Dziesięć procent czyli Klub Diogenesa
„Dziewięćdziesiąt procent tego, co o pisaniu i czytaniu wiadomo, zawdzięczamy naukom o literaturze. Autora tej książki interesuje pozostałe dziesięć procent” – tak brzmi wstępna (auto) prezentacja „Czekając na Golema” Jana Gondowicza. Rarytasy są solą literatury. Rarytasy w podstawowym znaczeniu tego słowa, niezniekształconym, to znaczy rzeczy rzadkie, unikalne, niepowtarzalne, często dziwne a nawet dziwaczne, niejednokrotnie na pozór pospolite, niekoniecznie zawsze najwyższej jakości, ale zawsze frapujące, choć pewnie ni dla każdego. Dlatego perspektywa patrzenia na literaturę, z jakiej spogląda na nią Jan Gondowicz jest mi bardzo bliska, wręcz się z nią utożsamiam. Pisze on we wstępie, że uprawia esej angielski, którego tradycja obejmuje pisanie o sprawach, osobach, istnieniach i rzeczach dalekich od szlaku oficjalnych, głównych, powszechnie uznanych walorów i wielości. Czyli nie tylko o – dajmy na to – muzyce „boskiego Bacha”, ale także choćby o szczurzych ogonach. „Boskim Bachem” interesują się „wszyscy”, a w każdym razie prawie „wszyscy”, a jak się nie interesują to przynajmniej oddają szacunek zainteresowanym. Szczurzymi ogonami mogą interesować się tylko bardzo nieliczni. Ci mogą założyć Klub Diogenesa. „To przystań dla dżentelmenów, którzy nie pasują do innych klubów” – powiada Gondowicz, przy czym niekoniecznie, jak ośmielam się domyślać, muszą to być zawsze dżentelmeni w pickwickowskim czy angielskim tego słowa znaczeniu. Gondowicz próbkę tego, o czym – między innymi – traktuje ten zbiór esejów, daje już we wspomnianym wstępie („Klub Diogenesa”), gdy przywołuje postać Mycrofta Holmesa, starszego o lat siedem brata sławnego Sherlocka, który pojawia się jakby mimochodem w trzech opowiadaniach Conan Doyle’a (nie podam tytułu – kto chce niech znajdzie sam, choć Gondowicz miłościwie dwa z nich podaje) i który jest bardziej genialny i bieglejszy w sztuce dedukcji od swojego sławnego brata. Ilu czytelników przygód Sherlocka Holmesa to zauważyło? I właśnie o takich zakolach, odnogach, ślepych kiszkach, bypassach, dygresjach, trzecich rzędach, o zawartości strychów, piwnic, komórek, służbówek literatury traktuje – między innymi – gondowiczowe „Czekając na Golema”. Ktoś użył kiedyś na określenie takich przestrzeni, zapomniałem kto (skleroza), ale ktoś ważny, zwrotu „ogród nieplewiony”. Można to nazywać na rozmaite sposoby. Pamiętam jak kiedyś zawsze i na wieki (niesłusznie moim zdaniem) pogardzany i nienawidzony wszechstronnie (bo pisarz-komunista i aparatczyk) Jerzy Putrament, nawiązując do mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza” zajął się w pewnym felietonie nie pięknem poetyckiej frazy poematu, nie wątkiem walki o wolność narodu w „1812” („0 roku ów…”), nie erotyzmem, ani spetersburczeniem- zruszczeniem Telimeny, nie jej mrówkami, nie księdzem Robakiem, nie „zamkami lordów” ani „dworami grafów” hrabiego Horeszko, ani Scyzorykiem Garwazego, lecz „Putramentem”, jakimś jego litewskim, ze „stron nowogródzkich” praszczurem, przez Wielkiego Adama w jego pomnikowym dziele wzmiankowanym. I właśnie takie podejście do literatury jest jednym ze składników esencji esejów Gondowicza w jego „Golemie”. Wracając jednak do Gondowicza wprost, bo Gondowicz o Putramencie w swoim zbiorze nie wspomina, przywołam jeszcze jedną próbkę jego metody szperania w literaturze (może słowo „grzebanie” byłoby tu trafniejsze?). Wspomina on o „Przygodach Tomka Sawyera” Marka Twaina i zwraca uwagę, że ta „od zawsze” przypisana do kategorii „literatury dla dzieci i młodzieży” powieść, jest uważana za wesołą i pogodną nie wiedzieć czemu, w rezultacie koszmarnej pomyłki. Oto bowiem wymazane na płocie Tomkowe serce dla ukochanej Becky czy zabawna puenta lekcji w szkółce niedzielnej, gdy ku zgrozie pastora za „pierwszych apostołów” Tomek Sawyer wziął Dawida i Goliata, to tylko skromne kwiatuszki mające chyba odwrócić uwagę od faktu, że opowieść o przygodach rzeczonego wisusa znad rzeki Missisipi, to tak naprawdę powieść gotycka, istna orgia fascynacji, zatrucia śmiercią i trupami, jaka trawi twainowskich, rzekomo „wesołych” chłopców. Przywołując ten casus, Gondowicz bynajmniej nie udaje, że sam to odkrył (choć może sam to zauważył bez niczyjej sugestii – w życiu zdarzają się takie genialne odkrycia dawno już dokonanych odkryć) i przywołuje studium Harolda Aspiza „Tom Sawyers Games of Death” sprzed ćwierci wieku. I tu jest właśnie kolejny aspekt metody eseistycznej Gondowicza – dialogi między książkami, czasem świadome, a czasem nieświadome, mimowolne czy podświadome, wędrówki motywów, filiacje, zapożyczenia, rodowody czy zapożyczenia literackich motywów, stylów, tematów etc., krążących niczym żetony, czy sytuacje, w których niczym echo z zamierzchłych czasów, w prozie jakiegoś prozaika czy w wierszu jakiegoś poety odzywają się echa jakichś ich lektur z dzieciństwa. Jednak Gondowicz nie jest jakimś tam zatabaczonym archiwistą, anachronikiem, lecz eseistą współczesnym, a może nawet nowoczesnym, więc lubi też posłużyć się starym kanonem, który mu posłuży do nawiązania do żywej aktualności i nazwania n.p. bajkę o „Kopciuszku” „najsławniejszą opowieścią o mobbingu”. Pisząc o zbiorze Gondowicza, krytyk Wojciech Stanisławski ujął metodę eseisty w zgrabną frazę, określając go jako jegomościa, który „poprawiając niewidoczny monokl, krąży (on) między antykwarnią, czytelnią British Museum, a główną stroną Google’a”. Nawet tu odzywa się Gondowicz poprzez filiację, zapożyczenie, rodowód, skojarzenie, bo o ile mi wiadomo eseista ten monoklu nie nosi, choć może rzeczywiście jakoś on trochę do niego pasuje przez anachroniczność i ekscentryczną dziwaczność tego przedmiotu, acz może bardziej pasowałaby tu jednak lupa Sherlocka Holmesa. Jak jeszcze można zdefiniować eseje Gondowicza? Na przykład przez odniesienie do tropienia w literaturze tego „coś, co daje o sobie znać półsłówkami, przemilczeniami, przesunięciami znaczeń, uskokami sensu”. Ja bym dodał, że to są także eseje o zapisanej w literaturze dziwności świata, dziwności wielu aspektów egzystencji, ludzkiej ale i zwierzęcej. Przywołany tu krytyk zauważa też u Gondowicza coś, co określiłbym (w pickwickowskim sensie tego epitetu) jako cechy „mściwego pedanta erudyty”, wypominającego jakimś „redaktorom renomowanej oficyny, którzy przed laty ośmielili się przekręcić w przypisie nazwisko Augusta Dziekońskiego”. Dobrze napisałem? Augusta Dziekońskiego? Zgadza się. Jednak po tym porozkoszowaniu się ekscentrycznymi specjałami z kuchni Gondowicza, warto, zbliżając się do końca niniejszej laudacji, określić pedantycznie zakres literatury, którą on w krainie swych esejów gości. Stanisławski pisze o „trzech pokoleniach pisarzy polskiego i europejskiego modernizmu”. Ogólnie zgoda, choć autor poza tak zakreślony kontur często niesfornie wykracza, o czym świadczy choćby przywołany przez niego Mark Twain, pisarz (chyba modernista?) amerykański. A inny przywołany przez Gondowicza autor, Artur M. autor impresji pomieszczonej w „Głosie Zakopiańskim z 11-12 marca 1925 roku, to modernista czy nie modernista? Takich niekoniecznie europejskich i polskich modernistów u Gondowicza więcej. Bo i Pascala, tego od „Myśli”, i Josepha de Maistre, i Flauberta, i wielu innych nie sposób za modernistów uznać, a mimo to eseista ich przywołuje. Poza tym jednak pełno w tych rozkosznych, finezyjnych, pełnych paradoksów i kunsztownych zawiłości dialogach międzyliterackich prawdziwych wielkich modernistów. Najwięcej oczywiście Witkacego i Gombrowicza, w którego „Opętanych” Gondowicz na przykład zauważa sceny tenisowe. Jest też Andrzej Bobkowski, jest Conrad z „Jądrem ciemności”, jest Proust z magdalenką. A nagle jak Piła z Credo pojawia się Aleksander hrabia Fredro, który we Francji od modernizmu byłby daleko, ale w Polsce, czyż nim być nie może, choćby jako premodernista? Jest oczywiście Kafka, jeden z mandarynów europejskiego modernizmu, ale i zabłąkana kula armatnia pod Lűtzem w 1632 roku, która zabiła króla Szwecji Karola Gustawa. Pojawiają się też jednak i Marian Spychalski i radziecki marszałek Greczko, uciekający przed czołgiem spadającym z nieba podczas defilady, jako żywo przecież nie moderniści. Ale już taki Faust to chyba postać modernistyczna całą gębą, nieprawdaż? Z gębą otwartą ja to wszystko czytałem i dlatego nie ma racji Gondowicz, gdy skarży się w pewnym momencie, że „brak mu w dzisiejszych czasach kultu pisarzy”. Jak to nie ma kultu? Toż ja kult wielkiego świętego pisarza-eseisty Jana Gondowicza uprawiam na całego w swoim domowym kościele, w mojej literackiej kapliczce. Ktoś mógłby jednak powiedzieć, że to wszystko sztuka dla sztuki, finezyjne, kunsztowne, wyniosłe, zdeprawowane gry i zabawy literackie dla łżeelity gorszego sortu, obce zdrowej wyobraźni ludu prostego, nieuczonego, który by tego nie kupił, a nawet nie wziął za darmo. A nieprawda. Mam z lektury Gondowicza bardzo konkretny pożytek. Cztery lata temu pojechałem do Lidzbarka Warmińskiego jako do niemieckiego Heilsbergu z „Pułkownika Chabert” Balzaca. Tylko tyle, bo po szpitalu w którym nieszczęsny pułkownik leżał ranny po bitwie po Eylau (Iławą Pruską) nie został nawet ślad. Z właściwą sobie zarozumiałością stwierdziłem przy tym, że o tym lidzbarskim wątku u Balzaca pamiętam tylko ja. I w tym przekonaniu trwałem aż do momentu lektury eseju zamykającego zbiór Gondowicza („Rosaura spada z hipogryfa”). Bo oto wyczytałem z niego, że znalazł się ktoś, kto już po mojej w Lidzbarku Warmińskim bytności, wmurował (2016) w miejscu spalonego w 1830 szpitala tablicę upamiętniającą balzakowskiego pułkownika. Jest więc nas co najmniej czterech: inicjator tablicy (pewnie razem z projektantem), Gondowicz i ja. Dobre i to. „Jak pamiętają ci, dla których piszę…” – zauważa w pewnym zdaniu Gondowicz. Ja, piszący te słowa, pamiętam, bo Gondowicz pisze dla mnie. Jan Gondowicz Wielkim Eseistą jest i nie ma w tym zdaniu nawet cienia gombrowiczowskiej ironii. Jest prawda i tylko prawda. Prosta jak drut.
Jan Gondowicz – „Czekając na Golema. Szkice i nieszkice”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2019, str. 404, ISBN 978-83-62795-89-5
Powstanie warszawskie okiem hrabiego-dowódcy
Wbrew tytułowi nie jest to komplementarna, syntetyczna monografia Powstania Warszawskiego. Takie zresztą już powstały, pod tym samym tytułem, kolejno autorstwa Adama Borkiewicza (1957), Jerzego Kirchmayera (1959), Jana Ciechanowskiego (1984), a wreszcie, Normana Daviesa, pod tytułem „Powstanie ‘44” (2004). „Powstanie Warszawskie” generała Tadeusza „Bora” Komorowskiego, Komendanta Głównego Armii Krajowej to jego subiektywne wspomnienia obejmujące przede wszystkim jego indywidualne obserwacje i doświadczenia, na ogół te które działy się w jego bezpośrednim polu widzenia. To nie historia powstania lecz obraz tych jego fragmentów, które generał „Bór” ogarniał własnym wzrokiem. I mimo, że wagę tej publikacji nadaje ranga autora, człowieka, który podjął ostateczną decyzję o rozpoczęciu walki powstańczej, to jednak z tego wartko napisanego, barwnie napisanego tekstu wyłaniają się wrażenia smutne nie tylko z powodu klęski powstania. To, co mnie uderzyło najbardziej niemile, to słaby format intelektualny bohatera. Gdyby nie wiedza kim był autor, można by dojść do wniosku, że to nie relacja najważniejszego dowódcy, lecz wspomnienia jakiegoś dowódcy oddziału czy kompanii, nawet nie zgrupowania. Daremnie szukać w narracji „Bora” formatu intelektualnego i charakterologicznego odpowiadającego tej roli. Styl, język tej narracji sugerowałby raczej, że to oficer co najwyżej średniego szczebla, patrzącego na dokonujące się wydarzenia z perspektywy ulicy, barykady, a nie z mostku kapitana-stratega. Daremnie też szukać u „Bora” choćby cienia refleksji o sensie decyzji, którą podjął, jakiejś myśli historiozoficznej. Ot, oficerek z wysokimi towarzyskimi, kawalerzysta z horyzontami nie wykraczającymi powyżej uszu konia i siodła.
Tadeusz Bór-Komorowski – „Powstanie Warszawskie”, przedmowa Norman Davies, przypisy Władysław Bartoszewski i Andrzej Krzysztof Kunert Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2016, str. 235, ISBN 978-83-7399-676-2
Sienkiewicz krótko i lajtowo
Jeszcze jedna lektura dla wyznawców sentymentalnego patriotyzmu, trafiająca akurat w sierpniowe uroczystości religijne na Jasnej Górze – „Obrona Częstochowy” Jadwigi Janczewskiej, poniekąd wyciąg z sienkiewiczowskiej trylogii, z „Potopu”, ersatz wątku jasnogórskiego z wojny szwedzkiej. Pierwsza informacja, jakiej można zaczerpnąć ze wstępu autorstwa wybitnego sienkiewiczologa Lecha Ludorowskiego do tej publikacji jest taka, że wokół Sienkiewicza, twórcy monumentalnej Trylogii, mrowili się wydawcy czyhający na czas, siły i skrzętność materialną pisarza, by skłonić go do produkowania popularnych skrótów, swoistych bryków z własnych powieści. Sienkiewicz, choć fragmentami się „łamał”, nie dał się jednak wciągnąć w ten ohydny proceder, choć mógł mu on przysporzyć dochodów czasem większych niż dochody uzyskiwane z publikacji pełnych wydań. Napisania wyciągu z „Potopu”, obejmującego jeden tylko wątek oblężenia Częstochowy przez Szwedów podjęła się jednak w końcu, za namową pisarza skoligacona z nim Jadwiga Janczewska. I o dziwo, wyszła z tego rzecz zupełnie przyzwoita czytelniczo, acz w stosunku do arcydzielnego pierwowzoru blada. Co Janczewska zmieniła w stosunku do pierwowzoru? Po pierwsze, wiodącą postacią nie jest tu Andrzej Kmicic, ale ludowy bohater Marcin Otręba. Było to „ustawienie” ideowe powieści pod gusta i budzące się aspiracje mas wiejskich. Chodziło zwyczajnie o to, by z tym oblężeniem, a raczej obroną Jasnej Góry trafić pod strzechy lub przynajmniej w okolice strzech. Po drugie, Janczewska „uziemiła”, „upospoliciła” wymowę, ton, język opisu jasnogórskiej historii. Monumentalną, patetyczną, „maryjną” wymowę oryginału sienkiewiczowskiego zastąpiła narracją bardziej pospolitą, bliższą ziemi, „uzwyczajnioną”. Można tę zgrabną historię czytać ot tak, sauté, albo filologicznie, n.p. symultanicznie, porównując z oryginalną frazą sienkiewiczowską. Tak czy inaczej, interesujące doświadczenie czytelnicze, w sam raz na koniec sierpnia, zwłaszcza dla sentymentalnych patriotów.
Jadwiga Janczewska – „Obrona Częstochowy. Opowiadanie z czasów wojny szwedzkiej zaczerpnięte z powieści p.t. „Potop” Henryka Sienkiewicza”, wyd. Polihymnia, Lublin 2013, ISBN 978-83-7847-070-0