Krystyna Habrat – CZŁOWIEK, KTÓRY CIĄGLE PATRZYŁ W DAL – opowiadanie

6
1721

   Miałam przed sobą długą podróż. Całą noc jazdy. Ulokowałam bagaże na półce i wtuliłam się w wiszący nade maną płaszcz. Jeszcze nie zamierzałam  zasypiać, ale przystałam na zgaszenie światła. Odtąd przedział oświetlały jednie przesuwające się smugi spomiędzy zasłon. Jaśniejsze, gdy wpadały od pobliskich świateł, a na pustkowiach słabsze, bo tylko od dalekiego księżyca.

  Starsze małżeństwo koło drzwi pewnie usnęło. Siedząca naprzeciw mnie pod oknem kobieta przyjrzała się im i pochyliła ku mnie.

   – Mam taką zagwozdkę i nie mogę  sobie z nią poradzić –  zaczęła  cicho i żarliwie. Od razu  wyglądało to na zwierzenia. 

     W pociągu często można je usłyszeć. Szczególnie w nocy. Ludzie ochoczo zrzucają z serca ciężar, jaki nikomu by nie  powierzyli w świetle dnia. A już  za nic komuś bliskiemu  czy  znajomemu. Coś by w ich oczach stracili. O, czasem nawet dużo. Ktoś może takie roztrwonić wśród innych, przekręcić, wyszydzić. Tymczasem z obcymi gdzieś na końcowej stacji, może wcześniej,  pożegnają się i nigdy więcej nie  zobaczą. Użytku z tego nie zrobią, bo szukaj wiatru w polu. Za to ktoś wysłucha, może  spojrzy na to innym okiem. Doradzi, pomoże…  

  To, jednak, co zaczęła opowiadać kobieta, nie było takie dziwne, ani wstydliwe. Mówiła o swym najstarszym synu.

– Dwaj młodsi już na swoim, pożenieni, mają dzieci, żyją zgodnie z  sąsiadami, robią interesy i powodzi się im nienajgorzej. Ale  trzeci, niczym w rosyjskich bajkach, odmieniec. Najmłodszy,   Dominik, zbliża się do trzydziestki, a nie żeni się, nie pracuje, nie wiadomo, co zamyśla. Całymi dniami czyta książki, albo gra, bo jest muzykiem. Niemal ukończył studia muzyczne, tylko zawalił ostatni semestr, bo miał wypadek.  Wcześniej dużo grał,  założył własny zespół muzyczny, potem drugi,  dorabiał na weselach. Dotąd grywa, jak go zaproszą, ale już bez zapału.

  Opowiadała teraz monotonnie, jakby często powtarzaną lekcję, Widocznie  nie jeden raz to opowiadała.

   – Dominik jest bardzo ambitny. Z trudem dostosowuje  się  do gustu weselników. Tacy chcą sobie pohasać przy skocznych kawałkach disco polo. Pośpiewać najnowsze przeboje. Nawet coś z pieprzykiem. A on raczy ich  ambitniejszą muzyką. Usiłuje narzucać swój styl. Czasem  gra wniebowzięty,  wprowadzając rzewne  wariacje własnego pomysłu, a weselnicy przestają tańczyć, nudzą się i zagłuszają granie gadaniną. Siedzą, to  się upijają i wywołują burdy. A muzyk nieobecny duchem gra swoje, choć nikt go już w ogólnym gwarze nie słyszy. Upomniany przez gospodarza wesela odbębnia ze skrzywioną miną  umówione wcześniej numery. Chwilami próbuje znowu wtrącić coś swojego, ale urywa na widok bacznego spojrzenia gospodarza. Ostatnio rzadziej go zapraszają, by przygrywał. Gdyby nie był na garnuszku rodziców, nie miałby z czego żyć.  Ale przecież powinien stanąć na własnych nogach, zarabiać, ożenić się. Jak jego bracia. Jak każdy. Ale on  nie taki. Inny.

  Podniosła głos w przypływie rozpaczy i urwała.

  – A co on o tym mówi? – wtrąciłam. 

  – Kiedy któreś z nas próbuje poważnie porozmawiać, siedzi ze spuszczoną głową i milczy. Można mówić do niego godzinami, a   on ni słowa. Potem zabiera się z domu i tyle go widzieli. Wraca po kilku godzinach, albo dniach, i nie powie za nic, gdzie był, co porabiał. Cóż robić? Ale jeść mu trzeba dać. To nasze dziecko. Serce boli, że nie jest szczęśliwy.

   Kobieta zamyśliła się i po chwili podjęła cicho. Powoli, jakby  usiłowała zrzucić wielki ciężar.

    – Siedzi całymi tygodniami w domu smutny, trochę gra, trochę czyta, a często stoi w oknie i patrzy gdzieś w dal.  Widok z okna ładny, ale co tam można jeszcze wypatrzyć, jeśli widzi się co dzień to samo.  Nawet pory roku niewiele  zmieniają widok rozległych pól aż po horyzont i porozrzucane tu i tam domy,  drzewa, drogi. Czy pod śniegiem, czy w zieleni, zawsze podobnie. A horyzont siny…  Jednak często,  gdy idę przez podwórko, widzę  jak  stoi w oknie i patrzy w dal.

  Głos kobiety wiązł w melancholii, aż mnie ogarniała senność. Chwilami chyba zapadałam w drzemkę, ale otrząsałam się, bo chciałam wiedzieć, co dalej.

   Dominik jako dziecko zapowiadał się wspaniale. Kiedy inne chłopaki mieli w głowie tylko dokazywanie i sport, albo gruszki u sąsiada, gdzie wieczorami chodzili “na dzierżawę”,  on prosił, by kupili mu skrzypce. Kupili. Oczywiście. Zapowiadał się przecież na geniusza. Podziwiali go słuchacze,  nauczyciele. Mieli zaniedbać jego talent?   Płacili za co zechciał. Może nawet kosztem   braci. Tylko ci nie domagali się instrumentów muzycznych, bo  woleli  kopać piłkę, a potem, nie wiadomo kiedy pokończyli szkoły, studia. Rodzice nawet nie spostrzegli kiedy, bo w tym czasie Dominik miał koncerty, egzaminy, kolejnych, coraz sławniejszych profesorów, nowe zespoły muzyczne.

   Załamanie przyszło nagle. Rozbił samochód i długo leczył się po wypadku. Sprawność fizyczna powoli wracała, ale pozostawał osowiały. Ciągle rozmyślał i patrzył w okno. Co on tam widział?

  Niepotrzebnie dołożyli się do jego samochodu. Część środków przywiózł z zagranicznych wojaży, ale wciąż kupował sprzęt nowy sprzęt muzyczny,  musiał jeździć w trasy koncertowe, więc mu pomagali finansowo. Stać ich  było. Młodszym synom dołożyli  do wesel i  domów, jakie zaczynali budować. Dominik nawet podobał się dziewczynom,  chodził to z jedną, to z drugą, ale o żeniaczce nie wspominał. Myślał tylko o muzykowaniu. Dopiero od wypadku przestał myśleć i o tym. Przez tygodnie leczenia zawalił ostatni semestr studiów. Tłumaczył, że wrócić na uczelnię  trudno, bo program się zmienił. Za dużo musiałby nadrabiać, a brakowało mu sił. Nawet zamiarów.

   Nie rozumieli tego.  Obserwowali tylko, jak coś się w nim wyczerpało. Grał  mniej, rzadziej jeździł po weselach, rozwiązał kolejny zespół. Godzinami czytał, albo patrzył w okno.

 – Synu – tłumaczę mu – weź się w garść. Musisz skończyć studia, coś robić.

– A po co?

– Jak to, po co?  Żeby żyć jak ludzie.

– A po co?

– My nie będziemy żyć wiecznie. Musisz sam zarobić na chleb…

  Na to odpowiedzi nie miał. Milczał, a ona zmęczona wychodziła z jego pokoju. Za chwilę widziała, jak  spieszy przez podwórko do garażu i znów gdzieś wyjeżdża.

  Kiedy indziej sama wynajdywała mu tysiące zajęć, żeby tylko przestał stać w oknie i myśleć. Życzyła sobie, by pomalował pokój, to malował. Ojciec potrzebował go do pomocy w warsztacie samochodowym. Przychodził. Tylko wszystko to robił bez serca. Farba w pomalowanym pokoju szybko się łuszczyła. Ojciec musiał bacznie patrzeć mu na ręce, by zlecane mu roboty były dokładne i samochód wyjeżdżał z ich warsztatu  bez usterki. A już zdarzyło się, że tak poprzykręcał koła, że jedno spadło na pierwszym zakręcie. Przejmował się tym. Obiecywał przyłożyć się bardziej. Potem znów osowiały mylił narzędzia, upuszczał   puszkę z lakierem.

– Nie lubisz tej roboty, synu – biadał ojciec.

– Jakoś nie…

– Do  każdej roboty trzeba podchodzić z sercem.  Inaczej  – na nic.

– Mnie to niespecjalnie  rajcuje…

– A co byś chciał?

– Sam nie wiem… Wszystko powinno być po coś. Nie dla głupich złotówek. Po coś więcej…

– A muzyka?

  Tu  Dominik zwiesił głowę i już nie dodał ani słowa.

  Dopiero po miesiącach wystękał, że nic go nie pociąga. Na pewno nie to, co robi w tej chwili.    Mówiąc to, patrzył w dal.

  Nie rozumieli tego. Ani ojciec, ani matka. Byli  bezradni.

  – Młodsi synowie cieszą się,  kochają,  dostają dobre dziewczyny, żenią się, budują domy, a dzieci im rosną. Tylko Dominika te sprawy nic, ale to nic, nie zajmują.

– Widzi pani – zaczęłam ostrożnie – są ludzie, którzy cieszą się ogródkiem, który pielęgnują, a inni patrzą w dal. To znaczy w jakieś spełnienie w przyszłości. Cel. Może sławę. Coś wielkiego, a odległego.

  Urwałam strapiona, wiedząc, że nie potrafię tego wytłumaczyć, a wtedy doleciał nas nagle głos kobiety spod drzwi:

  – Trzeba lubić to co się robi. Myśleć o kwiatach, jakie w ogródku zakwitną. I każdego popołudnia pić herbatę w ładnej filiżance.

  Spała więc, czy nie spała? Ile zdołała usłyszeć ze zwierzeń  zgnębionej kobiety? Nieważne! Potrzeba zwierzeń bywa silniejsza niż lęk przed roztrwonieniem ich przez  niepożądane uszy, przekręceniem i  wyszydzeniem. Wszyscy i tak wysiądziemy z pociągu. Pożegnamy się, zapomnimy.

  Przytaknęłyśmy więc obie tej pani, ale ja wiedziałam, a pewnie i matka Dominika również, iż   on należy do takich, którzy nigdy nie zasmakują w herbacie ani  drobnych przyjemnościach życia. Bo są tacy ludzie. Oni zawsze patrzą w dal.

    Krystyna Habrat

Reklama

6 KOMENTARZE

  1. Opowiadanie budzi refleksje. Jak każde Autorki. Bo czy nie zdarzyło się nam, czytelnikom, gdy coś raptem runęło, gdy brakło sensu, patrzeć w dal ? Bo żal, wspomnienia, bezradność. I bezsilność. Misternie realizowane plany, takie z największych marzeń, posypały się.
    Byle czasu nie tracić za długo, byle poszukać zapalnik, który rozpali do życia, poniesie, da nadzieję. I już odejść od okna.
    W twórczości Krystyny Habrat wyraźnie odczuwa się Jej psychologiczną pasję.
    Opowiadanie doskonałe.

  2. Aniu. Dziękuję bardzo za komentarz. To opowiadanie naprawdę pochodzi z nocnych zwierzeń matki zdolnego muzyka. Ale zdarza się to każdemu.

  3. Zgubiło mi się zakończenie tego opowiadania, a oto ono:

    Umilkłyśmy wszystkie, nie budząc starszego pana przy drzwiach. A pociąg unosił nas pomiędzy jawą a snem i wystukiwał uparcie: tak- tak, tak- tak, tak-tak…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko