawnictwo tak rekomenduje „Po piśmie”: „To „intelektualna podróż wokół najbardziej fascynujących zagadnień współczesnej cywilizacji– aż do jej kresu i do kresu człowieka. Przez ostatnich kilka tysięcy lat pismo, książki i biblioteki były nośnikami i skarbnicami wiedzy. Technologia pisma stworzyła cywilizację człowieka. Myślenie pismem oznacza myślenie symbolami, ideami i kategoriami. Daje bezpośredni dostęp do wnętrza innych: ich emocji, przeżyć i poczucia „ja”. Wyniósłszy tę umiejętność na wyżyny sztuki, w istocie tworzy nasze życie duchowe. W „Po piśmie Dukaj pokazuje ludzkość u progu nowej ery. Kolejne technologie bezpośredniego transferu przeżyć– od fonografu do telewizji, internetu i virtual reality – wyprowadzają nas z domeny pisma. Stopniowo, niezauważalnie odzwyczajamy się od człowieka, jakiego znaliśmy z literatury – od podmiotowego „ja”. „Mechanizm „wyzwalania z pisma” napędzają miliardy codziennych wyborów producentów i konsumentów kultury. Nie napiszę listu – zadzwonię. Nie przeczytam powieści – obejrzę serial. Nie wyrażę politycznego sprzeciwu w postaci artykułu – nagram filmik i wrzucę go na jutjuba. Nie spędzam nocy na lekturze poezji – gram w gry. Nie czytam autobiografii – żyję celebów na Instagramie. Nie czytam wywiadów – słucham, oglądam wywiady. Nie notuję – nagrywam. Nie opisuję – fotografuję. Literatura, filozofia, popkultura, neuronauka i fizyka – zaglądamy za kulisy cywilizacji i odkrywamy, że to nie człowiek posługuje się stworzonymi przez siebie narzędziami, ale to one coraz częściej posługują się człowiekiem. Nadchodzą czasy postpiśmienne, gdy miejsce człowieka-podmiotu i jego „ja” zajmują bezpośrednio przekazywane przeżycia. „Czy mogę powiedzieć o sobie: «jestem oglądaniem serialu», «jestem śledzeniem celebów na Instagramie»?”. Człowiek staje się maszyną do przeżywania”.  

Jestem  bardzo świeżym czytelnikiem Jacka Dukaja, więc nie zdążyłem wgłębić się w niełatwą problematykę jego myślicielstwa, bo Dukaj jest myślicielem i to pierwszorzędnym. Dlatego przestrzegam, że lektura „Po piśmie” nie jest lekka, choć to fascynująca przygoda intelektualna. Warto jednak zdobyć się na ten wysiłek, bo nagroda jest tego warta. Jeśli jednak zmęczycie się tą lekturą, jeśli będziecie mieli trudności z uchwyceniem jej sensów, sięgnijcie po tekst „Po huku, po szumie…” autorstwa cytowanego tu Michała Tabaczyńskiego, teoretyka nowych mediów i socjologa literatury. Światły ten mąż oświeci Wam dalszą drogę, pokaże walory, słabości i wszelkie antynomie w myśleniu Dukaja.

Jacek Dukaj – „Po piśmie”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019, str. 412, ISBN 978-83-08-06874-8


Baba z krwi i kości czyli zapiski Nimfy Polskiej

„Jeszcze kocham”, to miłosne, intymne zapiski Anny Świrszczyńskiej (1909-1984), wybitnej poetki. Autorki m.in. słynnego zbioru poetyckiego „Jestem baba” (1972) są swoistym psychologicznym rarytasem. 61-letnia kobieta, rozwódka, prowadzi niezwykle intensywne życie miłosne i seksualne, także z dużo młodszymi mężczyznami, i to bynajmniej nie w ramach związku małżeńskiego. Nawet dziś, pół wieku później może to budzić u niektórych opór czy kontrowersje, co pokazuje, że nie przeszliśmy od tamtego czasu zbyt długiej drogi w naszym myśleniu o obyczajach. Mnie uderza przede wszystkim intensywność oraz wysoki diapazon miłosnych przeżyć samej Świrszczyńskiej i jej męskich przyjaciół i kochanków (jednym z nich był Tadeusz Różewicz – zapiski zaczynają się od deklaracji, że odwiedził ją i „został jej kochankiem”). Zapewne się mylę, a rzecz to trudna do zbadania, bardzo niepochwytna dla kogoś postronnego, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dziś ani mężczyźni ani kobiety już tak raczej nie kochają. „Tak”, to znaczy w takim romantycznym jeszcze, grandilokwentnym stylu, tak intensywnie, tak desperacko, tak frenetycznie, tak całą swoją istnością, niemal mistycznie. W pewnym momencie zapisków pada zdanie: „Mieć mężczyznę w sobie, to co bardzo ważnego, coś świętego”. Mam wrażenie, że ludzie generalnie ochłodli w sferze uczuć, że w uczuciach jest dziś moda na letniość a nie na frenezję i że pospolity seks wypiera klasyczne „kochanie”. A może się mylę? Może w kręgach artystycznych diapazon emocjonalny jest wyższy niż w sferze społecznej przeciętności? W końcu nie siedzę w cudzych głowach, sercach i łóżkach. Zapiski Świrszczyńskiej pełne są uwag o zachwytach kierowanych do niej przez mężczyzn, zachwytach nad jej kobiecością, urodą, czarem oraz zachwytów poetki nad zachwytami mężczyzn nad nią. Ktoś mógłby w takiej postawie dopatrzeć się i kobiecego narcyzmu i (co prawda w szlachetnej, wyrafinowanej odmianie) promiskuityzmu, ale te zapiski są bardzo dyskretne, bez grama nawet obsceniczności czy naturalizmu. Nietrudno zauważyć, że w tomie poetyckim „Jestem baba” granice otwartości na mówienie o sprawach intymnych były usytuowane przez poetkę dużo niżej. Piękny to zapis fragmentów życia kobiety, dla której Amor i Eros byli najważniejszymi bożkami, może bardziej od muzy poezji. Najważniejsze jest to, że czytałem te zapiski z prawdziwym zaintrygowaniem. Czego i innym życzę.

Anna Świrszczyńska – „Jeszcze kocham. Zapiski intymne”, spisane z rękopisu i opracowanie tekstu, wstęp, zakończenie i przypisy Wioletta Bojda, Wydawnictwo WAB (GWFoksal), Warszawa 2019,  str. 156, ISBN 978-83-280-6635-9

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko