Adam Lizakowski – Czy poeta Czesław Miłosz był kosmitą? Część 4, (ostatnia)

0
1389

Dom na ulicy Bogusławskiego 6. Kraków

Całkiem spokojnie wypijam następne piwo, mój organizm potrzebuje nawodnienia. Nie mam w zwyczaju nosić ze sobą butelki z wodą mineralną, a powinienem. Ciężkie amerykańskie nogi nie nawykłe są do chodzenia dłużej niż pięć minut, czyli z auta do garażu i z garażu do domu. Polskie nogi muszą dużo chodzić, lubię chodzić, poza tym, tutaj nie mam samochodu, i wszędzie chodzę na nogach.  Podnoszę się, wyłączam komórkę, szukam kierunku, w którym mam iść i na ugiętych nogach przez „pół miasta” czyli jakieś niecałe dwa kilometry docieram pod dom poety, a tam pod bramą, na chodniku, po lewej stronie płoną znicze, leżą wiązanki i wieńce kwiatów. Jestem wzruszony, i bardzo ciekawy, czy samem gdzieś w pobliżu nie ma śladu kosmitów, albo jakiś dowodów na to, że to oni tutaj na tej ulicy wylądowali w swych niewidzialnych statkach kosmicznych i zabrali Miłosza do siebie. Jednak niczego nadzwyczajnego  nie znajduję, ani rakiet kosmitów, ani krążących w powietrzu „talerzy”. Dlaczego tak myślałem i myślę, bo do dzisiaj jestem przekonany, że większość napisanych przez Miłosza książek musiała być mu dyktowana przez jakąś „siły wyższe”. (Gdy się czyta uważnie jego prace, można zauważyć, że poeta sam mówi w paru miejscach o tym, że ktoś mu dyktuje to co ma pisać). Nie mogę uwierzyć, aby jeden człowiek posiadł tak ogromną wiedzę, mądrość i pamięć, aby sam z siebie mógł stworzyć taki przeogromny dorobek.  A jednak go stworzył, ciężko i wytrwałe pracował, bo inaczej nie umiał żyć.  Nagroda Nobla, ani opisywanie polskości nie było jego celem w Ameryce, a jedynie praca była ucieczką  do „zdrowia psychicznego”. Poprzez pracę i wielkie zainteresowania właściwie wszystkim przystosował swój „mrówczy” tryb życia do społeczeństwa w którym się znalazł i chciał zaistnieć. Czasami zaraz po przylocie z Europy zastanawiając się, czy jest ono zupełnie niezależne i wolne od wszystkiego, czy jest ono zdrowie czy szalone. Teraz pod domem na Bogusławskiego  myślę o wielu rzeczach na raz, nie jestem w stanie ogarnąć swoich myśli. Jestem tak po ludzku zauroczony tym, co zobaczyłem pod domem Miłosza, muszę dłużej pod nim postać, poobserwować, co się dzieje, lub co będzie się dziać. Tutaj w domu kosmita poeta Czesław Miłosz spędził swoje ostatnie dziesięć lat życia. Zamieszkał w nim 1994 i aż do 2004 żył,  tworzył nowe wiersze, książki, pisał artykuły, felietony, przekładał poezję angielską. W wieku 83 lat wciąż „pracował na pełnych obrotach”, dopiero kilka miesięcy przed śmiercią w 93 roku życia otrzymał rozkaz spocznij, ale i tak na łożu śmierci wciąż dyktował swoje wiersze, książki które planował wydać. Zadziwiająca kosmiczna energia, pracowitość, siła oraz chęci życia.

Poeta kosmita Czesław Miłosz po prawe pięciu dekadach wraca do kraju z emigracji, jako człowiek zamożny, milioner. Cicho i bez rozgłosu tzw. publicity, o jego powrocie wiedzą od dawna jego przyjaciele i tzw. Dwór Miłosza.  Polska,  społeczeństwo nie potrafi uhonorować go w taki sam sposób jak Henryka Sienkiewicza czy Marię Konopnicką, nie otrzymuje  żadnej willi, dworu ani pałacu.   Jedynie Tytuł Honorowego Obywatela Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa nadany przez Radę Miasta 6 listopada 1993 roku. ( Sławomir Mrożek otrzymał ten zaszczyt już w 1990  roku).  Prasa pisze, że Kraków podarowuje poecie  skromne dwupokojowe lokum w uznaniu zasług. (Fake news!!!). Ale to nie jest prawdą, poeta od miasta nic nie otrzymuje, a za mieszkanie znalezione na rynku nieruchomości i wyremontowane przez przyjaciół poeta płaci z własnej kieszeni.   Jego ogromne zasługi  na polu literatury polskiej i przywiązanie do Krakowa  od 1945 roku, nie zrobiły na nikim w Królewskim Mieście większego wrażenia.
Z drugiej strony można spojrzeć na poetę kosmitę jako emigranta, który po prawie pięćdziesięciu latach wraca  na „ojczyzny łono”, jako bogacz i człowiek sukcesu na polu literatury. Żaden z XIX emigrantów literatów i tych po II wojnie światowej nie wrócił do ojczyzny i żył w niej jako „zdobywca”, ze sprzedaży swoich książek, twórczości. Zdecydowana większość emigrantów po 20 czy 30 latach na emigracji w Ameryce, „najbogatszym państwie świata, raju emigrantów”  nie ma za co wrócić do ojczyzny, nie ma z czym wrócić, a nawet po co wracać, są i tacy co chętne by wrócili nawet i dzisiaj, ale nie mają na bilet lotniczy.
Poeta kosmita nie ma za dużo szczęścia do urzędników i ludzi sprawujących władzę, ale ma ma ogromne szczęście do ludzi, to oni Dwór Miłosza jeszcze za życia poety organizują w Krakowie festiwale, spotkania poetyckie patronowane jego imieniem i nazwiskiem. Z czasem, już po jego śmierci jak podaje Wikipedia powstanie Miłosz Festival –największy Festiwal literacki w Polsce i Europie Środkowej organizowany co roku, w maju w Krakowie. Festiwal gości osobistości światowej literatury: poetów i prozaików – w tym laureatów Nagrody Nobla – a także krytyków i tłumaczy. W trakcie Festiwalu odbywają się spotkania autorskie, wieczory poetyckie, debaty i spotkania panelowe.
Miasto Krąków  i wiele innych instytucji kulturalnych w Małopolsce i w Warszawie  przyczyniają się finansowo do Festiwalu, dlatego pan Czesław jako emigrant – poeta może powiedzieć za wspaniałym poetą Janem Kochanowskim te słowa:
“I wdarłem się na skałę pięknej Kalijopy gdzie dotychczas nie było znaku polskiej stopy”.

Oznacza to, że dokonał wiele, jako twórca i jako człowiek, nie przepadł w tłumie innych wstających o świcie do pracy i kładących się spać z uczuciem, że tracą życie w walce o chleb codzienny. On nie musiał wybierać, za co ma dzisiaj zapłacić, czy za światło czy za telefon, albo poczekać jeszcze kilka dni i trzymać pieniądze na czynsz za mieszkanie. Jego plemienna polszczyzna staje się narzędziem do podbijania kosmosu literackiego świata. Doskonale wiedział, że to, co chce/może wyrazić/wypowiedzieć będzie tylko miało sens w języku polskim. Posługiwanie się językiem polskim to nie tylko przywilej, ale i konieczność a także ucieczka do przeszłości. Ameryka nie starła go z powierzchni ziemi jak wielu przed nim i po nim, uratował się, jako Polak, który zawsze chciał być Litwinem, ale nie mógł nim być, bo Polak i polskość nie dała się „amputować”, bez niej byłby kaleką całkowitym. Ale litewskość też poecie była przydatna jak wiadomo w czasie wojny chodził po Warszawie z litewskim paszportem w kieszeni, pisano o tym sporo a poeta  rodem z Lubelszczyzny, żołnierz generała Maczka, weteran II wojny światowej osiadły w Kanadzie Wacław Iwaniuk, nawet w swojej twórczości wypominał Miłoszowi jego litewski paszport, który pozwolił mu uniknąć większych represji podczas okupacji w Warszawie, a nawet pomógł otrzymać piękne mieszkanie.

Dlaczego poeta  wybrał Kraków, wielu mnie się pytało znajomych, dlaczego nie Warszawę, albo Wilno, przecież faworyzował Litwinów w Ameryce, sam się nawet za Litwina się uważał. (W zależności od sytuacji w jakiej się znalazł, poza tym nie zawsze to samo mówił dziennikarzom polskim a na przykład dziennikarzom kanadyjskim czy amerykańskim, podobnie zresztą jak poeta rosyjski Joseph Brodsky).  Ogólnie można powiedzieć, że wybrał Kraków, bo z jego punktu widzenia Kraków mógł dać mu najwięcej korzyści, to było jego miasto. Kosmita Miłosz rzadko, kiedy kierował się uczuciem czy sympatią, zawsze do życia podchodził pragmatycznie, żadne inne miejsce na ziemi nie było lepszym od Krakowa. Owszem mówił, że Wilno bardzo przypomina mu Kraków, ale w Wilnie nie było „dworu Miłosza”, ani nie mówiono po polsku. Kraków to Uniwersytet Jagielloński i jego armia profesorów znajomych, wielu z nich z czasem stanie się przyjaciółmi poety.  Kraków to Wawel i grobowce najwybitniejszych Polaków, ale przede wszystkim wspomniani już ludzie, tak zwany „dwór krakowski Miłosza”, na który składali się krakowscy przyjaciele profesorzy, redaktorzy, dziennikarze, studenci i znajomi noblisty. Kraków to „Tygodnik Powszechny” w którym poeta miał zawsze miejsce na swoje felietony,  twórczość, etc. Lista jest bardzo długa, można podać ze sto nazwisk, ale najważniejszy był/jest profesor Aleksander Fiut oraz wydawca/redaktor Jerzy Illg. Profesor zadbał o poetę od strony akademickiej/uniwersyteckiej a  redaktor wydawnictwa „Znak” od strony promocyjnej/wydawniczej twórczości poety z Kalifornii. Do Krakowa o wiele chętniej przyjeżdżali/przyjeżdżają dziennikarze z rozmaitych mediów, badacze i tłumacze twórczości kosmity napisanej w języku polskim nie litewskim z różnych krajów. Kto w Wilnie wydałby po polsku wiersze kosmity? Kto po jego śmierci będzie w Wilnie organizował festiwale i czytał na nich wiersze po polsku w Wilnie? Wreszcie, kto w Wilnie wziąłby na swoje barki ciężar spuścizny poety od strony prawnej, finansowej lub międzynarodowych kontaktów  z zagranicznymi autorami, wydawnictwami, etc. Miłosz doskonale wiedział, co robił i więcej na te temat nie ma, co pisać. Genialność poety i biznesmena/promotora swojej twórczości może być wzorem dla milionów artystów, ale są małe szańce, aby ktoś mu dorównał. Po raz kolejny patrzę w okna mieszkania poety na pierwszym piętrze z nadzieją, że go tam zobaczę, tam za szybami w sierpniowym zmroku i ciszy chciałem go dojrzeć. Wiedziałem od przyjaciela Marka Skwarnickiego, że pomimo wieku poety kwitło tam bardzo bogate życie towarzyskie. W tych skromnych dwóch pokojach poeta przyjął „cały Kraków” i „pół świata”, wszystkich tych co chcieli korzystać z jego książek i mądrości życiowej.
Zrobiło się późno, jest już po 19, dzwonię do przyjaciół, że wrócę do domu bardzo późno, może ostatnim autobusem.  (Byłem w gościach u swoich przyjaciół poznanych jeszcze w Ameryce, gdy mieszkali w Los Angeles i Las Vegas, którzy  po wielu latach pracy byli w stanie wrócić do ojczyzny).  Piszę tę informację o nich, znam „tysiące Polaków”, którzy marzą o  tym aby wrócić do ojczyzny i tylko nielicznym się udaje. Miłosz jako emigrant doskonale o tym wiedział.  Chciałbym też, żeby o tym wiedzieli ci co może kiedyś te moje słowa przeczytają. Nie patosu, bez wzniosłości  mogę raz jeszcze powiedzieć, że moi znajomi  byli wyjątkiem, na spotkanych tysiące Polaków, mówiących o powrocie do ojczyzny, jednemu na tysiąc. Oni by wybrańcami losu powrócili, bo mieli – co jest nie bez znaczenia – za co powrócić  – z czym powrócić-. Kupili na Woli Justowskiej niewielki motel chyba, ze dwadzieścia pokoi, rozpoczęli działalność gospodarczą).

Budowa sarkofagu

Minął drugi tydzień (bardzo burzliwy, krzykliwy i pełen niepokojów) od śmierci poety. Co się wtedy nad trumną poety działo nie będę pisał, ani opisywał uliczki wąskiej prowadzącej na Skałkę? Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, gdy ustalono miejsce pochówku pana Czesława w Krypcie a nie na Wawelu, byłem zaskoczony. Miałem pewność, że zostanie pochowany na Wzgórzu, tylko nie wiedziałem, w którym miejscu, bo przy Mickiewiczu, Słowackim i Norwidzie nie było już miejsca. Poczułem w sercu, jakiś nieuzasadniony żal, że pomimo wielkiej dyplomacji i zaradności na polu literatury polskiej poeta za życia „nie załatwił sobie Wawelu”. Zdał się na ludzi, którzy mieli decydować za niego gdzie po śmierci spoczną jego kości. Miałem do niego o to żal – jak to logicznie wytłumaczyć – teraz tego nie potrafię. Wiem, że za życia potrafił wszystko tak „pokierować, „ aby było po jego myśli, czyżby świadomie zdał się na innych, tego nie wiem. Wiem, że pomógł mu po śmierci raz jeszcze wierny przyjacielem Marek Skwarnicki pisząc w tej sprawie do papieża.
Poszedłem na Skałkę.  Drogę znałem dobrze, jest tam pochowany patron pieszyckiej biblioteki Adam Asnyk. Usiadłem na ławeczce w sieni przed kryptą, aby dać nogom wypoczynek, młody Paulin, był zajęty czytaniem, z głośników sączyła się muzyka śpiewów gregoriańskich. Pomiędzy dźwiękami muzyki a odgłosem tępych metalowych narzędzi budowano sarkofag poecie. Przez kilka dni tam chodziłem i fotografowałem, rusztowania wokół miejsca spoczynku poety. Od robotników dowiedziałem się, że sarkofag nie będzie zbudowany z włoskiego marmuru – ktoś mi to powiedział – ale z granitu polskiego ze Strzegomia, czyli z Sudetów, czyli mojej małej ojczyźnie, o której tyle opowiadałem panu Czesławowi. Po raz kolejny poczułem jak poeta puszcza do mnie oko, kolejne szczęśliwe zrządzenie losu.

Karta wstępu

Od przyjaciela profesora Wiesława Pawła Szymańskiego poznanego na Konferencji Przybosiowskiej w Chicago, dowiedziałem się o dacie pogrzebu i o spotkaniu poetyckim, które zostało zaplanowane po pogrzebie poety w kościele św. Katarzyny. Zaproszenia, czy karty wstępu – z tego, co zrozumiałem od Wiesława – miał mieć „Tygodnik Powszechny”, ale gdy do redakcji poszedłem, dowiedziałem się, że wszystkie zaproszenia dawno zostały rozdane.  Jedynie, co, to zdążyłem wpisać swoje kondolencje w księdze wystawionej w magistracie miasta Krakowa.  Wiesław bez chwili wahania oddał mi swoją kartę wstępu, mówiąc; dla ciebie to będzie wiele ciekawsze niż dla mnie.  Nie chciałem przyjąć jej, bo wiedziałem z licznych rozmów z Wiesławem, że poezja poety z Kalifornii była mu też bardzo bliska i z tego, co zrozumiałem, napisał on i obronił pierwszą pracę magisterską o twórczości autora „Traktatu poetyckiego” w Polsce. Broniłem się tym, że nie wypada mi jej od niego brać, bo to w sumie jest to jego Kraków, nie mój, ja jestem tylko przybyszem z planety Ameryka, nikt tutaj mnie nie zna, a dla niego będzie to okazja spotkać wielu znajomych tam sporo osób, których może nawet nie widział od miesięcy czy od lat. Wtedy z pamięci zarecytował fragment „Traktatu poetyckiego”;

Fiakry drzemały pod Mariacką Wieżą. 
Kraków malutki jak jajko w listowiu 
Wyjęte z rondla farby na Wielkanoc. 
I w pelerynach kroczyli poeci. 
Nazwisk ich dzisiaj już się nie pamięta. 
Ale ich ręce były rzeczywiste, 
Spinki, mankiety nad blatem stolika. 
Dziennik na kiju niósł Ober i kawę 
Aż minął, tak jak oni, bez imienia. 

Dalej już się nie wymawiałem, wziąłem od niego kartę wstępu, jednak nie było mi dane z niej skorzystać, bo akurat w tym samym dniu, gdy wróciłem do domu zastałem znajomych ze Lwowa. Gospodarze zaplanowali uroczysty obiad, na którym miałem być gościem honorowym w tych samych godzinach, co spotkanie poetów w kościele św. Katarzyny.

Pogrzeb 27 sierpnia

Na pogrzebie byłem, wyszedłem z domu zaraz po 10 rano, bo uroczystość została zaplanowana na 11.  Oglądałem ją na krakowskim rynku, jak wielu innych rodaków stojąc przed Bazyliką Mariacką. Przekaz na telebimach był bardzo czytelny, dlatego nawet w duchu się cieszyłem, że nie jestem w samym kościele, bo będąc na zewnątrz mogę więcej zobaczyć. Po ceremonii pogrzebowej wielotysięczny pochód, rozciągnął się jak wąż i powoli ruszył spod Bazyliki w stronę ulicy Grodzkiej do Ojców Paulinów na Skałkę.  Jakież było moje zdziwienie – gdy w tłumie wielotysięcznym – dostrzegłem idącą wraz z mężem „moją panią” dyrektor Dzierżoniowskiej Biblioteki Publicznej Marię Zarzycką – Chołody. Przywitanie było bardzo miłe i serdeczne, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek. Na trawie Ojców Paulinów spotkałem dawno niewidzianego kolegę z San Francisco, krakowianina, tułacza, wędrowca, emigranta, poetę, artystę, hrabiego Jarka Potockiego, razem słuchaliśmy i oglądaliśmy wybitnych ludzi pióra.  Przemawiał starszy syn poety Tony Miłosz, Adam Zagajewski, Wisława Szymborska, poeci zagraniczni, czytano po polsku, angielsku, hebrajsku, francusku, litewsku. Całość można była oglądać na wielkich ekranach, tak dobrze jak przed Bazyliką Mariacką.

Pierwszy dzień po pogrzebie Poety

Udałem się do państwa Skwarnickich, spotkanie z Markiem było dla mnie zawsze bardzo ważne pod wieloma względami, był on jedynym moim łącznikiem z panem Czesławem od mojego wyjazdy z San Francisco do Chicago. Był moim promotorem, chociaż nigdy o nic go nie prosiłem, poza tym spotkania z nim były dla mnie ogromną radością, niesamowitą przyjemnością i rozkoszą intelektualna i duchową, i nie jestem w stanie tego nawet opisać.  Zawsze przy spotkaniach wymienialiśmy prezenty, były to książki, tym razem od przesympatycznego gospodarza otrzymałem super prezent, bo książkę wydawnictwa ZNAK pt. „Czesław Miłosz O podróżach w czasie”, z piękną dedykacją’ Drogiemu Adamowi na pamiątkę kolejnej wizyty, dzień po pogrzebie Pana Czesława. Kraków 28 VIII 2004. Marek Skwarnicki.  Widywaliśmy się raz na kilka lat, dzwoniłem z Ameryki przeważnie na święta z życzeniami świątecznymi. Gdy dane było mi przyjechać do Polski też do niego dzwoniłem, nie zawsze się z nim widziałem, bo nie zawsze byłem w Krakowie.   Obaj byliśmy zgodni, że wraz ze śmiercią pana Czesława zakończył się XX wiek polskiej poezji, a także to, że on, jako gospodarz od pół wieku poezji będzie poddany próbie czasu, tzw. czyśćcowi, czy świeżość, odkrywczość jego wierszy nie będzie dla następców czystą retoryką. Czy będzie zrozumiały tak jak dla nas jego czytelników był/jest, czy klucz zrozumienia do jego twórczości, nie zostanie wrzucony do głębokiej wody rzeki Lete.  Na moje pytanie, dlaczego Miłosz nie został pochowany na Wawelu, Marek tajemniczo położył palec na ustach, szepcząc teraz nie pora o tym mówić. Gdy palec zdjął z ust powiedział; rozsądek nie pozwala teraz o tym mówić, a dzisiejsza sytuacja w Polsce jest zbyt skomplikowana, abym wyjaśnił ci to w pięć minut. Nie widziałem co mam zrobić z tymi słowami Marka, dlatego zmieniliśmy temat na to, kto zajmę się spuścizną poety, czy powstaną do tego celu jakieś pisma, jak na przykład w Stanach kwartalniki, pół roczniki czy roczniki poświęcone tylko i wyłącznie jednemu twórcy takie jak; The Walt Whitman Quarterly Review,  The James Joyce Quarterly, The Hemingway Review, czy The William Carlos Williams Review. Tutaj Marek przerwał mi mówiąc:
– Drogi Adamie nie musisz się przede mną popisywać.  W Polsce na to nie ma pieniędzy, porozmawiaj z ludźmi w Krakowie, to ci powiedzą o pismach literackich, czy poetyckich u nas. Prawie ich nie ma, a cóż dopiero mówić o piśmie dla „nóg owadzich”, czyli Miłoszu, kto to kupi, to na to da pieniądze? 
– Wolałbym rozmawiać – jeśli chcesz mnie już w to mieszać – ale z ludźmi z Opola, Białegostoku, czy Szczecina o Miłoszu – powiedziałem przewrotnie. Tutaj w Krakowie za bardzo go kochają, noszą go na rękach i są do niego bardzo przywiązani i zazdrośni. Wiadomo, że Miłosz to kosmos, on sam jest dla mnie kosmitą, ale nie wiem, dlaczego on tym się nie zajął za życia i nie stworzył  pisma poświęconego jego dorobkowi  zanim zamknął powieki. Przecież wiedział, że takie periodyki są w Stanach na porządku dziennym. Krakowscy przyjaciele poety nikomu nie oddadzą – tak łatwo- to „dwór Jagiellonki” rządzi w Polsce.  Miłosz to  kura znosząca złote jajka. Oczywiście są potrzebni mecenasi bez nich kultura nie ma większych szans na przeżycie.

– Adam jesteś fantastą, bezinteresownym fantastą –  za to lubił cię Miłosz – ale pamiętaj Polska to nie  Ameryka, a Kraków to nie Chicago czy San Francisco, tutaj Coca Cola, Shell, czy Fundacja Mobil, nie da pieniędzy, bo takich fundacji tutaj nie ma. Nie mamy też milionerów, nafciarzy, czy samochodziarzy, bankierów, bo prawie wszystkie banki nie są w polskich rękach, wszyscy są na dorobku przede wszystkim pierwsze pokolenie milionerów, nie da na kulturę. Oznacza, że stoimy twarzą na przeciw surowego powstającego kapitalizmu. Nikt nie da na kulturę, nawet nasze przepisy prawne, to bardzo komplikują, nie zakładają takiej możliwości dawania na kulturę. A po drugie Polacy po prostu – jak wiesz- nie interesują się poezją. W Polsce też nie mamy uczelni tak wielkich i bogatych, prywatnych jak amerykańskie, do których tych chodziłeś,  to  wiesz jak to funkcjonuje,  z dochodami setek milionów dolarów.   Naszych profesorów nie nauczono zarabiać na nauce, kulturze, literaturze. U nas nie ma kierunków studiów jak zarządzać kulturą i na niej zarabiać. U nas państwo do wszystkiego dopłaca, a prywatne uczelnie, bo takie też u nas są szukają jak najwięcej studentów, bo na nich się zarabia, nawet jeśli poziom nauczania będzie niski, zresztą państwowe uczelnie też starają się coraz mniej wymagać od studenta.  Student jak reszta społeczeństwa nie czyta. Coraz niższy poziom czytelnictwa, do tego dochodzi coraz niższy poziom edukacji, brak promocji pism literackich w mass mediach, a to oznacza, że jeśli nawet takie pismo jak np. „Twórczość” czy „Odra, „Dialog” czy „Nowe książki” są wydane za pieniądze podatnika, ich nakład jest znikomy i one „żyją w próżni”, czyli faktycznie ich nie ma w świadomości czytelnika. Jak wyobrażasz sobie nakład przyszłego kwartalnika, „Miłosz”? Niech będzie to rocznik, bo co kwartał to za często jak na Polskę. Sto, dwieście, może pięćset egzemplarzy. Sama redakcja, redaktorzy, korektorzy, autorzy zabiorą połowę dochodu, a gdzie drukarnia, papier, i tak dalej. Poza tym, kto miałby takim pismem kierować, kadra profesorska/uniwersytecka? To są naukowcy,  ludzie uczeni, oni nie mają pojęcia o marketingu, czy biznesie, oni nie maja żadnego pojęcia w tym zakresie. Po raz kolejny mówię ci, Polska to nie Ameryka. Nikt nie wpadł na pomysł, aby wydać kwartalnik poświęcony Mickiewiczowi, Słowackiemu czy nawet Norwidowi, a ty ze swoją głową amerykańską, chcesz wydawać pismo poświęcone Miłoszowi. Sam widziałeś, co się działo pod kościołem na Skałce, ulotki, banery, stoliki,  protesty, etc. Miłosz nie dla wszystkich był wielkim poetą, promotorem polskości w Ameryce i świecie, dla wielu był niegodny tego miejsca, zaszczytu, wielu miało wątpliwości czy w ogóle był poetą. A nawet jeśli był, to wcale nie oznacza, aby pochować go wśród  „prawdziwych” Polaków.
 Marka argumenty łatwo mnie przekonały, w szczególności podobało mi się spostrzeżenie, że na czele takiego pisma powinien być człowiek biznesu, który trzymałby wszystko w swoich rękach, a nie człowiek, który całe swoje życie spędził na czytaniu książek i pisaniu książek. Zeszliśmy na temat pogody i lata, mojego wyjazdu do Lwowa, Marka rodziny w USA. Po godzinnej sympatycznej rozmowie o panu Czesławie i ogólnie, co teraz będzie się działo z i w polskiej poezji, udałem się do Krypty Zasłużonych klasztoru oo. Paulinów na Skałce. Nie chodziło nam o to, aby dojść do jakiś konkretnych wniosków i przy filiżance herbaty rozstrzygać, w jakim punkcie jest teraz poezja polska.

Marek dobrze wiedział, o czym ja mówiłem i ja wiedziałem, o czym on mówił, tak naprawdę nie rozmawialiśmy o poezji, Nobliście, polskiej kulturze, ale o pieniądzach i relacjach ich pomiędzy kulturą a nową powstająca grupą społeczną na barkach których będzie spoczywać wartość naszej kultury.  Tym niemniej byłem bardzo ciekawy jak się dalej potoczą losy pośmiertne jednego z największych poetów naszych czasów.

.Na Skałce

Wyszedłem z mieszkania Marka i Zosi – jego żony-, która zawsze nam przy rozmowach dyskretnie towarzyszyła z uczuciem, że Miłosz zawsze zostanie po stronie pamięci. Nie nie herbata, ale lampka whisky wypita u państwa Skwarnickich spowodowała, że po drodze kupiłem „małpkę Smirnoffa” i dwa znicze, cały sarkofag tonął w wieńcach kwiatów. Ale zanim wszedłem do krypty usiadłem w przedsionku ma znanej mi dużej wygodnej ławie. Tak jak wcześniej Paulin obsługujący mały sklep z pamiątkami, zajęty był czytaniem, grała muzyka gregoriańska, paliły się świece na grobowcu poety, od kwiatów było duszno.

Zbierałem w sobie siły, myśli i odwagę, aby wstać i podejść do sarkofagu – z granitu Gór Sowich – tak go sobie w myślach nazwałem. Zajęło mi to chwilę, zanim się przemogłem, „stanąłem twarzą do Niego”, chociaż nie wiedziałem gdzie mogą być nogi, a gdzie głowa. Z trudem znalazłem miejsce na umieszczenie moich zniczy wśród leżących na nim wieńców, kwiatów, palących się świec.  Zapaliłem swoje, wyjąłem z torby wiersz pt. Miłosz, który lata wcześniej wysłałem do poety (był w tomiku pt. „Chicago miasto nadziei”), rozpocząłem recytacją z pamięci a później czytaniem z kartki. W nakrętkę od butelki wlałem kilka kropel alkoholu, który jednym ruchem ręki rozlałem po kwiatach, szepcząc; to dla pana, panie Czesław, za Pańską duszę, aby tam gdzie przebywa teraz ugoszczono ją godnie, za Pańską pomyślność.  (Po raz pierwszy polałem ja, zawsze polewał pan Czesław, nigdy nie śmiałem przy stole wyciągać ręki po butelkę przy nim). Małymi łykami popijałem przeczytane słowa wiersza. Nie, nie płakałem, czułem się dziwnie, tak jak w Berkeley, byłem szczęśliwy, że w ciszy i spokoju w krypcie wielkich Polaków oddawałem mu hołd prasłowiański, na który w moich oczach w pełni sobie zasłużył, którego stałem się dłużnikiem w sobie tylko wiadomy sposób. Usłyszałem jego pomrukiwania spod płyty grobowca, takie same, gdy recytowałem mu z pamięci jego wiersze w Berkeley patrząc na światła miasta San Francisco. Dał mi znak, że jest zadowolony.  Ciało moje przeszył dreszcz, ten sam dreszcz, który zawsze odczuwałem pukając do drzwi jego domku na zboczu wielkiej góry, poczułem bryzę wiatru oceanu wiejącego wprost w moją twarz spod mostu Golden Gate. Byliśmy sami, tylko we dwóch, w uszach miałem jego słowa: z pańska ortografią jest nie tęgo, to dobrze, że nie jest pan poetą polonistą i ten jego uśmiech i śmiech, którego nie da się zapomnieć. I ten jego ujmujący sposób bycia, opowiadania czegoś, z czego przeważnie on sam tylko się śmiał.

Miłosz

Mógłby być górskim wodospadem
nigdy pustynią czy ziemią jałową
wielkim jagiellońskim dębem w  cieniu którego
umęczony wędrowiec zawsze znajdzie wytchnienie
potrafił z powietrza wyłapać bąbelki życiodajnego tlenu
nasycić nim poezję, słowa jego są jak ziarna
które w czytelniku rosną,  rozwijają się, kwitną
kołyszą się łany czekając na rękę żniwiarza,
jest księżycem, który przyciąga fale morza
a piękne kobiety śpią niespokojnie,
jest aniołem z wielkimi krzaczastymi brwiami
w kształcie skrzydeł ptaka spłoszonego
w środku nocy z gniazda do którego nigdy już
nie powróci, ale wciąż pamięta zapach trawy
jabłek, biel pokoi, kształty domów, jeziora, rzeki
jest litewskim niedźwiedziem mieszkającym
w pięknym mieście Berkeley
w cudownej Kalifornii, na wzgórzu niedźwiedzi Grizzly
ale on nie pomrukuje, on śpiewa pieśń o tym
że nikomu nie warto zazdrościć, o kolibrach
kwiatach kapryfolium, dziewczęcych pośladkach
biednym chrześcijaninie patrzącym na płonące getto
o miastach do których nigdy nie wróci, tobie i mnie.
Kim jest Miłosz dla mnie tysiące razy pytałem siebie?
matką karmiącą jasną dorodną piersią
z cienkimi  niebieskimi żyłkami
której życiodajne mleko piję w upale chicagowskim.
Jakie jest znaczenie jego poezji w mym życiu?
czy to bilet w podróż do dalekich krajów,
do lasów tropikalnych w których wielobarwny
śpiewak skacze z gałązki na gałązkę
wyśpiewując pieśń starodawnych puszcz
rzek, piasek pustyń wygrzewa się w słońcu
a skały z lekkością  motyli uniosły się w przestrzeń
ku dalekim galaktykom, gdzie czas płynie pionowo.
Miłosz muza żyjąca w cieniu eukaliptusów z widokiem
nad Zatokę  San  Francisco, mieście wielkości mrówki,
którego światła odbijają się w wodzie, jak obłoki,
poeta wierny swoim ideałom młodości,
nadsłuchuje gry świerszczy, patrzy
w jasno-żarzące się ślepia aut, o czym myśli?

W 1990 roku zapytałem go o to przy wódce i śledziach,
słońce w Zatoce już się utopiło, a noc na atramentowo
pomalowała czubki złotego mostu:
Och!!! Panie Adamie –westchnął, gdyby tak się dało
dożyć do setki, a potem raz jeszcze licznik cofnąć do zera.

  Rok 2011 zapowiadał się bardzo pracowicie, zwłaszcza dla „Miłoszologów”. Miałem swoje plany związane z panem Czesławem, niewielkie na miarę własnych możliwości, ale bez pomocnej dłoni nie można było by nic zrobić. Nie jestem człowiekiem instytucją, i nie mam większych możliwości finansowych, bo to finanse poza chęciami są najważniejsze w realizacji planów. Zacząłem skromnie, od prośby – emalia do szkoły im. Czesław Miłosza w miejscowości Schamburg, którą jak sam nazwa wskazuje w XIX wieku założyli emigranci z Niemiec, a sto lat później została ona „zasiedlona” przez Polaków. Szkoła im. Czesława Miłosza, przybrała imię poety z Berkeley w rok po śmierci poety, tj., w 2005 roku. Pełna nazwa po angielsku: Polish American Humanistic Academy Czeslaw Milosz Polish School.

Miałem ogromne szczęście, bo odpisała mi sama dyrektor szkoły Anna Dunajewski, która waśnienie myślała o kalendarzu  na Miłoszowski Rok 2011. Byłem prze-szczęśliwy, że trafiłem na kogoś, kto chciał to samo co ja. Kalendarz prawie kwadrat o wymiarach 30.5 cm x 27.4 cm., pięknie wydany na kredowym papierze, kolorowe zdjęcia a w nim dziewięć pana Czesława mojego autorstwa oraz trzy nieznanych mi autorów. Do zdjęć dołączono wiersze poety, oraz na samym dole kilka słów osób, dla których poeta był ważny. Na każdy miesiąc przypadało jedno zdjęcie i jeden wiersz. Dzięki swoje zaradności pani dyrektor znalazła sponsora kalendarza a patronat honorowy objęło Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”. Kalendarz został wydany w ilości tysiąca egzemplarzy, więc dla każdego, kto chciał go mieć, nie było problemu z otrzymaniem go.

Litwa

Wyjazd na wakacje do Polski był związany przede wszystkim z wizytą w Wilnie. Dzięki uprzejmości (poety, wielbiciela Miłosza, dziennikarza, współzałożyciela i redaktora naczelnego kwartalnika literackiego „Znad Willi”) Romualda Mieczkowskiego (poznałem go na Warszawskiej Jesieni Poetyckiej) urodzonego na Litwie a obecnie dzielącego swoje życie pomiędzy Wilnem a Warszawę. Z Chicago poleciałem do Warszawy a w Warszawie po dwóch godzinach czekania do Wilna na XVIII Międzynarodowe Spotkania Poetyckie „Maj na Wilią Zrozumieć Miłosza. Jak to Romuald później objaśnił zrozumieć Miłosza to jest zrozumieć współcześnie jego twórczość, ale i uwarunkowania, w jakich przyszło mu żyć. Cokolwiek miał na myśli mówiąc o uwarunkowaniach w których poecie przyszło żyć i cokolwiek to miało znaczyć, czułem, że będę w miejscach, w których on był można powiedzieć, sto lat temu.  „Poetycki Maj Nad Wilią” trwał od 29 maja do 2 czerwca, jak zawsze był pełen atrakcji, ciekawostek i przeuroczy pod każdym względem a rozpoczął się w niedzielę otwarciem wystawy malarskiej inspirowanej twórczością Miłosza w polskiej galerii w Wilnie. W poniedziałek 30 maja zaraz po śniadaniu inauguracja festiwalu rozpoczęła się pod pomnikiem Adama Mickiewicza, przywitanie gości przybyłych z kilku kraju przez gospodarza, wspólne zdjęcia z wieszczem Adamem, a o 15 było otwarcie wystawy fotograficznej „Powroty Miłosza” w siedzibie Ambasady RP, w Pałacu Paców w Wilnie. Ale dla mnie najciekawszym dniem był wtorek 31 maja, gdy zaproszeni goście wsiedli w wygodny autokar i udali się do Szetejń, trasą Kowno-Kiejdany-Datów-Świętobrość.  Cokolwiek był nie napisał słowo „ciekawe” będzie  dominować moją wypowiedź. Ciekawe było zwiedzanie  miasteczka Kiejdany, starówki Kowieńskiej, patrzenie na spokojnie i majestatycznie płynący Niemnem, oddychanie powietrzem, tlenem wytwarzanym przez drzewa, które mogły już wtedy rosną, być żywym świadkiem obecności poety w tym miejscu, gdzie akurat stoję. Spacer ulicami i patrzenie na domy, miejsca po których nie tylko mój, ale nasz poeta, jako młody człowiek chodził, środowisko, w którym żył. Wieś litewska Wędziagoła zagubiona pomiędzy lasami polami, świat natury, łąk, dębów, lip długowiecznych zapewne pamiętających małego Czesława obserwującego ptaki wilgi, kosy, muchy, ludzi oraz ptactwo domowe gęgające i piejące, kwaczące i syczące.
W  Wędziagole, gdy zatrzymał się nasz autokar, z prawej strony był mały sklepik, do którego schodziło się po kilku stopniach. Przy nim na ławce siedziały cztery starsze kobiety, które zagadał ni to po polsku ni to po rosyjsku poeta Józef Pless z Niemiec; a wy znacie, kto to takij Czeslaw Milosz. Kakij Milosz – odezwała się jedna z nich? No, wy znacie ten poet, on pisał charosze stichy. Nie, ja nie znaju ni odnowo poeta Milosza – odpowiedziała druga kobiet, dodając. Z nami Miloszow mnoga tak muchi… A tak krótka konwersacja uświadomiła nam, że nazwisko Miłosz na Litwie kowieńskiej jest bardzo popularne. Z lewej strony autobusu był teren małego cmentarza, który rozłożył się wokół drewnianego kościółka, po chwili wyszedł z niego ksiądz, który mówiąc po polsku zaprosił nas do środka, a jeszcze później do swojej malutkiej zakrystii, gdzie ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu zaproponował kalendarz w dwóch językach, po polsku i litewsku, wydany z okazji roku Czesława Miłosza 1911- 2011 Wędziagoła – tu się zaczęło, ciekawy z kolorowymi zdjęciami.. Bez namysłu kupiłem go, teraz, gdy po latach to piszę otwieram i przeglądam miesiąc po miesiącu, na przykład na miesiąc Styczeń / Sausis jest duże zdjęcie kościoła pw. Św. Trójcy w Wędziagole, a na mniejszym zdjęciu pomnik nagrobny Artura Miłosza w grobowcu rodzinnym pradziadka pisarza. Cmentarz na nim pomiędzy grobami wielkimi lipami są pochowani krewni bliscy i dalecy poety sprzed nawet pięciu stuleci, groby, w tym powstańców z Powstania Styczniowego m.in. Artura Miłosza dziadka poety, który w 1863 roku był adiutantem naczelnika powstańczego Kowieńszczyzny Zygmunta Sierakowskiego. Są tam też pochowane prochy Józefa Miłosza – dziadka Oskara Miłosza. Najstarszy z rodu jest Andrzej Miłosz, który w 1605 roku ze swoją litewską chorągwią „towarzyszy pancernych” szarżował na Szwedów pod Kircholmem. (Informuje o tym tylna okładka kalendarza). W tym kościółku znajdują się księgi kościelne z metrykami rodziny Miłoszów, słowem kopalnia wiedzy dla tych, co są ciekawi rodowodu wielkiego poety. Natomiast w miejscowości Świętobrość jest miejscem pochówku pradziadka poety Szymona Syrucia (1807-1870), uwieńczone pięknym nagrobkiem-pomnikiem.  Znajduje się też tam mały drewniany kościółek (zamknięty), w którym „Chrzest otrzymał, wyrzekł się diabła” w 1911 roku. Wokół tego kościół groby, część z nich zapadła się w ziemię z powykrzywianymi nagrobkami.

W miejscowości Serbiny spacerujemy po parku i drodze wysypanej piaskiem pomiędzy stawami, kiedyś ta miejscowość była posiadłością Miłoszów. Jesteśmy też w barokowym kościele parafialnym pw. Św. Piotra i Pawła w Optiłokach, gdzie rodzice poety brali ślub, czyli Aleksander Miłosz i Weronika z Kunatów.

W Szetejnach oglądamy szkołę (drewniana)  założoną przez matkę poety, w niej też uczyła miejscowe dzieci po polsku i wreszcie sama Dolina Issy, czyli wieść Szetejny nad Nieważą, i kąpiel w rzece bardzo malowniczej i dzikiej, bo nie dotkniętej w tym miejscu ludzką ręką, takiej samej jak za czasów pana Czesława. Do kąpieli w rzece dołączył  poeta Janusz Wójcik z Opola. Rzeka malutka w porównaniu z Niemnem, wijąca się wśród łąk, raz płasko, raz pomiędzy stromymi zboczami porośniętymi olchami i wierzbami.  Oglądana ze stromego i wysokiego brzegu płynęła aż po sam horyzont, trudno było oderwać od niej wzrok, taka blisko oczom jakby była na wyciągnięcie dłoni.  Jej kręte koryto z niezliczonymi zakolami przypominało węża wijącego się wśród traw, tworzyło pętlowe wygięcia, wypełniającymi koryto lustrzaną wodą  między jej zakrętami. Koniec maja na Litwie, przepiękna pogoda, bardzo ciepło, ptaki śpiewają, woda mruczy, marzenie aby akurat w tym miejscu być spełniają się. Może dla kogoś, kto nie znał Miłosza i nie rozmawiał z nim, nie słuchał jego głosu pełnego rozmodlenia, którym opowiadał o swoim raju na ziemi,  nie czytał jego poezji, miejsce te, lub miejsca niczym szczególnym się nie różnią od innych miejsc. Ale Miłosz to był kosmita, on oczarowywał, nawet krzaki na rzeką wydają się być nadzwyczajnymi krzakami, a badyle rosnące wzdłuż koryta rzeki to czysta metafizyka, ma się wrażenie, że jest się cząstką wielkiej literatury, kosmosu, ach żyć i nie umierać, tak bardzo się chce żyć w tym błogim spokoju. To, co zobaczyłem na własne oczy przerosło moje oczekiwania, tam właściwie nic się od roku 1911 nie zmieniło. Te same kościoły, cmentarze, rzeka, szkoła, jedynie drogi wspaniałe, dużo lepsze od naszych polskich, bo nie ma nich aut – zauważył poeta z Francji, uczestnik tego spotkania. Zobaczyłem świat, który wiele dekad wcześniej pan Czesław oglądał swoimi młodymi oczami, który opisał w książce pt. „Widzenia znad Zatoki San Francisco” tutaj czas jakby wpadł w jakąś „dziurę ” i się nie poruszał ani pół kroku do przodu. Byłem zauroczony i zdumiony tym, co zobaczyłem. To, że były w nim już telefony, łazienki, samochody poruszające się nie po drogach sypkich latem, a błotnistych wiosną i jesienią, i lekarze i nikt nie musiał ufać domowym lekom i czarownikom ze wsi.

Do  pełnego zadowolenie może nawet i szczęścia był spacer śladami, ulicami Miłosza po Wilnie. W środę 1 czerwca przez ponad trzy godziny chodziliśmy po mieście Miłosza i Mickiewicza, a także Słowackiego i polskich poetów romantycznych, wspaniałego pisarza historycznego Józefa Ignacego Kraszewskiego oraz kompozytora Stanisława Moniuszko, który w Wilnie się nie urodził ani nie wychował, ale napisał / skomponował operę  Halka, której prapremiera miała miejsce właśnie w Wilnie. Wilno miasto Miłosza, poetów  z Grupy Żagary, można opisywać miasto na wielu stronach.

Nasz przewodnik po mieście poeta Wojciech Piotrowicz to chodząca skarbnica wiedzy o mieście i Polakach na Litwie. Jego wiedza a przy tym urok osobisty czynią, że spacer stał się prawdziwą rozkoszą. Jesteśmy tym  człowiekiem oczarowani, idąc ulicami wybrukowanymi kocimi łbami, wędrując  od knajpki do knajpki, oddychamy atmosferą miasta. Odwiedziliśmy także siedzibę przedwojennego polskiego radia, Uniwersytet Wileński, ach Uniwersytet Stefana Batorego, jakże ważna uczelnia w tej części Europy. Uczelnia Mickiewicza i wiele, wielu sławnych ludzi,  a w nim w XXI wieku nie próba, ale szeroko planowana akcja zacierania polskich śladów, zbijanie polskich literek, etc. Byliśmy też w gimnazjum im. Zygmunta Augusta, klasztorze Bazylianów,  sławny Zaułek Literacki, Mała Pohulanka,   na przepięknej ulicy Mickiewicza teraz Giedymina.  Wilno sprzed siedmiu dekad, w którym rozmawiano po polsku, gdzie Litwinów prawie nie było, decyzją Stalina stało się miastem litewskim. Dzisiaj, patrząc na nie okiem turysty  z Polski  można się poirytować, pół godziny czekanie na kelnera, aby podszedł do Polaków  rozmawiających przy stolikach po polsku, chcących zamówić kufel piwa. Knajpka prawie pusta, kelnerzy stoją przy barze, rozmawiają, nie widzą klientów, mogliśmy wyjść już po dziesięciu minutach, ale chciałem zobaczyć jak pracują ludzie w nowej kapitalistycznej rzeczywistości na Litwie, w sercu stolicy Państwa, dziesięć  minut spacerkiem od gmachu litewskiego parlamentu. 
Nie znam przedwojennego Wilna, nie wiem czy Wilno uległo zniszczeniu podczas wojny tak jak mój Wrocław czy przetrwało zawieruchę jak Kraków, ale myślę, że te uliczki i ulice Miłosza niewiele się zmieniły, chociaż samo miasto na pewno tak. Wiele dawnych wiosek  wokół miasta dzisiaj  jest jego dzielnicami. Miasto się rozrastała a domy budowane w centrum wiele lat temu albo popadły w ruinę, albo zmieniły swój wygląd architektoniczny. Oczywiście dla wyobraźni ludzkiej sto lat różnicy pomiędzy jednymi a drugimi to żaden problem, ale ja chodząc Wilnem Miłosza tym trzecim okiem chciałem też wiedzieć Wilno Mickiewicza. Chciałbym zobaczyć relacje pomiędzy cieniami tych, co już dawno odeszli i cieniami tych wciąż ”namacalnych” w mieście. Cienie widzialne i niewidzialne a pomiędzy nimi daty rok 1811, 1911, 1863,1945, 1830, 1930, daty niby przypadkowe, a jednak dla moich cieni widzialnych i niewidzialnych istotne. Jest tych dat oczywiście wiele, wiele więcej, ale z perspektywy maja 2011 roku Wilno jest stolicą państwa, które zdecydowanie nie chce patrzeć w przeszłość tylko w przyszłość.

Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie dzielnica Zarzecze, dzielnica Wilna, (w niej jedliśmy obiad) całkowicie brudna i zaniedbana, z „tysiącem opuszczonych domów”, wyłamanych drzwi i wybitych okien. Ale mimo wszystko nad wyraz urocze miejsce, nawet bym powiedział piękna dzielnica, do której idzie się przez most zakochanych (na rzece Wilejce)  a na nim „milion kłódek”. W dzielnicy tej przed wojną mieszkał K.I. Gałczyński ze swoją żoną. Aby to wszystko zobaczyć, wysłuchać opowieści Wojtka Piotrowicza, to i tydzień było za mała. Te kilka dni w Wilnie spędzone wśród poetów, ludzi ciekawych przeszłości, piękną polszczyzną opowiadających o swoich rodzinnych losach, które stały się losami Polski, wszystkie te wrażenia, doznania odcisnęły się na mojej psychice, legendarne miejsca poetów, pobieżnie, ale dotknęła moja stopa, chodząc po ziemi czułem się jak w niebie. To za sprawą pana Czesława, gdy nie jego setna rocznica urodzin, gdym go nie spotkał nie rozmawiał z nim tutaj dzisiaj by mnie było. Nie spotkałbym wielu wspaniałych ludzi, dobrych i życzliwych, którzy poza wieloma innymi zajęciami, piszą od czasu do czasu wiersze.  Wilno pomimo pewnego kwasu spowodowanego zachowaniem Litwinów wobec Polaków- odczuwałem to na swojej skórze-  jest miastem przeuroczym.  Ciekawość czasów Wilna z młodości Miłosza, została nasycona, moje marzenia i dusza zostały nakarmione. Choć jak już wspomniałem niewiele widziałem i zobaczyłem, w tak krótkim czasie, jednak byłem spełnionym człowiekiem. Widziałem Miłosza w Kalifornii,  trzymałem go za rękę przy przywitania i zobaczyłem bagna i moczary, rzeki i jeziora, żaby i pijawki, drzewa i lasy, kościoły i cmentarze, krajobrazy i panoramy ziemi, która wydała człowieka, poetę, o którym wiedziałem więcej niż o własnych dziadkach i przodkach, żyjących gdzieś w kaszubskich lasach zanim pradziadek nie zdecydował się ruszyć za lepszym życiem w stronę Bugu. Pomimo tych wszystkich podróży za poetą i z poetą wciąż twierdzę, że mało znam pana Czesława, wciąż jest dla kosmitą, czego ślady znalazłem w wielu wypowiedziach ludzi, którzy go znali, zresztą on sam wiele razy wspominał i mówił o sobie, że nie wie skąd ta siłą tworzenia bierze się w nim, i kto nim kieruje.

Dolny Śląsk. Dzierżoniów 2011

Szczęście mnie nie opuszczało, a jakie jest ono ważne gdy chcemy coś zrobić, a wiele rzeczy nie zależy od nas tylko samych, przekonałem się gdy nowej  pani dyrektor MBP w Dzierżoniowie Jadwidze Horanin,  podsunąłem pomysł obchodzenia Roku Miłosza.  Ona przystała na moją propozycję bardzo entuzjastycznie. Zaczęliśmy od  holu biblioteki w którym została otwarta wystawa moich zdjęć pt.” Dzierżoniów bliżej Miłosza”. Pani dyrektor  w  swym kreatywnym myśleniu o Miłoszu zorganizowała konkurs plastyczny dla uczniów szkół podstawowych oraz konkurs recytatorski dla uczniów szkół gimnazjalnych i ponad gimnazjalnych. Uzgodniliśmy, że zorganizujemy także konferencję naukową z udziałem znanych na Dolnym Śląsku naukowców. Dała mi wolną rękę, abym sam według swojego uznania ustalił listę osób, które by mogły zaszczyć bibliotekę i Dzierżoniów.  Na liście umieściłem dwóch profesorów z Uniwersytetu Wrocławskiego panów Stanisława Beresia i Andrzeja Zawady (autor albumu „Miłosz” z serii „A to Polska właśnie”. Wydawnictwo Dolnośląskie. Wrocław.1996). Poza Wrocławiem chciałem zaprosić kogoś z Wilna  lub Krakowa, bliskich miejsc poecie. Ale Wilno przegrało z Krakowem, zbyt duża odległość plus koszty pokrycia przyjazdu, plus zapłata za pracę dla biblioteki, etc.  W Krakowie wybrałem  wspominanego już profesora Aleksandra Fiuta wybitnego znawcy twórczości pana Czesława, którego miałem okazję poznać w San Francisco. Poza tym profesor zaszczycił mnie posłowiem do wydanej w roku 2004 w Rzeszowie przez grono wspaniałych ludzi mojego dziennika pt. „.Zapiski Znad Zatoki San Francisco”.  Ale  tym razem szczęście mi nie dopisało a poszukiwanie kontaktu z panem Aleksandrem skończyło się niepowodzeniem.  W notesie krakowskich znajomych był jeszcze telefon profesora Wojciecha Ligęzy, (poznaliśmy się w roku 2000 w Toronto, gdy zostaliśmy laureatami Międzynarodowej Nagrody Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich w Kanadzie), ale pech chciał, że też nie mogłem się z nim skontaktować. Czas naglił wybrałem, więc redaktora Jerzego Illga, (redaktor pisma „NaGłos”, w którym publikował moje wiersze i wspomnienia o San Francisco i Kalifornii w tzw. kalifornijskim numerze pisma) i tutaj strzał w dziesiątkę, szczęście dopisało bo redaktor Jerzy odezwał się natychmiast.

W czerwcu odbyła się konferencja  na którą  przyjechał pan Jerzy z żoną Joanną  prosto z urlopu z Mazur. Pani Joanna ( redaktor wydawnictwa ZNAK, opracowała min. wybór esejów Czesława Miłosza pt. „ Metafizyczna pauza”) , niestety nie mogła być nawet słuchaczem, tej interesującej konferencji bo wraz z psem wielkości małego cielaka została w hotelowym pokoju. Konferencja odbyła się w prestiżowym miejscu, najważniejszym w mieście, bo w Sali Rycerskiej naszego Ratusza. (Nie mógł w ten dzień uczestniczyć prof. Andrzej Zawada, ale spotkanie z nim zostało przełożone na jesień. Warto dodać, że w roku 2015 w 35 rocznicę otrzymania Nagrody Nobla przez Miłosza, profesor Zawada znowu był gościem biblioteki w Dzierżoniowie). Myślę, że pan Czesław byłby zadowolony ze mnie i z konferencji, jak została zorganizowana i przeprowadzona. Zaprosiłem na nią ludzi, których osobiście znał,  cenił, którzy w dużym stopniu przyczynili się do popularyzacji i promocji jego twórczości w kraju. Nie osobiście, ale poprzez moje zdjęcia i narrację ludzi, których znał jego obecność przez te kilka godzin była prawie fizyczna w Dzierżoniowie. Przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie gdy zapytał się z czego żyję, w Ameryce”. W głosie jego wyczuwałem pewien lęk, gdy się dopytywał, gdzie pracuję, mieszkam, jak się dostałem do Ameryki i San Francisco, etc.. Drugim pytaniem było skąd jestem z Polski?  Tutaj w jego głosie była nutka ciekawości?  Zadowolony z moich odpowiedzi, że radzę sobie finansowo wręcz domagał się abym opowiadał mu  o Dzierżoniowie, jak się tam żyło, jak miasto wygląda, jacy ludzie w nim mieszkają, skąd przybyli po drugiej wojnie światowej. Autor Zaczynając od moich ulic nie znał Dzierżoniowa, ani Gór Sowich, a ja wtedy, nigdy bym nie pomyślał, opowiadając mu o małej ojczyźnie, że kiedyś będzie taki dzień, gdy on stanie się literackim bohaterem miasta. Poeta doskonale wiedział, co to są  Ziemie Odzyskane, znał ich historię, żył w czasem, kiedy one za sprawą Stalina stały się częścią powojennej Polski. Na pewno nie byłem, pierwszym, który mu o nich opowiadał, zaspakajać jego ciekawość.  Opowiadałem o  adaptacji moich rodziców w nowym dla nich środowisku, przede wszystkim babki Pauliny, urodzonej pod koniec XIX wieku, jak ona wszystko przeżywała, bo rodzice, raczej nie dawali poznać po sobie co czuli, co myśleli o nowym miejscu.  To, że większość przyjechała w bydlęcych wagonach, nie trzeba było mu mówić, to poeta  wiedział. Przede wszystkim z  przesiedleńców Kresów południowych w Dzierżoniowie było najwięcej, sporo byłych żołnierzy, czyli osadników wojskowych, jak mój ojciec, ale najwięcej było Żydów, dlaczego właśnie w Dzierżoniowie, nie potrafiłem mu powiedzieć. Byli ludzie z centralnej Polski, jak moja mama z Sulejowa oraz mieszkańcy z Podkarpacia od Tarnowa po Przemyśl.  Moje odpowiedzi musiałby być bardzo wyczerpujące, bo poeta nie zadowalał się „skrótem myślowym”. On wymagał, abym mówił o stosunkach ludzi do zastanej powojennej rzeczywistości na tzw. Ziemiach Odzyskanych, poprzez historię własnej rodziny, jej korzeniach i o tym, czy byli świadomi swojej tożsamości. Mówienie o własnych korzeniach nie było łatwe dla mnie, cała moja wiedza kończyła się na dziadkach, co było wcześniej, to czarna dziura, nawet nie znałem imion pradziadków, właściwie nigdy nie myślałem, nie zastanawiałem się nad swoimi korzeniami. W domu nie było portretów przodków, ani sygnetów rodowych, książek ani porcelany, złotych łańcuszków, zegarków, naszyjników po babci czy prababci. Mieszkałem w mieszkaniu po Niemcach, spałem w ich łóżku na ich materacu, siedziałem na ich krzesłach i przy ich stole. Komoda w z marmurowym blatem, a niej muszle z ciepłych mórz, jakieś kiczowate obrazy na ścianach,  łyżki, widelce, noże, zegar stołowy, to wszystko  było poniemieckie. Jedynie  wspomnienia rodziców o Niemcach były już polskie, oni nie lubili Niemców, oni im nie współczuli, przez nich stracili, zabitych członków rodziny, bliskich,  wszystko, łącznie z latami młodości.  Nie muszę dodawać, że jak najgorsze były ich wspomnienia o nowym miejscu, nawet wrogość do niemieckich kościołów, cmentarzy, budynków w których urządzono polskie urzędy. Ludzie, którzy przybyli po 1945 do miejsc, które dzisiaj nazywają się Pieszyce, Dzierżoniów, Ząbkowice, Walim czy Bielawa, moje małej ojczyzny byli zza Buga, z Wołynia Łucka, Równego, spod Stanisławowa i Lwowa, spod granicy Rumuńskiej. Nie było wiele osób z Wilna czy Wileńszczyzny, ale wszyscy się dogadywali pomimo tego, że był ogromny bałagan i w ludzkich uczuciach i polityce i sferze duchowej, bo Bóg dopuścił do tego, że tyle niewinnych ludzi zginęło, jak mawiała moja babka. Jako młody człowiek/chłopak w głowie miałem tysiące innych ważniejszych spraw, interesowanie się korzeniami rodzinnymi, nie należało do „strefy” moich zainteresowań. Miłosz uświadomił mi, że moi rodzice, babka, właściwie tak jak ja, z jedną walizką wybrali się w „szeroki świat, w siną dal”. Te wielkie wędrówki milionów ludzi po zakończeniu wojny, (nie ze swoje woli) nie robiły na mnie większego wrażenia, po prostu Stalin kazał, on rządził, jego się bano. Dopiero rozmowa z panem Czesławem uświadomiła mi, że, czegoś mi brakuje w zrozumienie świata, że do tej pory pisanie czy rozmyślanie nad własną rodziną, nowym miejscem życia rodziców i mojego urodzenia nie miało dla mnie żadnego znaczenia.  Myślenie o przeszłości w ten sposób, doszukiwanie się własnych korzeni, tożsamości, było obce wszystkim moim znajomym, kolegom z podwórka i bliskim. Jestem pierwszym pokoleniem urodzonym na Dolnym Śląsku, kilka lat po wojnie. To pan Miłosz uświadomił mi, że moi rodzice byli może nie takimi samymi emigrantami jak ja w  Kalifornii, ale emigrantami. Z czasem, gdy ta odkryta wiedza, nowa świadomość samego siebie zaczęła mnie nie tylko dręczyć, ale domagać się odpowiedzi, kim jestem, skąd pochodzę.  Poezja stało się „polem do odpowiedzi i wspomnień”, zbudowałem płaszczyznę na której budowałem i wciąż buduję swoją tożsamość. Raz jeszcze można powiedzieć, że bez pana Czesława nie byłoby tego wszystkiego napisałem. Oczywiście on nie mówił mi „pisz pan o Górach Sowich’ , albo o Dolnym Śląsku.  tak powstał poemat „Dolny Śląsk” publikowany w paryskiej „Kulturze”, (1998, numer 10) i tak powstała „ Poetycka Trylogia Sowiogórska” z jej pierwszym tomem pt. „Legenda o poszukiwaniu ojczyzny” (2001) (wpływ rozmów z panem Czesławem), czy zbiór wierszy pt. „Bielawa randka trzech sylab” (2014), czy „Bogaty strumień Dzierżoniów” (2012) albo wiersze o Ząbkowicach Śląski i tom pt. „Wiersze spod Krzywej Wieży” (2014).

Tak się zapędziłem w swoim myśleniu o Polsce, i o tym, co tutaj pozostawiłem, że z mapami, przewodnikami turystycznymi pisałem wiersze o Górach Sowich, Srebrnej Górze, Pieszycach, czy Bielawie. W 2016 roku po powrocie ułożyłem tomik z nowymi wierszami pt. „Jak zdobyto Dziki Zachód”, (2017), który wydałem w Poznaniu. Jest w nim poezja publicystyczną, „brutalną i dzika”, tak określił moje wiersze pan Czesław w jednym z listów do redaktora „Kultury”.  Opisuję w nim „dziki zachód Polski” po roku 1945  oraz daleką Amerykę jej „dziki zachód Ameryki,”, podróż przez cały kontynent do Kalifornii w połowie XIX wieku. Czy potrzebne są do tego opisu słowa wyszukane, inne niż te które na co dzień są wypowiadane przez ludzi żyjących w dwóch różnych rzeczywistościach, w innym czasie który dzielił ich.   Banalnymi, prostymi słowami, mało poetyckimi: głód i cierpienie, tęsknotę za utraconą ojczyzną i nadzieję na lepsze życie w nowym świecie, zwracam się do swoich czytelników. Oczywiście nie wszystkich, tych młody urodzonych w „dobrobycie kapitalizmu” temat emigracji, poniewierki, to już banał i grafomania do kwadratu.  Myślę, że panu Czesławowi ten tomik by się podobał jego brutalność i publicystyczny styl narracji wierszy.  Dzięki niemu, rozmowom z nim,  będąc tysiące kilometrów od miejsca urodzenia w Górach Sowich, nad Pacyfikiem zapragnąłem „zakorzenienia się” w swojej nowo nabytej polskiej tożsamości. Pytania, proste, elementarne„How are you?” Where are you from?”czy „How do you spell your last name”, przestały sprawiać mi kłopot, wiedziałem skąd jestem i kim jestem. Poczułem się wolnym ptakiem który znalazł swoje „terytorium”, do życia.
Gdyby nie jego książki „ Szukanie Ojczyzny”, nie było by np. powstanie Towarzystwa Miłośników Dolnego Śląska w Chicago, którego byłem pomysłodawcą i współzałożycielem.

Piszę o swoich osobistych sprawach nie dlatego, że chciałbym porównywać siebie z panem Czesławem, nie o to mi chodzi.  Nie chcę też być zrozumiany jako ktoś, kto obcina kupony od tego, że miał te szczęście, że  spotkał wielkiego poetę.  Jak już wspomniałem on bardzo interesował się Ziemiami Zachodnimi, ale w jego twórczości ten temat nie cieszył się jego uwagą. Mnie zachęcał do pisania o tym, całkowicie zmienił mój poetycki punkt życia w Ameryce. Przecież myślałem, że nie po to przyjechałem do Ameryki, aby pisać o miejscach, których nawet nie ma na mapach Polski, jakiś dziurach, których jest kilkanaście tysięcy w Zachodniej Polsce. On sprawił, że  temat Ameryki, Amerykanów zszedł na drugi plan. Mała ojczyzna, Polacy, patriotyzm, polskość, co to znaczy być Polakiem poza granicami Polski, te tematy wysunęły się na plan pierwszy.   Dlaczego? Nigdy o tym nie myślałem. Doświadczyłem paradoksu, przecież nie po to uciekałem z Polski, tułałem się po obozach dla uchodźców, spałem w wielu osobowych pokojach, korzystałem z jednej łazienki, z kuchni,  mieszkałem w pokojach dwudziestko osobowych, jadłem z cudzych misek, talerzy, piłem z brudnych niedomytych obcych kubków, aby pisać o małej ojczyźnie czy głupich Polakach w Ameryce, bo tak nas Amerykanie widzieli i nadał widzą. Dla wielu znajomych w kraju to, co robiłem w Ameryce wydawało się śmieszne, bo jak można pisać wiersze o „dziurach, zapadłych”, z których, każdy, co ma krople oleju w głowie, chciałby uciec jak najszybciej. Nie mogli zrozumieć, że ja poprzez poezję szukam swojej tożsamości. Czy była mi potrzebna w wieloetnicznej Ameryce, tak była mi potrzebna dla własnego komfortu psychicznego. Gdy Miłosz mi jej nie uświadomił, byłbym innym człowiekiem. Ludzie dziwią się, że po dwudziestu, trzydziestu latach na emigracji mówię i piszę po polsku. Jak to jest możliwe, że pan tak dobrze pamięta polski?   Córka mojej sąsiadki jest już trzecie rok w Anglii i zapomniała polskiego – Mój plan był całkowicie inny, chciałem całym sobą objąć, zrozumieć wielką, wspaniałą, bogatą Amerykę, raj na ziemi dla milionów ludzi, którzy nigdy w nim nie byli. Chciałem nauczyć się jak najszybciej angielskiego, skończyć amerykańskie studia i o Polsce, Europie jak najszybciej zapomnieć, jak o złym koszmarze, śnie, w którym budzimy się przerażeni.  
Kiedyś na początku naszej znajomości zapytałem się go;
– To, dla kogo mam pisać po polsku w Kalifornii zapytałem się go?
– Jak to, dla kogo –zdziwił się – pisze się przede wszystkim dla siebie – odpowiedział.
Kiedyś myślałem, że wiersze pisze się „dla siebie” „dla ludzi” i „nie dla ludzi”. Coraz bardziej jest modne słowo „terapia”, czyli leczenie muzyką, malowaniem, a także poezją. Poezja, jako terapia, wielu emigrantów ją w ten sposób uprawia, ale prawie nikomu ten rodzaj leczenia nie pomaga, a wręcz przeciwnie. Na medytację jest pan za młody, za dużo pana nosi po całym San Francisco, za dużo rzeczy robi pan na raz. Studia, i gazeta, i praca, i ciekawość świata i Polska i Ameryka nakładają się na siebie tworząc coś o określiłbym orkiestra na wiele instrumentów, a każdy z nich jest roztrojony. Sporo wody upłynie pod mostem Golden Gate, zanim potrafi pan zgrać to wszystko, ale proszę się tym nie przejmować, bynajmniej teraz i dzisiaj. Rozmowa z panem Czesławem skończyła się stwierdzeniem, że wydane dwa tomiki wierszy po angielsku nie są ważne, bo poetą amerykańskim nigdy nie zostanę, bo jestem za stary na Amerykę. Do Ameryki przyjeżdża się jak się ma piętnaście a nie dwadzieścia pięć lat.
Nie spodobało się mi to, co poeta powiedział, może nie zrozumiałem go, za dużo było w jego wypowiedzi metafor, dlatego aby zmienić temat wyrecytowałem wiersz, który bardzo mi się podobał:

Jak powinno być w niebie wiem, bo tam bywałem. 
U jego rzeki. Słysząc jego ptaki. 
W jego sezonie: latem, zaraz po wschodzie słońca. 
Zrywałem się i biegłem do moich tysiącznych prac, 
A ogród był nadziemski, dany wyobraźni. 
Życie spędziłem układając rytmiczne zaklęcia, 
Tego co ze mną się działo nie bardzo świadomy 
Ale dążąc, ścigając bez ustanku 
Nazwę i formę. Myślę, że ruch krwi 
Tam powinien być dalej triumfalnym ruchem 
Wyższego, że tak powiem, stopnia. Że zapach lewkonii 
I nasturcja i pszczoła i buczący trzmiel, 
Czy sama ich esencja, mocniejsza niż tutaj, 
Muszą tak samo wzywać do sedna, w sam środek 
Za labiryntem rzeczy. Bo jakżeby umysł 
Mógł zaprzestać pogoni, od Nieskończonego 
Biorąc oczarowanie, dziwność, obietnicę? 
Ale gdzie będzie ona, droga nam śmiertelność? 
Gdzie czas, który nas niszczy i razem ocala? 
To już za trudne dla mnie. Pokój wieczny 
Nie mógłby mieć poranków i wieczorów. 
A to już dostatecznie mówi przeciw niemu. 
I zęby sobie na tym połamie teolog.

Naprawdę, ten wiersz tak się panu podoba,? Spytał się mnie podejrzliwie poeta. I to bardzo mi się podoba, bo jest dla ludzi, jest piękniejszy i ciekawszy niż te pańskie traktaty moralne i poetyckie – powiedziałem jednym tchem. Jest krótki i wiadomo, o co w nim chodzi. Nastała krępująca cisza, specjalnie tak powiedziałem, by go poirytować, ale on po chwili zaczął się bardzo szczerze śmiać. Jego śmiechu nie sposób jest opisać, trzeba było go słyszeć.

Ironiczny i złośliwy pan Czesław

Śledząc życie i twórczość Czesława Miłosza odkrywałem ku mojemu zdziwieniu od czasu do czasu, takie momenty, które nazwałem jego „chwilami słabości”, w których nie przebierając w słowach dobitnie opisywał to, co leżało mu na sercu. I tak we wspomnianej już korespondencji pomiędzy M. Skwarnickim a nim jest jego opis niechęci do form literackiej wypowiedzi. „Chodziło o to, żeby literackość zanegować, a była dobra pierwsza lepsza. Może i trochę podobne są te szały politycznego zaangażowania dzisiejszych amerykańskich poetów, jak te wariatki Levertov czy Lowella, plus 100.000 innych” (Skwarnicki 109). Miłosz wysoko cenił tę poetkę, religijność, osobisty ton w wierszach, tłumaczył ją na język polski, ale to, że była przeciwko wojnie w Wietnamie, że angażowała się przeciwko rządzącym Ameryką już mu się nie spodobało, dlatego nazwał ją „wariatką”. Warto dodać, że pierwszym znaczącym literackim protestem przeciw wojnie w Wietnamie było czytanie poezji już w 1966 roku zorganizowane przez poetów Roberta Bly’ja i Davida Raya. W następnym roku Walter Lowenfels zredagował antologię, w której osiemdziesięciu siedmiu poetów zamieściło swoją twórczość m.in.  James Dickey, Denise Levertov   oraz Lawrence Ferlinghetti, którego wiersz ”Where Is Vietnam?” napisany w roku 1964 dał tytuł książce. Kolejne dwie antologie wierszy przeciw wojnie wietnamskiej ukazały się w latach 1968  „Out of the Shadow of War” oraz w 1972 roku „Poetry against the War”. Wracając do mnie, osobiście myślałem, że za taką aktywność i różnorodność, jaką prowadziłem w Ameryce pan Czesław mnie cenił i nawet trochę lubił, ale okazało się, że to było moją wadę. W liście do Jerzego Giedroycia napisał o mnie tak:
27 I 1990
Drogi Jerzy,
Przesyłam Ci opis rodzinnego miasta Pieszyce przez Lizakowskiego i dwa jego wiersze. Troglodyta, ale utalentowany. I chyba jedyny poeta – jak dotychczas – który wyłonił się z emigracji lat osiemdziesiątych. (15)
Kto chciałby być Troglodytą, nawet utalentowanym, tym niemniej pan Czesław potrafił „wbić szpilkę” nie tylko mnie jednemu, ale wielu wspaniałym, utalentowanym, mądrym i pracowitym osobom, które znał, którym nawet pomagał, a te rozczarowały go, lub zawiodły? Nie szczędził ironii, sarkazmu, słów krytyki osobom, które znał przez długie dekady, tak na przykład powiedział o poecie Tadeuszu Różewiczu z Wrocławia;
„Pani Agnieszko, przeczytałem Szarą Strefę i jestem zdruzgotany. To czysta grafomania. Te wiersze o poetach. Ale co teraz? Kto się odważy? Młodych można gnoić, ale starych?… Kogo ja popierałem? Cały czas widziałem w nim prostactwo, a jednak popierałem…” (Kosińska, s.344) (16).   Nieźle musiał „podpaść mały Tadziu”, tak nazywał prywatnie Różewicza, skoro tak o nim powiedział 23 października w środę, 2002 roku w Krakowie.  Ale w roku 1948 w Washington DC myślał inaczej w wierszu „Do Tadeusza Różewicza, Poety” pochwalił go, napisał; Chwała stronie świata, która wydaje poetę!      Myślę, że 2002 roku jak i w roku 1948 pan Czesław był prawdziwy a to, że był pełen różnych paradoksów, to ludzka rzecz.
Na drugim końcu świata Kalifornia, na dzień dobry dała poecie schronienie, wytchnienie, pracę, dom, ubezpieczenie zdrowotne, możliwości do godnego, wygodnego życia i tworzenia i wszystko to, co najlepszego jest dla emigranta, poeta traktuje ją jako miejsce nieomal zesłania. Piszę: :Kalifornia wydaje mi się nieprawym dzieckiem albo ilustracją do bajki o głupim Jasiu”.  Dalej w tym samym eseju pt. „O tamtym stuleciu” kontynuuje: „ A sztandar kalifornijski, rozwijany w dnie uroczyste obok gwiaździstego sztandaru, jest przypomnieniem dość idiotycznych początków. W 1846 roku  kilkunastu jankeskich awanturników, przeważnie zbiegów z wielorybniczy okrętów, wypiwszy w miasteczku Sonoma dużo wina, wpadła na pomysł proklamowania niepodległej republiki, aresztowali więc meksykańskiego alkada, który dobrodusznie oddał im swój pistolet. Na maszt wciągnęli sztandar z wymalowanym ma naprędce niedźwiedziem , na który to cel żona jednego z nich poświęciła swoją spódnicę” (Widzenia, ss.48/49). Podoba mi się ten ironiczny, rubaszny styl w jakim Miłosz piszę o początkach Kalifornii. Poeta ma poczucie humoru, potrafi być żartownisię i na pewno humor mu dopisywał gdy czytał materiały dotyczące powstawiania stanu Kalifornia. Ale podobne początki mają wszystkie miejscowości na świecie, tak powstawały państwa, miasta, rody oraz nazwy wielu miejsc. Od siebie mogę dodać, że Sonoma została pierwszą stolicą Kalifornii  a sama nazwa oznacza w język miejscowych Indian, szczepów Coast Miwok i Pomo „doliną księżycową lub wielu księżyców. ( Valley of the Moon” or „Many Moons”).(17).  Nawiązując do fragmentu zamieszczonego powyżej, warto zwrócić uwagę, że ojciec Jose Altimira z zakonu Franciszkanów w Hiszpanii, który 4 lipca 1823 ustanowił w  tym miejscu misję, utrzymał nazwę miejscową, a nie nadał temu miejscu na przykład nazwy któregoś ze świętych. Warto w tym miejscu zastanowić się czy Miłosz był w Kalifornii  emigrantem, skoro miał czas na myślenie, obserwowanie,  rozpamiętywanie, czytanie i pisanie, nawet publikowanie swojej twórczości. Zwykły, przeciętny emigrant nie ma na to czasu. On musi walczyć o przetrwanie, on nie będzie miał czasu, urlopu, sił po dziesięciu godzina pracy dziennie na jeżdżenie setki kilometrów na targi powiatowe do stanu Oregon. W weekend się wypoczywa, aby mieć siły na następny tydzień walki o zapłacenie rachunków, utrzymanie dachu nad głową. Miłosz nie był emigrantem z Francji, ani uciekinierem politycznym z komunistycznej Polski, on był kosmitą, którego kupiła Ameryka, zapłaciła mu za jego wiedzę i  talent. On sam siebie skazał na Amerykę, świadomie wybrał, nie był uchodźcą, ani wygnańcem, którego ślepy los rzucił tam gdzie chciał. On sam wiele razy nazwie siebie „szkolarzem”, który miał piętnaście minut do pracy z domu, w kraju gdzie większość ludzi jedzie  do pracy godzinę, czasem i dwie godziny w jedną stronę. On jak pająk spuszczał się po cieniutkiej nici ze swojego gniazda  na  wzgórza niedźwiedzi (Grizzly Peak) w dół na uniwersytet, tam spędzał kilka godzin w tygodniu i znowu był wolny, ale schować się w swojej kryjówce i tworzyć. Zwykły emigrant, robotnik, więcej godzin pracował dziennie niż profesor przez cały tydzień. Ale, ktoś może powiedzieć, że intelektualista jakim był Miłosz pracuje 24 godzin na dobę, jego mózg się nigdy nie wyłącza. Tak, to prawda, nawet gdy chciał się wyłączyć, żona Janina goniła go do roboty, mówić mu i tłumacząc, aby nie tracił czasu na „głupoty”. Ale nie tylko Miłosza żona goniła do roboty, wszystkie żony gonią swoich mężów do roboty, ale pani Janka była żoną wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju, poza żoną była także sekretarką, przepisywała na maszynie ręcznie pisanie wiersze przez poetę. Była też surową  czytelniczką, i nie zawsze wszystko lądowało na biurku, część też w koszu. Bez niej poeta czułby się jak bez ręki, bo ona była jego trzecią ręką, a także i mózgiem. Za jej mądrość i dobroć, odwdzięczył się jej z nawiązką, gdy się rozchorowała na dobre, był jej pielęgniarzem, prowadził dom, dbał o rodzinę. Taka była poety Ameryka przez  dwadzieścia lat, od roku przybycia do Nagrody Nobla.   Poza tym, że był kosmitą oglądającym Amerykę poprzez szklaną kulę w której przybył do Berkeley. Był też człowiekiem, miał rodzinę, miał swoje ojcowskie obowiązki, nie opuszczały go choroby, zmartwienia, radości, etc.  To, że był człowiekiem to nic nadzwyczajnego, większość ludzi na rodziny, mężów, żony, dzieci, radości i smutki, nieszczęścia nikogo nie opuszczają to takie ludzkie. Natura lub rodzice, dała mu świetne geny, nie wyglądał na swój wiek, był przystojnym mężczyzną, o pięknej twarz, bardzo męski,  mądry i doświadczony życiowo,  potrafił się miło dla ucha i serca śmiać. Bałamucił swoje studentki, pił za własne zarobione pieniądze whisky, a za kołnierz nie wylewał.  Jego piękna, surowa, może nawet  czerstwa twarz, oczy, krzaczaste brwi, sposób bycia i zachowania mówiły i wyrażały człowieka, który ma poczucie odpowiedzialności i sumienności. Już samym swoim wzrokiem potrafił powiedzieć i zapewnić swojego rozmówcę, że jeśli czegoś się podejmuję to zrobię to bardzo dobrze. Miłosz miał w sobie pewien rodzaj godności, solidności, którą łatwo było rozpoznać na jego twarzy.

Dolny Śląsk 2011. Wrocław

Ważnym i szczęśliwym dla mnie momentem był mail Jacka Czernika kierownika marketingu z Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu  z prośbą o udostępnienie moich zdjęć na wystawę organizowaną przez jego bibliotekę oraz Konsulat Generalny w Krakowie.  Jacek napisał do mnie już we wrześniu 2010 roku,  choć wystawa była zaplanowana na czerwiec roku następnego.  Zwrócił się on z prośbą o udostępnienie zdjęć i „inne rzeczy dotyczące pana Miłosza, jak zapiski, notatki, etc.” Ucieszyłem się z tej propozycji bardzo, nawet nie rozważając opcji, poproszenie go o jakiekolwiek wynagrodzenie. Prostu byłem szczęśliwy, będę mógł pokazać swoje zdjęcia w wielkimi mieście ludziom, którzy na pewno interesują się twórczością poety z Berkeley. Ostro wzięliśmy się do pracy i właściwie nie było tygodnia, aby emalie nie kursowały pomiędzy Wrocławiem a Chicago przez następne osiem miesięcy. Wystawie nadano tytuł Miłosz po Amerykańsku | Fotografie z archiwów Andrzeja Miłosza i Adama Lizakowskiego. Cóż mogłem więcej chcieć, wystawa będzie przez miesiąc w samym sercu Wrocławia, będą ją oglądać ludzie kultury, politycy i przede wszystkim mieszkańcy Dolnego Śląsk. Dzieci potomków, którzy zostali przywiezieni na Dolny Śląsk, którzy tutaj się urodzili, byli uchodźcy z różnych terenów Polski, dla których Wrocław tak dla mnie San Francisco, Kalifornia, stał się Ziemią Obiecaną. Rok 2011, był trzydziestym rokiem mojej emigracji, uświadomił mi, że całe dorosłe życie spędziłem poza granicami Polski i teraz z tą wystawą poświęconej panu Czesławowi, mogę sobie cicho powiedzieć, że nie wszystko straciłem będąc poza granicami ojczyzny tyle lat.

Uroczyste otwarcie odbyło się 10 czerwca, 2011 w/w bibliotece. W publikacjach reklamujących te wydarzenie napisano: „W pierwszej części znalazły się fotografie wykonane w latach 70. i 80. przez brata Poety, Andrzeja Miłosza, głównie na Grizzly Peak w Berkeley, gdzie znajdował się dom Noblisty. Część drugą wystawy stanowi „Foto notatnik Adama Lizakowskiego”, młodego wówczas polskiego poety, który po stanie wojennym wyjechał do USA i zamieszkał najpierw w San Francisco, a potem w Chicago. W połowie lat 80. nawiązał znajomość z Czesławem Miłoszem i zafascynowany jego osobą i twórczością, odwiedzał go w jego domu w Berkeley. Podczas spotkań z Czesławem Miłoszem Lizakowski robił zdjęcia. Są wprawdzie amatorskie, ale mają bezsprzeczną wartość dokumentalną. Ukazują Poetę w domu, w ogrodzie, na ulicy, w księgarni, sporo zdjęć powstało podczas prywatnych spotkań.” Świat, który przedstawiłem na zdjęciach już nie istniał, nie było pana Czesława wśród żywych, nawet księgarnie w których czytał swoje wiersze w San Francisco w Berkeley przestały istnieć.

Warmia i Mazury. Olsztyn, 2011

Dużą dla mnie niespodzianką i szczęściem było zwrócenie się do mnie pani z Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Olszynie wraz z Warmińsko-mazurskim Stowarzyszeniem „Areszt Sztuki” z prośbą o pomoc konkursie filmowym pt. „Krótki film o Miłoszu”. Jak napisano w notkach prasowych,  Konkurs został zorganizowany w związku z ogłoszeniem roku 2011 Rokiem Czesława Miłosza. Partnerami biblioteki w Olsztynie była Dolnośląska Biblioteka Publiczna we Wrocławiu i Gdańsku. Jak podano do wiadomości publicznej, do konkursu zgłoszono 38 filmów (4 z nich zostały odrzucone, ponieważ nie spełniały wymogów formalnych). Celem konkursu była popularyzacja życia i utworów Czesława Miłosza.  Konkurs był skierowany do szerokiej publiczności. Główną grupą docelową są studenci wydziałów filmowych. Regulamin umożliwiał składanie prac wszystkim zainteresowanym życiem i twórczością Czesława Miłosza albo małą formą filmową – bez ograniczeń wiekowych. Konkurs trwał od maja do grudnia 2011, a nagrody przyznano w styczniu roku następnego. Przez organizatorów zostałem wybranym na przewodniczącego jury w skład, którego weszli Mirosław Przylipiak, Antoni Grzybek i Kaja Wilengowska.  W ten sposób zakończyłem bardzo pracowity rok oglądając sfilmowane wiersze pana Czesława, a i następny 2012 rozpoczął się dla mnie jego poezja.

Zakończenie

Moim celem było opisać swoją znajomość z człowiekiem, może nawet kosmitą, (w porównaniu z dzisiejszymi, poetami zazdrośnikami, sławami literatury, to był kosmitą), który zaprosił mnie do stołu galaktycznej poezji. To są moje własne, prywatne przemyślenia, (być może nie powinny być podawane do publicznej wiadomości) o człowieku, którego prawie wszystko interesowało, bo on się prawie wszystkim interesował. Pan Czesław człowiek-kosmita jest bohaterem moich dywagacji, a nie jego światopoglądy, styl bycia i życia. Odkryłem go dla siebie – ktoś taki istniał-  był ta człowiek – można żartobliwie powiedzieć  – takich ludzi nie ma i nie było – odkrycie stało się dla mnie wielkim zaskoczeniem.  Pisząc o nim; geniuszu, gospodarzu polskiej literatury, bo sam poeta nazywa historię literatury polskiej swoim gospodarstwem ma się świadomość, że ten opiekun bardzo selektywnie i subiektywnie patrzy na swoje gospodarstwo. („Widzenia nad Zatoką San Francisco w 1969 roku, Czesław Miłosz pisze w Berkeley szkic-wyznanie „Prywatne obowiązki wobec polskiej literatury”). To on zaprasza i decyduje, kto w nim może zamieszkać, dlatego mogę poczuć się jako nie proszony gość w jego gospodarstwie. To on staje się Miłoszem polskim, Miłoszem zachodnim i Miłoszem wschodnim, specem od literatury a przede wszystkim historii, polityki, religii, komunizmu  swojej małej ojczyzny i Europy. Wreszcie Miłosz Amerykanin miłośnik powieści Tomasza M. Reida i Jamesa Coopera.

 Pisząc o nim też bardzo subiektywnie nie sposób pisać o  równocześnie  o sobie, chociaż chciałem tego za wszelką cenę uniknąć, ale nie zawsze się to udało. Chciałem stać z boku i po trzech dekadach opisać  to wszystko z dystansu, ale to mi się nie udało. Uda się to na pewno tym, co urodzili się już w XXI wieku, co nigdy poety żywego nie widzieli i z nim  nie rozmawiali. To, co Miłosz dokonał podczas swojego długiego życia, jak żył, jak zdołał zrozumieć i opisać swoją rzeczywistość, tego nie mógł dokonać zwykły człowiek. Chciałbym porównać poetę Miłosza do proroka Mojżesza, ale ten do Ziemi Obiecanej nie powrócił, wraz  z całym pokoleniem musiał umrzeć. Miłosz powrócił, chociaż poeci z jego pokolenia w większości umarli na emigracji i dobry Pan Bóg pozwolił mu zabrać ze sobą cały dorobek amerykański intelektualny i materialny, i wszystkie osiągnięcia i sukcesy. Z pół niewolnika sprzedającego swój czas i wiedzę powrócił do ojczyzny w której nie był już, ani pół niewolnikiem, ani kosmitą, tylko królem, wizjonerem i myślicielem. Ciężar korony i jej niewygoda noszenia uczynniła z niego dyktatora pod porządkującego sobie polską literaturę.
Adam Lizakowski
San Francisco / Chicago / Dzierżoniów / 05/12/2018

Źródła:
Czesław Miłosz. Widzenia nad Zatoką San Francisco. Wydawnictwo Literackie.  Kraków. Rok wydania 1989. S. 197, twarda okładka. ISBN 83—08-01958-7.
Elijah Wald. HOW THE BEATLES DESTROYED ROCK ‘N’ ROLL. New York Post. July 12, 2009
THOUGHTS ON “A HOUSING HISTORY OF THE BEATLES: THREE ‘WORKING-CLASS HEROES’ AND JOHN”. Posted by Municipal Dreams in Housing, Liverpool. 30 august, 2016.
 Marek Skwarnicki. Mój Miłosz.Wydawnictwo „Biały Kruk”,Kraków, wrzesień 2004. Twarda oprawa, s 204. ISBN 83-88918-48-6.
 Czesława Miłosza autoportret przekorny.  Rozmowy przeprowadził Aleksander Fiut. Wydawnictwo Literackie. Kraków 1994. Ss.427, miękka oprawa. ISBN 83-08-02540-4.
Czesław Miłosz. Widzenia nad Zatoką San Francisco. Wydawnictwo Literackie.  Kraków. Rok wydania 1989. S. 207, twarda okładka. ISBN 83—08-01958-7.
Thomas Merton and Czeslaw Milosz, Striving towards Being: The Letters of Thomas Merton and Czeslaw Milosz, ed. Robert Faggen (New York: Farrar, Straus & Giroux, 1997)
8.Sobór watykański II. DeonPL.
9. Marek Skwarnicki. Mój Miłosz.Wydawnictwo „Biały Kruk”,Kraków, wrzesień 2004. Twarda oprawa, s 204. ISBN 83-88918-48-6.
10. Czesław Miłosz. Rodzinna Europa. Wydawnictwo Czytelnik. Strona 200. Warszawa. Rok wydania 1991, ss. 317., oprawa miękka. ISBN 83-07-01994
11. Inga Czerny. Antypolonizm w USA – krzywdzące, ale zanikające uprzedzenia o Polakach.  Strona internetowa DziejePL.02.01.2015. (PAP).
12. Andrzej Franaszek.  Miłosz. Biografia. Wydawnictwo Znak, Kraków. 2011R. ss. 954, twarda oprawa. ISBN 978-83-240-1614-3
13. O poezji i przyjaźni. Rozmowa z prof. Aleksandrem Fiutem, badaczem twórczości Czesława Miłosza. Autor: Culture.pl. Opublikowano: 27 kwietnia, 2011 roku.
14. Czesław Miłosz. Kroniki.  Wydawnictwo Znak. Kraków1988r., miękka okładka. ISBN 83-7006-188-5.
15. LISTY 1973-2000 JERZY GIEDROYC, CZESŁAW MIŁOSZ. Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyć, Seria ARCHIWUM KULTURY. Wydawnictwo Czytelnik. Rok wydania 2012, ss. 615., oprawa miękka, wydawnictwo: Strona 369. ISBN 078-83-07-03261-0.
16. Agnieszka Kosińska. Miłosz w Krakowie. Wydawnictwo Znak, Kraków 2015. ss. 723., oprawa miękka. ISBN 078-83-240-3396-6.
17. J. N. Bowman. The Meaning of the Name “Sonoma” .California Folklore Quarterly.Vol. 5, No. 3 (Jul., 1946), pp. 300-302.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko