Szymon Koprowski – Opowieść o człowieku niespełna rozumu

0
1529

            W historii tej jedynie pewne wydawało się to, że ów tajemniczy mężczyzna nie przyleciał do miasteczka z pierwszymi bocianami. Racjonalność przekonania oparta była na solidnej, ogólnie znanej i powszechnie dostępnej wiedzy z zakresu fizyki, aeronautyki, ornitologii i anatomii.  Koniec dyskusji na ten temat! Zdrowy rozsądek powinien odrzucić znaki zapytania, myślniki i wielokropki wyrażające niczym nie uzasadnione wątpliwości. Mimo to okoliczności  w jakich pojawił się ów dziwoląg nie wykluczały już w sposób bezdyskusyjny i jednoznaczny podobieństw między jego zachowaniem a zwyczajami bocianów.

            Tak czy owak pierwszy, który w małym, cichym miasteczku Dwie Strzygi zobaczył to dziwo był miejscowy proboszcz. Jakże musiał zdumieć się ksiądz Winicjusz Spłachetko podczas porannego spaceru wokół wiekowego kościółka, kiedy w bocianim gnieździe uplecionym na starym, drewnianym słupie energetycznym ujrzał nagiego mężczyznę stojącego na jednej nodze, zgiętego w pasie prawie pod kątem prostym, z drugą nogą wyciągniętą do tyłu i ramionami rozrzuconymi na boki! Bardziej przypominał bociana przeciągającego skrzydła niż człowieka! Zadarł wielebny posiwiałą głowę a jego twarzą zawładnęło zdumienie jakiego jeszcze nigdy w swoim długim życiu nie doświadczył. Stał proboszcz z zadartą głową, z otwartymi na oścież ustami i milczał. Nie był w stanie w żaden rozsądny sposób zareagować na tak nieprzyzwoity wybryk, głupi żart jakiegoś nieznanego mu szaleńca. Przecież inaczej takiego zachowania nie da się nazwać. Proboszcz poczuł się bezradny. To nie konfesjonał, bezpieczne zacisze, gdzie rozstrzygał w mgnieniu oka wszelkie dylematy, ważył przewiny przychodzących do spowiedzi, zadawał pokutę i nigdy nie tracił ewangelicznego rezonu. Miał świadomość druzgocącej przewagi nad przeciętnym parafianinem bowiem sprawował nad duszami wiernych całkowitą kontrolę, wiedział co się kryje w ich najciemniejszych  zakamarkach. Sprawiało mu to grzeszną przyjemność ale nie rumienił się w sumieniu swoim z tego powodu ani nie dręczyły go wątpliwości. Czuł się pełnoprawnym panem i władcą miasteczkowej społeczności.  Aż tu dzisiaj z samego rana taka niespodzianka! Proboszcz  nadal stał z zadartą głową i nie miał zielonego pojęcia jak się zachować. Oniemiały nawet się nie przeżegnał, co w zaskakujących okolicznościach zwykł czynić w pierwszej kolejności. Uniósł palce do czoła, piersi i obu ramion dopiero kiedy zorientował się, że wzdłuż nogi stojącego w gnieździe dynda równie nagi jak reszta dziwoląga zatrważających rozmiarów penis! Przeżegnał się ksiądz Spłachetko zamaszyście dwa, może nawet trzy razy, bowiem ów intymny szczegół wprawił proboszcza w jeszcze większe zdumienie niż sama postać nagiego cudaka! Tym bardziej że zdejmując każdego wieczora sutannę chcąc nie chcąc oglądał w lustrze zamysł boskich proporcji ziszczony w jego księżym ciele. Aż taka przesada jak u nagusa w bocianim gnieździe wydała mu się mocno podejrzana.

            – Wszelki duch Pana Boga chwali! Wszelki duch… – powtórzył kilka razy wpatrując się w przestępującego z nogi na nogę człeko bociana a im dłużej obserwował tę scenę tym głębszą odczuwał pewność, że ten tam na górze potrzebuje natychmiastowej pomocy. No przecież biedak musiał postradać zmysły skoro wdrapał się nagi na taką wysokość. – Bój się Boga człowieku, po coś tam wylazł nieszczęśniku?! I zakryj przyrodzenie bo strasznie grzeszysz! Czy ty mnie słuchasz łobuzie?! – proboszcz tupnął nogą i krzyknął jeszcze głośniej. – Złaź zaraz, proszę po dobroci, albo zadzwonię po strażaków! Słyszysz?!

            – Słyszę, słyszę, nie jestem głuchy tylko zachwycony widokiem a ksiądz mnie niepotrzebnie rozprasza. – golas machał ramionami i głęboko wdychał powietrze. – Tu jest inny świat niż tam na dole. Powinien ksiądz wejść i przekonać się jaką kolosalną różnicę robi dziesięć metrów. Zaczynam rozumieć ptaki. Lecę z wami pierzaści bracia! Lecę! – nagus przykucał poczym energicznie podskakiwał z rozłożonymi ramionami, jak pisklę próbujące mocy swoich skrzydeł.

            – Człowieku, proszę cię grzecznie po raz ostatni: złaź zaraz na dół, bo napytasz sobie biedy. Niech no cię tylko miejscowi zobaczą. Nie chciałbym znaleźć się w twojej skórze…- ksiądz dobrodziej stał od kilku minut z zadartą głową i czekał na jedno choćby słowo nagusa świadczące o jego dobrej woli. Nie doczekał się. – Trudno, uprzedzałem cię… – proboszcz opuścił głowę i rozcierał dłonią obolały kark.

            – Że też księdza nie interesuje co mogą czuć anioły. Cudowne uczucie wisieć między niebem a ziemią. Boże, dlaczego nie stworzyłeś mnie ptakiem?! Dlaczego?!

            – Przestań błaznować! Za chwilę ściągną cię strażacy, ptasi móżdżku! – ksiądz popukał się palcem w czoło i poszedł na plebanię.

            – Ho ho ho! To by się łaskawca zdziwił jak ptasi móżdżek stoi wysoko w boskiej hierarchii. W każdym bądź razie wiele z nich ma dwa razy więcej neuronów niż naczelne. Być może dlatego anioły starały się upodobnić do ptaków, bo na pewno nie odwrotnie. Zresztą… Któż to wie…

            Ale tego już proboszcz nie usłyszał. Wpadł zasapany na plebanię i usiadł przy telefonie. Po chwili namysłu wykręcił numer policji, mimo że niezbędna była drabina, jednak nie chciał stawiać ochotniczej straży na nogi bo po prawdzie nie było podstaw, a poza tym pędzący na sygnale wóz wzbudziłby niezdrową sensację i sprowadził pod kościół tłumek gapiów. Czort jeden wie ile byłoby potem plotek i gadania. Nie ma co. Już policja najlepiej to załatwi i całkiem po cichu.

            – Dzień dobry, parafia Dwie Strzygi, proboszcz Spłachetko przy telefonie. Mam bardzo nietypowy problem… – i ksiądz dobrodziej opowiedział oficerowi dyżurnemu z niebywałą dokładnością co zobaczył podczas porannego spaceru wokół kościółka, aż przyjmujący zgłoszenie roześmiał się rozbawiony plastyczną opowieścią duchownego.

            – Proszę wybaczyć, ale to rzeczywiście niecodzienna historia – dyżurny sam przywołał się do porządku, odchrząknął i wydukał. – Natychmiast wysyłam patrol. Najpóźniej za kwadrans będą na miejscu. Jeśli nic się nie wydarzy po drodze, to w końcu osiem kilometrów, ale… – nie dokończył i elegancko się pożegnał. – Proszę być dobrej myśli, skieruję do księdza najsprawniejszy samochód, dopiero co po remoncie. Z panem Bogiem…

            W Dwóch Strzygach jest oczywiście posterunek, tylko że obsługiwany jednoosobowo, bo nader rzadko dochodzi tu do zdarzeń wymagających nagłej interwencji. Na dodatek posterunkowy na zwolnieniu z powodu bardzo bolesnego zapalenia pęcherza. No cóż, w wieku przedemerytalnym tak bywa. Niedomaga również prostata posterunkowego a on, na domiar złego, niepoprawny wędkarz wiecznie nad wodą, w wilgoci,  i nieszczęście gotowe. Dzięki Bogu społeczność miasteczka Dwie Strzygi wbrew nazwie była zbiorowiskiem ludzi zgodnych, pokojowo nastawionych do siebie i świata zewnętrznego. Tak przynajmniej się wydawało do dnia pojawienia się tajemniczego nagusa, osobnika niespełna rozumu.

            – No i doigrałeś się – ksiądz Spłachetko odłożył słuchawkę i wyszedł przed plebanię upewnić się czy aby na pewno nie uległ złudzeniu, jakiejś szatańskiej sztuczce. Ale nie! Nagus udający bociana dalej okupował gniazdo. –  Będziesz się tłumaczył serdeńko za sianie zgorszenia, oj będziesz… – proboszcz mruczał pod nosem, mruczał i krążył wokół słupa, aż w końcu zmęczył się i poszedł na plebanię poczekać na policję w swoim ulubionym fotelu. Usiadł a po minucie słodko drzemał. Coraz częściej zaraz po mszy porannej zapadał w półgodzinną drzemkę. Wiek robi swoje a tu nawet wikarego nie chcą skierować. Za mała parafia, dusz tyle co kot napłakał.

            Samochód policyjny podjechał pod plebanię po mniej więcej dwudziestu minutach od złożenia zawiadomienia. Za kierownicą siedział starszy posterunkowy, a obok niego młodszy aspirant. Odziani w błękitne mundury funkcjonariusze wysiedli z wozu, założyli czapki i skierowali się na plebanię. Młodszy aspirant głośno zapukał, ale odpowiedziała mu cisza, więc powtórzył pukanie bardziej energicznie.

            – Proszę, proszę… – usłyszeli lekko zaspany głos, ale zanim posterunkowy nacisnął klamkę drzwi zaskrzypiały i ujrzeli księdza Spłachetko.

            – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – obaj policjanci pochylili głowy.

            – Niech będzie pochwalony – proboszcz chwycił obu mundurowych pod łokcie. – Chodźcie panowie, zobaczycie coś czegoście mimo lat służby chyba jeszcze nie widzieli! Proszę – puścił ich łokcie i wskazał bocianie gniazdo unosząc w tamtą stronę obie dłonie. – Ki czort?! – proboszcz stał z uniesionymi rękami. Gniazdo było puste!

            Policjanci zadarli głowy i chwilę lustrowali zawieszoną na starym słupie misterną konstrukcję, ale oprócz splątanych gałązek i przeróżnych badyli niczego więcej nie wypatrzyli. Na koniec spojrzeli po sobie zmieszani zaistniałą sytuacją, bo co teraz?  Ksiądz proboszcz słusznie darzony szacunkiem, znany z uczciwości i pracowitości w bliższej i dalszej okolicy nie tylko w sensie ekumenicznym, aż tu taka nieprzyjemna  historia, wręcz śmieszna, gotowa sprowokować kpiny i głupie komentarze. Co robić? A przecież oficer dyżurny wyraźnie słyszał, że w bocianim gnieździe koło plebanii w Dwóch Strzygach mości się nagi mężczyzna! W dodatku poinformował o tym niesłychanym zdarzeniu sam ksiądz Spłachetko, którego znał osobiście i na pewno jego głosu nie pomyliłby z byle żartownisiem. Niemniej golas przepadł bez śladu. Niemiła sytuacja…

            – No nie wiem, panowie, co powiedzieć?! – proboszcz raz spoglądał w górę na gniazdo, raz na policjantów. – Nie będę wzywał pana Boga na świadka, gorsze ma zmartwienia na głowie, ale daję słowo honoru, że jeszcze pięć minut temu stał tam nagi mężczyzna na jednej nodze i czynił różne wygibasy, żeby upodobnić się do bociana. Tylko po co? To człowiek niespełna rozumu, bo jak inaczej go nazwać?  A jeszcze panom powiem, że ten dziwak miał…- ksiądz rozejrzał się na boki i przyciszył głos. – Niech mi Bóg wybaczy… Takiego penisa! – proboszcz uniósł dłonie i wyznaczył nimi odcinek co najmniej dwudziestu pięciu centymetrów. Przez chwilę zastanawiał się poczym rozsunął je jeszcze bardziej. – Może niepotrzebnie o tym wspomniałem, ale nie dało się tego nie zauważyć. I to z jakiej odległości – wskazał na gniazdo. – Przecież on może być… Uchowaj Boże, nie chcę nawet myśleć!

            – Skoro był tu kilka minut temu, to nie powinien daleko odejść. W dodatku jest nagi, łatwo się nie ukryje.

            – Chyba że dziewuchy wypatrzą to samo co ksiądz, wtedy go nie wypuszczą, możemy zapomnieć. – starszy posterunkowy chichotał – Takie coś to tylko na porno filmach można zobaczyć.

            – Nie bluźnij synu! Miarkuj gdzie jesteś i z kim rozmawiasz – proboszcz aż poczerwieniał ze złości. Palił go wstyd, że wyszedł na durnia! Nie potrafił panować nad emocjami kiedy cierpiała jego duma i miłość własna, a jeśli o to chodzi  był człowiekiem wyjątkowo uczuciowym. Na dodatek wystawił go na pośmiewisko jakiś nagi chłystek. Najpewniej nienormalny, człowiek niespełna rozumu, istota bez imienia, nikt, za to z penisem jak kiełbasa! To bardzo przykre i niesprawiedliwe. – Panowie – proboszcz zapragnął pozostać sam. Nie będzie patrzył na rozbawione gęby tych gówniarzy. – Panowie, złożyłem doniesienie i mam nadzieję, że się tym zajmiecie! Przepraszam, ale nie mogę panom poświęcić więcej czasu. Z Bogiem… – proboszcz nie patrząc na nich skinął głową i odszedł. Za chwilę trzasnęły drzwi plebanii.

            – To co robimy? – zapytał młodszy stopniem.

            – Skorośmy już przyjechali, trza by się rozejrzeć i sporządzić notatkę. W końcu sam proboszcz interweniował. Spróbuj go zlekceważyć to się przekonasz co znaczy podpaść czarnym – mimo gorzkich słów młodszy aspirant przeżegnał się i poprawił czapkę. – No dobra – westchnął. – Sprawdzimy czy nie ma jakich śladów wokół słupa. Ja szukam od strony plebanii ty od strony lasu. Tylko uważaj, żeby czego nie zadeptać. Do roboty – obaj policjanci zabrali się za badanie gruntu wokół bocianiego gniazda. Rozgarniali niewysoką trawę czubkami butów w wielkim skupieniu, z nosami coraz bliżej mizernego trawnika.

            – Jędruś! – starszy posterunkowy wyprostował się nagle. – Tu jest jakiś ślad.

            Aspirant Jędruś i posterunkowy przykucnęli. Rzeczywiście, w wilgotnym, nieco gliniastym podłożu gdzie nawet trawa nie bardzo miała ochotę rosnąć, wyraźnie odciśnięte były dwie pięty. Aspirant Jędruś i posterunkowy Pukawa, jak nazywali go koledzy, jednocześnie zadarli głowy. Wgłębienia wyciśnięte w gruncie oddalone były od słupa o niecały metr.

            – Musiał zeskoczyć gdzieś z tej wysokości…- Jędruś uniósł dłoń nad trawnikiem na wysokość swoich bioder.

            – Na bank. I nie miał butów… Cholera, może księżulo naprawdę widział golasa?

            – Może…- Jędruś obchodził słup dookoła i dotykał palcami wyślizganej powierzchni. – Jak on tam wlazł? Niezły cyrkowiec musi być z tego gościa.

            – Na dodatek to nikt z okolicy, skoro proboszcz go nie rozpoznał. – Pukawa przysłonił oczy i spoglądał w stronę lasu. – Zresztą facet z taką fujarą nie uchowałby się długo w cieniu. Kobity by rozgadały w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, albo i lepiej, jakiego to węża kryje w spodniach. I do nas musiałaby dotrzeć taka sensacja. Nie? – mówiąc to Pukawa przejechał dłonią po rozporku od tak od niechcenia, całkiem podświadomie. – Na pewno byśmy o kimś takim wiedzieli.

                                               *                 *                  *

            Kolorowy, rozkwiecony maj coraz natarczywiej przypominał słońcu o jego powinności, więc w poczuciu obowiązku a nawet z lekką przesadą zaczęło przypiekać mieszkańców Dwóch Strzyg, zapowiadając nadejście długiego i gorącego lata. W samym środku miasteczka zwanym rynkiem, zachowała się ceglana kuźnia z początków zeszłego wieku, zaadaptowana na letnią cukiernio –  kawiarnię, głównie miejsce spotkań przy piwie męskiej części miasteczka. Wokół byłej kuźni miejscowa władza, wykorzystując unijne środki wybudowała mały skwer. Pojawiły się rozłożyste jarzębiny i rododendrony a pomiędzy nimi rozstawiono ławki i trzy betonowe stoliki z wymalowanymi na blatach szachownicami. Figury do gry można było wypożyczyć u właściciela kawiarni. Jednak mało kto z miejscowych grywał w szachy, przez co cementowe szachownice gromadziły wokół siebie głównie spragnionych cienia i chłodu piwa. Każdy ciekawy świeżych wieści z dalekiego świata, choćby z powiatu, mógł postawić na szachownicy butelkę z piwem albo sokiem, ewentualnie przysiąść na ławce, żeby posłuchać co tam inni mają ciekawego do powiedzenia. Oczywiście w Dwóch Strzygach istniał także Internet i miał się dobrze, ale głównie wśród młodych, bo koło kuźni długo jeszcze facebook i podobne ekstrawagancje nie będą miały żadnych szans. Pogaduchy w grupie swojaków przy piwie i papierochu w zacienionym miejscu, to jest coś czego nic nie zastąpi. Przynajmniej do czasu kiedy zainfekowane Internetem młodziaki nie zajmą miejsc dzisiejszej, nie skorej do żadnych rewolucji obyczajowych starszyzny. Musi minąć co najmniej kilkanaście lat zanim twitter, instagram, snapchat i podobne wynalazki zastąpią miejscowy, społecznościowy serwis pantoflowy. Póki co mielenie jęzorami moczonymi w piwie miało się dobrze i nie obawiało się żadnej konkurencji. Rozgadane towarzystwo skupione wokół kuźni stanowiło bezsprzecznie główną atrakcję miasteczka. Zajeżdżający lub przychodzący na zakupy do rynku obowiązkowo kończyli sprawunki przy stołach szachowych z butelczyną piwa w dłoni. Byli i tacy, głównie mieszkańcy okolicznych uliczek i samego rynku, którzy zaglądali tam nawet kilkakrotnie w ciągu dnia. Szczególnie jak w Dwóch Strzygach wydarzyło się coś, czego nie sposób było zachować w tajemnicy. Wieści o kłótniach, zdradach małżeńskich, bójkach i wszystkich mniejszych czy większych świństwach rozchodziły się równie sprawnie i szybko jak internetowe newsy. Nic się nie ukryło. A mimo to najczarniejsze tajemnice nigdy nie wychodziły na jaw. Ludzie znikali bez śladu, przepadali jak kamień w wodę i nikt nic nie widział, nie słyszał, a pytani  tylko wzruszali ramionami. Tak było tu zawsze, od kiedy w kuźni zaczęto podkuwać konie, kuć kraty, lemiesze pługów, podkowy i inne żelazne różności. A dzisiaj, w drugi majowy piątek, właśnie dochodziła piętnasta, wszystkie ławki były już zajęte a młodzi o zdrowych nogach wystawali z butelkami w dłoniach dookoła stolików, kiedy ni z gruchy, ni z pietruchy odezwał się milczący od dobrego kwadransa niejaki Franz Krycha. Mimo że na chrzcie dostał imię Franciszek, od czasu kiedy pierwszy raz wyjechał do Niemiec zarabiać na budowach, znajomi zaczęli wołać go Franz.

            – Nie chcę was straszyć… – Krycha pociągnął długi łyk piwa – ale muszę wam chłopy powiedzieć, że zawitał do nas diabeł! – po ostatnim słowie Franza rozgadane towarzystwo zamilkło i wszyscy wlepili w niego wybłyszczone piwem oczy.

            – A tobie co? – odezwał się miejscowy artysta ludowy, od lat strugający lipowe figurki szatana. – Mózg ci odjęło, czy żeś się z własnym hujem na łby pozamieniał?!

            –  Cicho! – krzyknął ktoś inny. – Jak zaczął niech skończy!

            – A nie pomyliłeś czasem kusego z własno kobitom? – zarechotał miejscowy rolnik, właściciel jednego hektara gruntu, trzech krów, stadka owiec, kilku świń, królików, kur i kaczek, oraz kredytu we Frankach szwajcarskich. – Niezła z niej diablica, fakt, tylko że rogi ty nosisz!

            – Ty się kurwa nie martw o mojo kobite, Trynka, tylko spróbuj swojej dogodzić, żeby potem nie szukała diabła po cudzych portkach! Zamknij się i posłuchaj, inaczej takiego ci narobię wstydu, że twój kredyt może się okazać najmniejszym zmartwieniem! A wy też przymknijcie ryje, bo to wszystkich dotyczy! – Trynka zacisnął pięści gotów skoczyć do Franza, ale sąsiad złapał go za barki i na powrót wcisnął w ławkę. – Posłuchajcie chłopy! – Franz Krycha nie reagował na wściekłe grymasy Trynki. – Mój szwagier miał wczoraj fuchę na komisariacie. Kumpluje się z posterunkowym z powiatu, czasami razem grilują, i ten posterunkowy, nazywają go Pukawa, opowiedział jak kilka dni temu wezwał ich nasz proboszcz. Nie uwierzycie w jakiej sprawie… – Franz łyknął piwa, zrobił krótką pauzę dla lepszego efektu. – Na gnieździe bocianów obok plebanii urzędował nagi facet! Rozumiecie? Dziesięć metrów nad ziemią stał na jednej nodze i machał rękami niby bocian skrzydłami nagus z takim…- Franz rozejrzał się na boki i dokończył ciszej – z oślim fiutem. Miał z pół metra. Proboszcz zdenerwowany był nie na żarty, roztrzęsiony, ale jak chłopaki przyjechali na plebanię nagus rozpłynął się w powietrzu jakby odleciał. Diabla sztuczka, mówię wam! Przeszukali trawnik wokół słupa na którym boćki uplotły gniazdo i znaleźli dwa głębokie dołki wybite piętami. Musiał zeskoczyć. Z takiej wysokości! A ksiądz choć odporny na czartowskie wybryki trząsł się jak byle osika. Mówię wam, rogate licho do nas zawitało. A wiadomo co to potrafi? Kusy to kusy. Jak mu przyjdzie ochota to zajedzie do rynku wypasioną furą, odpicowany, gładki na twarzy, pachnący francuskimi perfumami i z półmetrowym fiutem w gatkach. Taki potrafi tak skutecznie zabawiać i tumanić, że wnet każda baba będzie miała jego diabelskie żądło między nogami. Nawet nie zauważy kiedy. I co wy na to? – Franz Krycha rozglądał się po twarzach znajomków, ale wszyscy w skupieniu wgapiali się w swoje butelki jakby na ich dnie działo się właśnie coś niezmiernie ważnego.

            – Słuchaj no, Franz – Trynka spoglądał na niego spode łba. – Sam jeździsz Beemwicą, gadane masz jak ten ciul od ubezpieczeń, co tam masz w gaciach nie wiem, ale w takiej dziurze jak nasza wystarczy mieć umyte zęby,  kilka dolarów przy  duszy  i już możesz robić za diabła, więc uważaj żeby nie spotkało cię co złego.

            – Sąsiady, chwila! – do rozmowy wtrącił się Kazio Kwok, „Profesor”, takie miał przezwisko, bo za czasów głębokiej komuny podobno zdał na studia i nawet ukończył pierwszy rok. Tak mówił, ale nikt za nim nie jeździł i równie dobrze mógł kopać rowy albo przesiedzieć kilkanaście miesięcy pod celą a potem wymyślił studia. Tak czy owak przylgnęło do niego przezwisko Profesor. Jak był małym chłopcem koledzy wołali na niego  Ćwok, więc co by nie mówić awansował w społecznej hierarchii miasteczka. Profesor to jednak Profesor. – Chwila i spokój, powiadam wam! Nie sztuka skakać sobie do gardeł. Kto ile ma na sumieniu każdy sam wie najlepiej. A ja wam powiadam, że gdyby tak wszystkie nasze uczynki ujrzały światło dzienne to byśmy się wzajemnie pozabijali. Bo co innego jest przekazywać sobie w czasie mszy znak pokoju, a co innego poza murami kościoła. Tak że ty Trynka, i ty Franz przestańcie do siebie bulgotać a swoim babom dajcie spokój, bo i tak za nimi nie traficie. A jeśli chodzi o kusego, czy kto wierzy, czy nie, co nam szkodzi mieć uszy i oczy szeroko otwarte i dawać baczenie czy nie dzieje się co podejrzanego?

            – To jo wom tera powim – podniósł się z ławki wąsaty Przekora co kiedyś o mało nie utopił się na oparzelisku pod lasem. Omamiły i zaciągnęły go tam strzygi, nagie diabliczki o płonących oczach i piersiach jak młode dynie. Ale że wydarzyło się to niedługo po wojnie, stary Przekora nie dałby już dzisiaj głowy co bardziej go otumaniło: strzygi czy bimber. – I nie chichrajta tam gówniorze! – zwrócił siwą głowę do młodziaków siedzących przy jednej, wspólnej flaszce piwa na trawniku. – Jo wom powim, że tyn kusy nie przijechoł tutok bu mu się tak uwidzioło, ino musioł go ktosik zaprosić. Co wom będę wiency godoł, diobeł lezie tom gdzie go kcom. Pomyślta o tym, bo to jezd dopiro wielgie niescęście, ze musioł go któś cymsik skusić. I tyla wom powim! – po tych słowach Przekory zapadła głęboka cisza. Nawet wiatr ustał na chwilę, nie tarmosił gałązkami jarzębiny. Nad rynkiem zapadła głęboka cisza, aż ciarki poszły zgromadzonym po plecach i rozmowa przestała się kleić. Ktoś tam coś jeszcze bąknął pod nosem, ale nie za głośno i broń Boże nie zaczepnie, ot tak dla dodania sobie otuchy i powoli, jeden za drugim, towarzystwo rozeszło się do swoich zajęć.

                                               *              *             *

            Tymczasem pośród wiekowego lasu otaczającego od południa Dwie Strzygi biegała i gimnastykowała się Martyna Szylkret, właścicielka apteki działającej w samym rynku. Farmaceutka, czterdziesto kilku letnia wdowa, kobieta urodziwa, kwitnąca jak opętana okrągły rok, zasłużenie cieszyła się przezwiskiem „niebieska piguła”. Rzeczywiście, już samym tylko widokiem wprawiała mężczyzn w stan podniecenia. Różnie o niej mówili. Jedni, że nie dla miejscowych psów kiełbasa, inni, złośliwi i chamscy, których nie brakowało w miasteczku, że cipa dla VIP-a, jeszcze inni, że zajechała  swojego chłopa na śmierć, bo ma wściek macicy. Największą grupę stanowili ci, którzy nic nie mówili ale co tam w głowach mieli nikt poza nimi nie wiedział. Prawdą było, że stanowiła uosobienie seksu, nie nachalnego ale odbierającego spokój męskiej części miasteczka. Dosyć wysoka, z długimi, ciemnymi włosami zawsze upiętymi w ogon. Nie za szczupła ale wysportowana, ze wspaniale wyrzeźbioną sylwetką i sporym biustem o doskonałych proporcjach. Wyśmienitej całości dopełniały długie nogi wyrastające z perfekcyjnych, zadziornych pośladków. No i jeszcze twarz… Pociągła z mocno zaznaczonymi szczękami, kości policzkowe lekko wystające, nos wąski, oczy przepastne i jakieś takie nieobecne. Usta obfite, zawsze lekko rozchylone odsłaniały równe, białe zęby. Taka była Martyna Szylkret. Nawet jej nazwisko  nie wiadomo dlaczego podniecało miejscowych mężczyzn do tego stopnia, że wielu z nich na samą myśl o niej musiało zaszywać się w ustronnych miejscach, żeby uwolnić się od obezwładniającego napięcia. Marzyli, żeby dopaść ją, zaciągnąć do łóżka, zakosztować siły jej nóg i posłuchać głosu szepczącego  uduchowione sprośności,  aż do mdlącego skurczu jąder. Tak sobie roili, ten i ów.

            Piękna farmaceutka truchtała niespiesznie pomiędzy omszałymi pniami. Co kilkanaście metrów przystawała i robiła  cztery skłony tak, żeby bez ugięcia kolan oprzeć dłonie na czubkach adidasów. W popołudniowych promieniach słońca przedzierających się przez stuletnie korony świerków i sosen jej opalone ramiona pokryte cienką warstewką potu połyskiwały urokliwie odbitym światłem. Biały jak jej zęby t-shirt podkreślał ciemno bursztynową opaleniznę, a białe szorty i adidasy w tym samym, niewinnym kolorze jeszcze dodawały jej atrakcyjności, jakby to co skrywała pod  markowymi ciuchami było naturze za mało! Martyna zbliżała się do skraju lasu. W oddali dojrzała wieżę kościółka, jej punkt orientacyjny według którego poruszała się po okolicy, gdy wtem usłyszała osobliwe w tym miejscu odgłosy. Ktoś śmiał się i wydawał nieartykułowane ale pełne radości dźwięki. Przypominały gaworzenie dziecka, tylko że w dorosłym, męskim wykonaniu. Martyna wstrzymała oddech. „Jezu! Mam nadzieję, że strzygi nie mamią ofiar w pełnym słońcu” – pomyślała  i ostrożnie, uważając żeby nie trzasnęła pod butem nadepnięta gałązka, podkradła się na sam skraj lasu i przykucnęła za krzakiem jałowca. Dalej rozciągała się bagienna łąka, na którą starsi mieszkańcy miasteczka mówili oparzelisko, siedlisko upiorów, strzyg, utopców i innych jeszcze maszkar urządzających tam zasadzki na zbłąkanych piechurów. Nikt od dawien dawna nie spotkał ani nie dostrzegł choćby z daleka żadnej z zamieszkujących bagna istot, mimo to oprócz zaglądających tu z rzadka grzybiarzy z odległych miast, nikt z miejscowych  nie zbliżał się do tego przeklętego miejsca. Tylko Martyna ceniła sobie uroki pustkowia chociaż bywało, że i ona wsłuchiwała się w nienaturalną ciszę z duszą na ramieniu. Ważniejsze jednak niż chwilowe lęki było niczym nie krępowane poczucie wolności. Mogła bez towarzystwa lepkich spojrzeń i zaślinionych uśmiechów przeciągać i wyginać ciało w najbardziej wyzwolony, wręcz wyuzdany sposób. Nie wzbudzało to pożądania ani oburzenia drzew, ptaków i innych mieszkańców lasu. Nie obrażała ich odmiennej wrażliwości seksualnej, nie zakłócała rui, zapylania kwiatów ani żadnego innego sposobu mnożenia życia. Martyna Szylkret lubiła siebie i swoje ciało. Biegała po leśnym poszyciu, zatrzymywała się, robiła skłony i przysiady, albo obejmowała ramionami i prawą nogą pień sosny albo świerka przywierając całym ciałem do nierówności kory. Czasami trafiała brzuchem na pozostałość po dawno obłamanej gałązce, wtedy odchylała plecy mocno do tyłu, końcami palców wczepiała się w spękania pnia a biodrami kręciła na boki i wysuwała je mocno do przodu póki miękkością warg sromowych nie wyczuła sękatej wypukłości. Uwielbiała intymne kontakty ze wszystkim co nie usiłowało jej narzucać swojej woli. Lubiła także w odludnych miejscach rozbierać się do naga i rozchylać gościnnie nogi dla promieni słońca. Zdarzało się, że oprócz słońca niedostępne dla męskiej części miasteczka miejsce odwiedzały żuki, gąsienice, a raz nawet zapragnął z nią francuskiej miłości duży, pełzający bez muszli ślimak. Podniecił  Martynę jak najdelikatniejszy język kochanka i doprowadził do orgazmu skuteczniej niż znakomita większość mężczyzn w jej życiu. Była dumna ze swoich seksualnych kontaktów z naturą. Oddawała się przyjemnościom, o których żadna kobieta, przynajmniej w Dwóch Strzygach, nie miałaby odwagi nawet pomyśleć! Nie koniec na tym, bo sama odwaga to za mało! Potrzebna jest jeszcze, a może przede wszystkim wyobraźnia. Tej miała pod dostatkiem, chyba nawet za dużo, bowiem komplikowała jej życie erotyczne. Już w czasach inicjacji i początkowych kontaktów z mężczyznami przeszkadzał jej i drażnił ją powtarzający się prostacki schemat: jak najszybciej wsadzić jej dłoń między nogi, potem nie zważając na zaciskające się w proteście uda wbić palec w głąb szyjki macicy i zdusić nim ledwo kiełkujące podniecenie. Potem jeszcze nerwowe próby wetknięcia jej w usta spęczniałego członka jak korek w szyjkę butelki, a jak się nie uda, to zostaje jęzor, nerwus świrujący w uchu! I to wszystko w ciągu pierwszych pięciu minut gry wstępnej! A jeśli nawet uda się jednemu z drugim wśliznąć bez jej zgody między nogi i wykonać parę ruchów, następuje rychły  i nader mizerny koniec… Pozostaje niesmak i długie minuty spędzone w wannie. To nie tak! Brrr… Martyna uwielbiała leniwy spokój,  podnoszenie napięcia bez pośpiechu, w delikatnym skupieniu, w ciszy,  najlepiej bez nerwowego udziału kochanka. Lubiła bawić się penisem, kłaść twarz na brzuchu wybranka,   zwilżonymi wargami dotykać i wciągać żołądź do ust delikatnie ssąc i drażniąc językiem, żeby za chwilę zostawić  go w spokoju póki nie zwiędnie, a potem palcami i pełną dłonią, to znowu ustami, na zmianę, masować go subtelnie, doprowadzać do ponownego wzwodu i obserwować nadchodzący  spazmatycznymi skurczami podbrzusza, ud i samego penisa finał… Uwielbiała rozmazywać dłonią wokół jąder, na brzuchu i udach wyczarowane nasienie… Takie były jej rozkosze. Nawet nie musiała mieć kontaktu z twarzą kochanka, wystarczy, że czuła jego obecność: prężące się mięśnie, czasami dłoń błądzącą po jej plecach i ciche pojękiwania. Podniecała ją czysta fizjologia, bez mieszania do seksu Freudowskich mitów, psychologicznych zawiłości albo uogólnień. Być może zachowywała się bardzo egoistycznie, ale dzięki temu nie ulegała złudzeniom i omyłkom. Seks nie wyprowadzał jej na manowce, nie udawał miłości, więc nie musiała z tego powodu wchodzić w żadne układy ani przeżywać rozterek i bolesnych rozstań. Mężczyźni nie potrafili tego zrozumieć ani zaakceptować, czuli się urażeni do żywego w swej nieskomplikowanej męskości, próbowali odgrywać się pomówieniami i gówniarskimi kłamstwami. Martyna w końcu odkryła, że nie potrzebuje nawet skrawka mężczyzny, żeby przeżywać seksualne napięcia. Ostateczna przemiana dokonała się w niej w dniu śmierci Piotra, jedynego jej partnera z którym zdecydowała się dzielić życie. Biedak od młodych lat chorował na cukrzycę insulino zależną. „Paskudna choroba!” – słyszał z ust prowadzących go lekarzy. Lata robiły swoje, oprócz ciała zaczęła poważnie niedomagać dusza. Coraz częściej narzekał na uciążliwości związane z bezustanną kontrolą cukru we krwi. Wszystko kręciło się wokół wielokrotnego, czasem i w nocy nakłuwania palca, wyciskania kropelki krwi do gluckometru, wstrzykiwania insuliny i jedzenia sześciu lekkich posiłków w ciągu dnia w odstępach dwugodzinnych. Bezustannie obliczał indeks glikemiczny każdej kromki chleba, ćwiartki jabłka, cukierka, butelki piwa. Mimo dbałości, wyśrubowanego reżymu żywieniowego, doskwierały mu ciężkie omdlenia po dłuższym wysiłku, ponieważ zbija on cukier szybciej i skuteczniej niż insulina. A on uwielbiał biegać, pływać, szaleć na rowerze. Lekceważył zagrożenie, wmawiał sobie, że wcale nie jest tak tragicznie jak twierdzili lekarze. Na koniec dopadły go poważne zaburzenia erekcji i tego już było mu za wiele. Nie chciał dłużej tak żyć. Prawdopodobnie wstrzyknął sobie zbyt dużą, śmiertelną dawkę insuliny. Tak twierdziła Martyna i tak pewnie stało się w rzeczywistości. Osiem lat minęło od tamtego dnia a ona pamięta wszystko z drobnymi szczegółami jak by to było wczoraj. Wróciła z apteki do domu kwadrans po szesnastej. Mieszkała w niedużym domku odziedziczonym po rodzicach, zbudowanym na podobieństwo polskiego dworku szlacheckiego. Od frontu witał domowników wysoki ganek z dwoma stopniami, zwieńczony balkonem wspartym na kamiennych kolumnach. Całość przykrywał dwuspadowy, ostro nachylony dach pokryty omszałym gontem. Na tyłach domostwa rosła potężna lipa z ukrytym w jej cieniu żelaznym stolikiem i koślawą ławką. I na tym kończyło się podobieństwo do dworku. Ale wracajmy do wydarzeń sprzed ośmiu lat. Jeszcze Martyna nie przekręciła klucza w zamku jak usłyszała dolatujący z wnętrza domu głos metalicznego gongu kwadransiaka, ściennego zegara przypominającego o przemijaniu co piętnaście minut. Powiesiła torebkę w sieni i zawołała w głąb mieszkania: „Pietka!” – tak  zdrabniała imię swojego partnera. „Pietka, gdzie jesteś?! Nastaw wodę na herbatę!” – prosiła zdejmując buty. Mówiła tak za każdym razem  kiedy wracała z Apteki. Ale feralnego dnia wnętrze domu milczało jak zaklęte. Głęboko westchnęła i pomyślała: Pewnie siedzi z nosem w Internecie. „Pietka,  no co z tobą? Obraziłeś się? Czekaj niewdzięczniku, już ja ci wybiję dąsy z głowy!”- uśmiechając się pod nosem weszła na schody prowadzące na poddasze, królestwo Pietki. W dużym mansardowym pokoju z małym balkonem od strony ogrodu miał pracownię komputerową i spory księgozbiór dotyczący ukochanego Podlasia. Prowadził także blog historyczno kulturalny o tym regionie. Szczególnie interesował się współobecnością na tym obszarze różnych grup wyznaniowych i kulturowych. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie cukrzyca. Pietka dręczony od dziecka paskudną dolegliwością nie miał szczęścia do kobiet przez złą sławę wrednej choroby. Był mężczyzną przystojnym i wrażliwym, kobiety nawet lgnęły do niego ale po tak nieprzyjemnych doświadczeniach jak głęboka hipoglikemia nawiedzająca go w ich obecności, rezygnowały ze znajomości. Ciężkie niedocukrzenie ma przebieg dramatyczny i wymaga od osoby starającej się pomóc choremu nie tylko wielkiej odporności psychicznej ale i konkretnej wiedzy. Jeśli wcześniej sama nie zemdleje. A ponieważ Pietka nie chwalił się nikomu jakie licho ma nad nim władzę i nie był w stanie zagwarantować ani sobie, ani światu, że jego dzieci nie odziedziczą cukrzycy, postanowił żyć w samotności. Nie z własnej winy był kruchym mężczyzną, właściwie chłopcem stale potrzebującym opieki, uważności i wielkiej cierpliwości bez szansy na polepszenie! Kobiety rezygnowały z jego uroku w imię pewniejszej i spokojniejszej przyszłości. Aż któregoś dnia Martyna i Pietka wpadli na siebie biegnąc brzegiem rzeczki opływającej Dwie Strzygi od wschodu.  Prawdę mówiąc nie tyle wpadli na siebie, co nagle Pietka padł na środku dróżki. Jak zwykle przesadził z wysiłkiem i na dodatek zapomniał kostek cukru ratujących przed nader przykrymi konsekwencjami niedocukrzenia. Pietce zakręciło się w głowie, nogi stały się waciane, kolana nie były w stanie dłużej utrzymać go w pionie i osunął się na trawę. Nierówno oddychał a ciałem zaczęły szarpać silne konwulsje. Chorzy pozostawieni bez pomocy w takiej sytuacji, jeśli nawet wywiną się śmierci przypłacają to ciężkimi uszkodzeniami   mózgu. On miał więcej szczęścia. Kilkanaście metrów za nim pojawiła się Martyna. Widząc co się dzieje natychmiast podbiegła do niego. Pochyliła się, dotknęła jego szyi pokrytej chłodnym, lepkim potem. Nie wyczuła alkoholu. Dzięki wieloletniej pracy w aptece i częstym kontaktom z lekarzami, natychmiast zorientowała się w czym rzecz. Nie było czasu na pogotowie, za długo by czekała na pomoc, więc pobiegła znanymi jej skrótami do apteki. Chwyciła kilka ampułek z glukozą, strzykawkę i pognała z powrotem nad rzekę. Podała mu dożylnie słodki roztwór potem usiadła i trzymała jego głowę w dłoniach, żeby nie poranił jej o ukryte w trawie kamienie. Cała akcja trwała dziesięć minut. Pietka powoli dochodził do siebie, mimo to długo jeszcze nie mógł sklecić prostego pytania: co się stało? Jego mózg potrzebował kilkunastu dodatkowych minut, żeby wrócić do jakiej takiej równowagi. Tak się poznali i wkrótce połączyła ich przyjaźń.  Martyna nie tylko nie wystraszyła się dramatycznego przedstawienia jakie zafundował jej Pietka, ale znalazła w sobie tyle współczucia i sympatii, że zaoferowała mu pomoc w opanowaniu nieuregulowanej, przez co agresywnej i wyniszczającej  cukrzycy. Oczywiście jeśli się zgodzi. Zgodził się… Po dwóch tygodniach znajomości, ciągłego  pilnowania czy już jadł, czy badał poziom cukru we krwi, zrobił zastrzyk z insuliny i czy nie przedawkował, Martyna zaproponowała, żeby zamieszkał u niej póki nie ustabilizują paskudnej dolegliwości.  Zamieszkał i nie trzeba było długo czekać żeby ich przyjaźń nabrała erotycznych rumieńców, chociaż żadne z nich nie szepnęło drugiemu do ucha: kocham cię… Martynie  odpowiadał taki układ, nie musiała kluczyć i tłumaczyć do znudzenia, jak to było z jej ostatnim partnerem, że nie ma ochoty, wręcz mdli ją na myśl o tradycyjnym, nie reformowalnym seksie. Nie pozwoli więcej włazić na siebie, międlić, ugniatać brzuszyskiem jak byle ciasto ani nie będzie znosić oparów przetrawionego piwska i niedomytych pach! Nigdy! Już nigdy więcej! Pietka być może także byłby prosty i zaborczy, myślący głównie o sobie jak poprzednicy, gdyby nie jego przypadłość. Długotrwała, rozbisurmaniona cukrzyca położyła łapę na wszystkim. Wyczerpujący się powoli ale systematycznie akumulator potencji odebrał mu poczucie pewności. Lęk przed kompromitacją spowodował, że stał się całkowicie uległy i godził się na wszystko, więc Martyna natychmiast narzuciła mu swoje upodobania i zwyczaje seksualne.  Jednak miała w sobie tyle empatii, że czasami wbrew sobie zaspokajała jego nieskomplikowany apetyt na najprostsze smaki. Mimo braku wielkiej miłości żyli sobie zgodnie i całkiem szczęśliwie. Takie sprawiali wrażenie. Aż nadszedł dzień i wybiła godzina, kiedy po którymś z kolei pytaniu: „Pietka, gdzie ty się do  cholery podziewasz?!” – Martyna stanęła w drzwiach jego pokoju i naprawdę była gotowa rzucić w niego paroma siarczystymi kurwami, ale zanim zrobiła następny krok zdumiało ją, że Pietka nie tylko leży na plecach i milczy, ale nie zwraca na nią uwagi tylko wpatruje się w sufit z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zobaczył tam coś bardziej interesującego niż ona! Na dodatek w pokoju panował straszny bałagan. Nie wiadomo dlaczego wyrzucił papiery z szuflad biurka na podłogę. Nigdy do tej pory nie zdobył się wobec niej na tak lekceważącą obojętność! Leżał na kanapie w szlafroku z rozrzuconymi na boki połami. W dłoni trzymał plastikowy pojemnik ze strzykawką. Zaczesane do góry, połyskujące jak po brylantynie  włosy nosiły ślady grzebienia. Najpewniej całkiem niedawno wyszedł spod prysznica. Martyna patrzyła na jego rozrzucone nogi, chudy, trochę zapadnięty brzuch bez śladu oddechu i zastanawiała się co powinna teraz zrobić? Pietka wymknął się z realu pozostawiając Martynie opuszczone ciało, zbędne opakowanie po samym sobie – martwą naturę z umarlakiem! Leżał tak nienaturalnie jak martwi bohaterowie obrazów olejnych w upozowanych wnętrzach: Marat w wannie, Chatterton w skromnej izbie na poddaszu, albo bezimienny nieboszczyk pośród zrujnowanego krajobrazu po bitwie. Cisza i bezruch. Ale najbardziej nierealny, bo jeszcze śmieszny, był penis Pietki. Rzecz jednak nie w kwestii rozmiaru, tylko w groteskowym wyglądzie i ułożeniu. Jego kształt i proporcje przypominały fantazyjny wylewek herbacianego imbryka. Martyna zaśmiałaby  się głośno, może nawet sięgnęła po aparat fotograficzny, gdyby nie to co się tu wydarzyło. Podeszła do nieruchomego Pietki i poszukała palcami pulsu pod szczęką. Szyja była chłodna a w klatce piersiowej panowała absolutna cisza, ani szmeru życia! Pogładziła go po twarzy i zakryła połą szlafroka „wylewek imbryka”. Przymknęła powieki ale w żaden sposób nie potrafiła obronić się przed coraz bardziej wyraźniejszym zdziwieniem i natarczywym pytaniem: jak to możliwe, że tyle lat miała skoszarowaną wyobraźnię, utrzymywaną przez okrągłą dobę w pełnym rynsztunku, żeby tylko dać Pietce poczucie szczęścia i chwile erotycznego haju a przed sobą udawać, że jest nieźle! Czy to mogła być miłość?  Przecież Martyna była chłodną, egocentryczną kobietą a jeśli chodzi o miłość, darzyła nią wyłącznie siebie. A mimo to pogubiła się, dopuściła faceta zbyt blisko swojego świata, kosztem rezygnacji z olbrzymiego obszaru wolności.  Ale na tym koniec! Pietka przejdzie do plotkarskich annałów miasteczka jako ostatni dopuszczony. Klamka zapadła, a ona potrafi   trwać    przy   swoim.  Martyna siedziała jeszcze chwilę na skraju kanapy i zaglądała w jego powoli mętniejące oczy a potem pocałowała w czoło, pogładziła po policzku i  zeszła na parter. Na klawiaturze iPhona wystukała numer pogotowia ratunkowego po czym wyszła przed dom…
           Niedługo minie osiem lat od dnia w którym Pietka postanowił uwolnić się od samego siebie. Tak przynajmniej to wyglądało.                                                                                                                                             A dzisiaj Martyna Szylkret, najbardziej pociągająca i tajemnicza mieszkanka miasteczka Dwie Strzygi przykucnęła za krzakiem jałowca na skraju lasu. Dalej rozciągała się bagienna łąka, ulubione miejsce bocianich spacerów i ponury dom nocnych straszydeł. Martyna wsłuchiwała się w dziwne, chwilami wręcz śmieszne, dochodzące z oparzeliska dźwięki. Coś tam kląskało i klaskało. Ten dziwny koncert najbardziej przypominał karcenie dziecka, tylko że odgłos klapsów osiągał taką moc, że oklepywana pupa  musiałaby mieć wielkość pośladków dorosłego, potężnego grubasa, a karcąca dłoń rozmiar łapy drwala. W pierwszej chwili  Martyna chciała się wycofać, ale ciekawość okazała się tego dnia nieprzejednaną cechą charakteru pięknej farmaceutki. Ostrożnie, żeby nie zdradzić swojej obecności  rozgarniała zarośla. Wolałaby się wyprostować, niestety wpadłaby niechybnie w oczy tego kogoś na łące, więc nie zważając na iglaste podłoże, szyszki uwierające w kolana i splątane gałązki drapiące ramiona, powoli posuwała się do przodu. Kiedy jej zgrabna pupa znikła na dobre  w zmierzwionej gęstwinie wydarzyło się coś, czego nie mogła przewidzieć. Martyna lada chwila miała wyjrzeć z krzaków, wystarczyło jej przenieść ciężar ciała na prawą rękę i wysunąć ostrożnie głowę z zarośli. Przesunęła więc lewe kolano do przodu i wtedy poczuła między palcami coś śliskiego, wijącego się nerwowo. Spojrzała na rękę i zanim zapanowała nad strachem krzyknęła przerażona i wyskoczyła z zarośli na skraj podmokłej łąki. Wykurzył ją z krzaków dorodny zaskroniec, mieszkaniec bagien. To on znalazł się nieopatrznie pod dłonią Martyny. Już po strachu, wąż znikł, ale teraz zaniemówiła widząc przed sobą autora bagiennych odgłosów. Kilka metrów od niej stał wysoki, całkowicie nagi mężczyzna. Na widok przerażonej kobiety przestał podskakiwać, klepać się po brzuchu i pośladkach. Przyglądał się jej w milczeniu, bez śladu zażenowania i zaskoczenia a jego twarz rozciągnął szeroki uśmiech pełen sympatii.

            – O matko! Jakaś ty śliczna! – golas padł teatralnie na kolana i wyciągnął do niej ramiona jakby chciał ją uściskać na powitanie.

            Martyna tymczasem stała dalej bez ruchu. Można by powiedzieć, że przypominała manekin z eleganckiego butiku, gdyby nie jej niezbyt mądra mina. Zamurowało ją, zatkało, opadła jej szczęka – wszystko naraz, bo nigdy, mimo wyzwolonej natury  nie znalazła się jeszcze w takiej sytuacji! Na szczęście totalne zaskoczenie objawiające się sztywnością mięśni zaczęło powoli odpuszczać i Martyna przyjęła bardziej swobodną pozę. Wyprostowała plecy i zrobiła nawet krok do przodu, ale że pod adidasami pojawiła się błotnista woda,  poprzestała na tym jednym kroku.

            – Człowieku, coś ty za jeden?! – patrzyła na golasa wstającego z kolan ociekających czarniawym błotem. Ale nie ubłocone kolana unieruchomiły jej spojrzenie tylko penis długi jak rozprostowane pęto wiejskiej kiełbasy! Dyndający między jego nogami uśpiony gigant robił wrażenie nie tyle erotyczne, co wprawiał w zdumienie okazałością. Tak wielki kawał mięśnia wyglądałby normalnie między tylnymi nogami osła! Ale gdzie coś takiego u człowieka?! Toż można by tym obdzielić dwóch mężczyzn a każdy stałby się erotyczną legendą! A tu u jednego taki kawał penisa! Po co mu tyle? Ciekawe czy jeszcze go przybywa jak się golas podnieci.  Czy jest w stanie wyprostować się jak każdy normalny penis? Śmiem wątpić – to była ostatnia myśl Martyny związana z gigantycznym kutasem. Tak właśnie, nie inaczej, nazwała go na koniec i dopiero po tym spojrzała uważniej na twarz golasa. A ten stał i uśmiechał się do niej pełną gębą, jak do licealnej miłości, którą spotkał po latach na szkolnym zjeździe.  – Dlaczego się rozebrałeś? – Martyna poczuła nagły przypływ sympatii. Golas zachowywał się tak naturalnie jakby ubrany był od stóp do głów. Szczupły, wysoki, niewiele mu brakowało do metra dziewięćdziesięciu, ogólnie przystojny o ujmującym uśmiechu. Robił wrażenie! Tylko ten kiełbasiany penis… A mimo to nie przeszkadzał ani nie bulwersował. To znaczy Martyny, bo nikt oprócz niej nie widział tego co ona. – Gdzie masz swoje ubranie? Nie możesz tak paradować w środku dnia nawet w lesie, bo jeszcze wleziesz komu w oczy! A potem wystarczy jeden telefon na policję, drogi golasie, że po okolicy grasuje zboczeniec i jesteś załatwiony! Jeszcze z takim…- chciała wskazać palcem penisisko, ale zrezygnowała. – Powiedz mi, skoro już gadamy, jak ci na imię?

            – Jeszcze nie wiem – nagus schylił się i podniósł z trawy garść bocianich piór. Sporo ich było, jak bukiet kwiatów.

            – Jak to nie wiesz?! – Martyna zmarszczyła gniewnie brwi. – Proszę cię, nie rżnij głupa! Jak mam się do ciebie zwracać?

            – Mów do mnie jak chcesz. Ja naprawdę jeszcze nie wiem jak będę miał na imię. A starego nie pamiętam i jest mi z tym dobrze. Zresztą mało co pamiętam. Wygląda na to, że przyleciałem tu z bocianami – uniósł pęk długich, czarnych piór. – Albo one mnie tu przyniosły… jak to bociany…

            – Wiesz co? Mówisz i zachowujesz się jak człowiek niespełna rozumu, ale bije od ciebie taki spokój, że nie wiem co o tobie myśleć – Martyna chwilę patrzyła na niego w milczeniu a on stał jak dziecko w kąpieli i uśmiechał się do niej. Wstydliwa nagość nie istniała. –  No dobrze, niech na razie będzie po twojemu. W takim razie powiedz mi Nagi, gdzie jest twoje ubranie?

            – Ale ja jeszcze nigdy nie czułem większego komfortu. Po co mi ciuchy? Popatrz, bociany nie noszą majtek, spodni, butów a wszyscy darzą je szacunkiem.

            – No wiesz…- Martyna zaśmiała się rozbawiona. – Ale bociany nie mają tego co ty. W dodatku tak wielkiego!

            – Tego? – Nagi ujął w dłoń penisa bez cienia zakłopotania. – Nie wiem o co chodzi. Przecież wszyscy to mają, znaczy mężczyźni…

            – Ale chowają swoje przyrodzenie w spodniach! Bo tak się utarło, że to wstydliwy fragment ludzkiego ciała i nie należy się z nim obnosić jak ty to robisz!

            – Ciekawe, że ludzie swoich głów nie kryją w spodniach, bo o ile wiem, wszystko co najbardziej wstydliwe, okropne i  okrutne rodzi się właśnie tam – popukał się w czoło – a nie tu! – Zirytowany potrząsnął tym co trzymał w dłoni. – On nie ma oddzielnego mózgu ani sumienia, tylko działa na polecenia płynące z głowy. Nie tak jest?!

            – Tak Nagi! Tak jest! – westchnęła zrezygnowana. – Masz rację, ale świat funkcjonuje tak jak funkcjonuje i musimy się z tym pogodzić, więc póki co spodnie nosi się na tyłku nie na głowie.

            – Dlatego zamieszkałem w lesie, bo nikogo nie obrażam swoim widokiem. Tu wszyscy są równi i z niczym nie muszą się ukrywać. Ja też… A poza tym to akurat bardzo udana część męskiego ciała, może nawet najbardziej udana. Umiem tym dawać szczęście i rozkosz a jednocześnie przyjmować i odczuwać to samo co daję. I jeszcze mogę współtworzyć ludzkie życie. Jestem w połowie bogiem! Niestety okazuje się, że ten czarodziejski instrument to bardzo wstydliwa sprawa, warta ciemnych gaci! Bzdura! Wiesz co ci jeszcze powiem? Największym marnotrawstwem jest to, że chodzisz ubrana, bo ukrywasz przed światem piękno swojego ciała i całej ciebie! Spójrz na te strzeliste świerki, one są nagie! Bociany także są nagie, żaby i ryby, jelenie także, a „to” mają tak wielkie przy moim maluszku, że powinienem schować się w najciemniejszym kącie. A teraz wyobraź sobie, że jakiś szaleniec z charakterem inkwizytora postanowiłby wszystko ubrać, opakować w papier, owinąć płótnem, ukryć przed… No właśnie, tylko nie wiem przed kim? A ja ostatnio widziałem jak potężny jeleń, byk, dosiadł łanię, wsunął w jej waginę penisa potwora, ale tylko potwora w porównaniu z ludzkimi wymiarami. Siedziałem cicho w krzakach i obserwowałem z zapartym tchem tę leśną scenę miłości. Od naszej, ludzkiej różniła się tym, że była tak oczywista i szczera jak samo życie. Byk i łania przeżywali autentyczny orgazm. To było widać i słychać. I nie rozglądali się na boki czy nie sieją zgorszenia, bo nie było po co, las zajęty był swoimi sprawami. Kochali się po swojemu, zgodnie z powinnością wobec Boga albo natury. A może wobec jednego i drugiego? Tak czy owak pierwszy raz w życiu poczułem się cząstką prawdziwego świata! Ani lepszym, ani gorszym. Równorzędnym. – Nagi usiadł w jednym z dziesiątek torfowych oczek wodnych połyskujących w rozległym oparzelisku i zaczął smarować się brunatno czarnym błotem. Martyna przyglądała się poczynaniom nagusa nie tylko z sympatią ale z rodzącą się powoli zazdrością. – Widzisz? – Nagi uniósł do twarzy obie dłonie pełne brunatnej mazi i wymazał nim czoło, policzki i szyję. – To jest dokładnie to, po co miejskie, więdnące damulki jeżdżą za ciężki szmal do SPA i podobnych klinik obiecujących cud odmłodzenia. A ja to mam za darmo, mogę wylegiwać się w tym borowinowym gówienku bez końca! I ty możesz spróbować, więc nie stój tam jak Afrodyta z gipsu, tylko rozbierz się i wskakuj do mnie! Po półgodzinie poczujesz się młodsza o dziesięć lat! No chodź…

            Martyna w pierwszej chwili chciała popukać się palcem w czoło, jednak im dłużej patrzyła na oblepionego torfowym błockiem golasa, tym wyraźniej czuła jak wzbiera w niej szczeniacka ochota wytaplania się w błocie. W dzieciństwie robiła to po każdym deszczu. A tu jeszcze jak wkładka mięsna w grochówce tkwi w błocku coraz bardziej poruszający jej wyobraźnię przystojny golas z penisem rzadko spotykanym nawet w niemieckich pornosach.

            – No chodź, nie zastanawiaj się, zaraz się przekonasz co za rozkosz pofiglować sobie z naturą! Chodź! – i golas plasnął otwartą dłonią w czarną powierzchnię torfowego bajorka z taką siłą, że aż ciemne, błotne kropelki wylądowały na jej twarzy.

            – Przestań! – Martyna chichocząc ściągnęła  t–schirt i rozpięła biustonosz. Przez chwilę znieruchomiała z dłońmi na miseczkach, ale trwało to naprawdę chwilę. Spojrzała na Nagiego, uśmiechnęła się szeroko i rzuciła stanik na trawę.

            – Jezu!, jakie piękne! To grzech tak je torturować! Ładniejszych piersi  w życiu nie widziałem! – Nagi przekrzywił głowę i obserwował jak Martyna zdejmuje adidasy, białe szorty i układa je w kostkę. Została w samych stringach. Chwilę się wahała, ale nad czym miała się zastanawiać? W końcu była prawie nagusieńka! Co tam stringi.  Po chwili i one wylądowały obok adidasów. Martyna na palcach podeszła na skraj błotnego bajorka.

            – Nie bój się – Nagi wyciągnął do niej rękę. – Tu nie ma ani kamieni, ani pijawek. No chodź…- pociągnął ją delikatnie, a ona zrobiła zaledwie jeden krok i zapadła się po pas w ciepłym błotku.

            – O kurcze! – Martynę wystraszyło nagłe zapadnięcie w czarniawą maź, ale lęk minął tak szybko jak się pojawił. Oklejało ją błoto pachnące zbutwiałymi liśćmi a trochę gnijącą trawą i gotowanymi ziemniakami. Jakże dalekie było od jej domowych woni: łazienkowych kosmetyków, mielonej kawy i Malibu z mleczkiem. A mimo to, a może właśnie przez zapierający dech kontrast, Martyna poczuła ogarniające ją podniecenie. I nie dlatego, że oprócz zapachów tuż pod powierzchnią bajorka krył się niespotykanych rozmiarów penis, tylko z powodu intrygującej zaborczości mazi. To było całkiem nowe, bardzo pociągające doświadczenie. Marta z lubością poddawała się błotnej pieszczocie. Nad powierzchnią borowinowego błota pozostawały jej piersi z ciemno różowymi, wielkimi jak plaster średniej cytryny sutkami. Nowe doznanie było oszałamiająco przyjemne i przepełnione dreszczem. Delikatne mrowienie ześlizgiwało się po plecach w dół, aż do stóp a potem wracało po udach i brzuchu na piersi. Wspaniałe uczucie. Na chwilę przymknęła oczy.

            – Nie gniewaj się – Nagi zaczął smarować ją torfowym szlamem – ale to błoto ma w sobie coś magicznego i zarazem tajemniczego.

            – Ahaa…- westchnęła przeciągle. Dotyk dłoni Nagiego spowodował, że za każdym razem kiedy dotykał piersi i czuła jego palce na sutkach, delikatne mrowienie zmieniało się w głębokie ciarki przenikające mięśnie ukryte pomiędzy pępkiem a koniuszkiem kości ogonowej.

            – Odwróć się, posmaruję ci plecy – przez chwilę nakładał jej błoto na łopatki i barki a potem sam zanurzył się głębiej i poprosił Martynę – Wysmaruj mi ramiona i szyję – zamknął oczy i odchylił mocno głowę do tyłu.

            – Proszę bardzo – zanurzyła obie dłonie i… – O matko! Przepraszam ja naprawdę nie chciałam! – zapomniała co czaiło się w błocie. Sięgnęła głębiej po gęstsze mazidło i natrafiła na zażywającego borowinowej kąpieli penisa. Zawstydziła się absolutnie szczerze, ale jej dłoń dalej obejmowała to coś co napotkała w błocie.

            – Nie szkodzi – Nagi powiedział to bardzo spokojnie, wręcz ciepło. Otworzył oczy i spojrzał na Martynę, ale ona wpatrywała się jak zahipnotyzowana w miejsce gdzie jej ręka nikła w borowinowej breji i nadal trzymała w dłoni ciepłego penisa. Czuła jak powoli tężeje i unosi się w stronę powierzchni razem z jej dłonią. O dziwo początkowe zawstydzenie przepadło, utonęło w błocie ustępując miejsca niczym nie skrępowanej przyjemności. Erotyczna satysfakcja byłaby pełniejsza gdyby stercząca nad powierzchnią część Nagiego znikła. Najlepiej żeby cały zanurzył się w błocie i nie rozpraszał jej, żeby mogła skupić się wyłącznie na swoich emocjach. To co pulsowało w jej dłoni absolutnie Martynie wystarczało. Nie potrzebowała jego twarzy, rąk ani brzucha. Żeby tylko nie starał się wedrzeć penisem między nogi i nie zmuszał  jej do udawania seksualnej gościnności, że pieprzy się z nim z nie udawaną wzajemnością. Za żadne skarby nie będzie znosić ani tolerować upierdliwości dłoni Nagiego szukającej dodatkowych podniet, pakującej paluchy w odbyt! O nie! Zdecydowanie nie! Ona jest wierną kochanką wyłącznie samej siebie i swojej wyobraźni. Woli dopuszczać do siebie ślimaki, promienie słońca, trawy delikatnie drażniące krocze albo własne, wirtuozerskie  palce znające na pamięć wszystkie miejsca i przeznaczone im rodzaje pieszczot, sprowadzające na nią rozkosz niedostępną w duecie z mężczyzną. Taka jest i dobrze jej z tym na tym zadupiu broniącym się przed wszelkimi nowościami z każdej dziedziny, szczególnie seksu. Nikomu nie ulegnie, żeby nie wiadomo co! Niedoczekanie…! Jeszcze chwila a dostało by się  Nagiemu za wszystkie przeszłe okropności, ale w końcu zdała sobie sprawę, że jej przedziwny znajomy milczy i nie czyni nic, żeby wykorzystać ich fizyczną bliskość. Przymknęła oczy i mocniej zacisnęła dłoń na penisie. Naszła ją wielka ochota, żeby wymasować tego potulnego potwora. Wsunęła dłoń jeszcze głębiej między jego nogi, aż poczuła pod palcami  prawie młodzieńcze jądra. Zaczęła powoli przesuwać rękę w górę penisa. Trochę to trwało. Jeszcze nigdy nie miała kontaktu z takim gigantem, więc nie mogła zdecydować czy to bardziej podniecające czy interesujące. W innych okolicznościach, oczywiście nie w błotnej sadzawce, na pewno sprawdziłaby ile w rzeczywistości ma „tam” miejsca. Jedno jest pewne, że jak do tej pory żaden z jej kochanków nie zdołał w pełni ogarnąć i wykorzystać ukrytej w jej podbrzuszu przestrzeni. Było gdzie harcować, a Martyna przychylna była seksualnym doświadczeniom i wszelkim wariactwom, ale pod warunkiem, że z jej krainy fantazji. Dlatego i w tej chwili przemieniła długiego penisa w połyskującego węża z piękną, błyszcząco malinową głową mrugającą do niej skośnym, kocim okiem obwiedzionym długimi, rozdwojonymi na końcu i wijącymi się nerwowo wężowymi językami pragnącymi wpełznąć i zjednoczyć się z jej waginą! Tam dopiero oszaleją, spenetrują i serdecznie udręczą zakątki sklepione z najdelikatniejszej tkanki generującej doznania których nie potrafiłaby dzisiaj nazwać. Ale przy najbliższej okazji sprawdzi  jak silną, rozrywającą ciało i duszę seksualną euforię jest zdolna wykrzesać z pomocą Nagiego.  Ale nie tu i nie dzisiaj.

            – Posłuchaj Nagi! Mimo że sprawiasz wrażenie jakbyś dał nogę z psychiatryka, wyczuwam w tobie wrażliwego faceta. Nie wiem jakie masz plany, i nic w ogóle o tobie nie wiem, ale chętnie się z tobą spotkam za kilka dni, jeśli jeszcze tu będziesz, tylko powiedz jak mam cię znaleźć?

            – To akurat zostaw mnie. Jeśli tylko pokażesz się niedaleko tego miejsca i głośno klaśniesz trzy razy, spadnę na ciebie jak jastrząb. – Nagi zaśmiał się i dla przykładu zaklaskał kilka razy. – A teraz zmyj z siebie błoto, bo przecież tak nie wrócisz do ludzi. Chodź… – Nagi wydostał się z błotnego bajora i podał jej rękę. Martyna spojrzała na oblepionego błotem penisa. Sterczał zadziornie jak róg nosorożca. Nagi zauważył jej spojrzenie. – To zasługa twojej dłoni, nic na to nie poradzę – uśmiechnął się ciepło i objął ją ramieniem. Skrajem oparzeliska ciurkał skromny strumyk, mimo to w kilku naturalnych zagłębieniach można było swobodnie usiąść.  – Pozwól, że ci pomogę, w końcu to ja namówiłem cię na błotną kąpiel – Martyna przykucnęła a Nagi nabierał w dłonie nagrzaną promieniami słońca wodę i polewał ramiona i plecy. Potem zerwał kilka garści trawy, roztarł ją w dłoniach i zamoczoną w wodzie zmywał jej piersi jak najdelikatniejszą gąbką.

            – Niech teraz ja ci pomogę – Martyna wyjęła mu z dłoni trawiastą myjkę i również zanurzyła w wodzie a potem zmyła nią brzuch Nagiego i jeszcze kilkakrotnie płucząc w strumyku obmyła jego penisa. Lewą dłonią trzymała go w połowie długości, a prawą polewała wodą i wycierała trawą, aż ten zaczął pęcznieć i unosić się powoli do pionu.  Martynie zakręciło się w głowie. „Co robisz idiotko? Nic o nim nie wiesz! Może cię tu zerżnąć, udusić i pogrzebać w bagnisku! Nikt cię nie znajdzie!” – wrzuciła garść trawy do strumienia, ale słodki uścisk w dołku nie osłabł. – Przepraszam, na mnie już czas. – zaczęła się szybko ubierać, obawiała się że za chwilę może zmienić zdanie. Wciągnęła na stopy adidasy i już miała pobiec, ale zawahała się i powoli odwróciła do Nagiego – To co? Do zobaczenia wkrótce? – wyciągnęła rękę na pożegnanie.

– Będę czekał – przytrzymał dłużej jej dłoń. – Do zobaczenia…

                                                                                          Szymon Koprowski

      ——————-  

Fragment nowej powieści przygotowywanej do druku we wrocławskim wydawnictwie ATUT.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko