Zygmunt Janikowski – Mistrz

0
730
Franciszek Maśluszczak

Zdzisławowi Sobockiemu

Mistrzem może być praktycznie każdy z nas. Każdy, kto potrafi fachowo skręcić ze sobą dwie  hydrauliczne rury, napisać ciekawą książkę, ugotować smakowity obiad, namalować dobry obraz albo wygrać zawody wędkarskie. Zdarza się, że nawet oszust może zasłużyć na miano Mistrza, jeżeli oczywiście wykaże wyjątkową wirtuozerię w szachrajstwie. Z wiadomych powodów tego rodzaju gwiazdorów nie pochwalam i wolałbym ich unikać.

Mistrz, którego miałem okazję poznać ładnych parę lat temu, w jednej chwili  dochrapał się u mnie tytułu Mistrza. Wystarczyło mi tylko rzucić okiem na kilka jego obrazów i od tego momentu Mistrz pozostał Mistrzem po wsze czasy. Nigdy się do niego inaczej nie zwracałem, co było zawsze wyrazem    podziwu i szacunku, ale też i swego rodzaju żartobliwym przymrużeniem oka.

-Co słychać Mistrzu? – mówiłem na powitanie.

-Nic nowego. Fajno, że przyszedłeś, to sobie pogadamy. No, siadaj, siadaj i opowiadaj – mówił z uśmiechem, po czym przynosił z kuchni dużą miskę z brazylijskimi orzechami, a ja stawiałem na stole butelkę koniaku, jeżeli była to akurat moja kolejka zaopatrzenia w alkohol.

Nasze dyskusje, kieliszek po kieliszku, przeciągały się prawie zawsze do późnych godzin nocnych.

Mistrz miał niespotykany dar przekazywania wiedzy o malarstwie, pomimo tego że wszelkie wyjaśnienia ograniczał do zaledwie kilku oszczędnych zdań. Kiedy rozmawialiśmy o malarstwie abstrakcyjnym, wyciągnął ze sterty albumów i katalogów, które zalegały cały pokój, reprodukcję niewielkiego rysunku tuszem i podał mi go do obejrzenia. Autorem był jakiś bardzo sławny już Japończyk.

-Popatrz uważnie. Niczego tu nie można ani dodać, ani odjąć, ani przesunąć. Nawet o jeden milimetr. Ani jednej kropki, kreski czy innego, jak to ludzie mówią, bohomaza. Perfekcyjnie zaplanowana powierzchnia – powiedział i spojrzał na mnie pytająco, jak gdyby spodziewał się jakiegoś komentarza. – Co ty na to? Myślę, że wiesz o co chodzi. Ja maluję obraz tak, jak buduje się dom.

Mam dwóch najlepszych nauczycieli: Picassa i Klee.

Po tej krótkiej, ale jakże treściwej lekcji, zacząłem doceniać jak trudno jest namalować naprawdę  dobry abstrakcyjny obraz. Lekcja o kolorach była równie krótka, jak lekcja o kompozycji.

Na corocznym kiermaszu obrazów, organizowanym na ulicach historycznej dzielnicy miasta w okolicach Lincoln Park, Mistrz zatrzymał się na dłużej przy którymś ze stoisk i wskazał na jeden z obrazów.

-Hmm…prawie farba – powiedział i pokiwał głową.

-Co znaczy ”prawie farba”? – zapytałem zdziwiony.

-No, prawie czysta farba. Zaraz ci to wytłumaczę. Powiedzmy, że dałbym ci trzy tuby farby w podobnej tonacji i kazał namalować bardzo kolorowy obraz, tak jak to robił Modigliani. Jasne?

Całe życie interesowałem się malarstwem, przeczytałem masę książek, zwiedziłem liczne muzea, ale od Mistrza zawsze dowiedziałem się jeszcze czegoś zupełnie nowego.

Po dwóch miesiącach znajomości, któregoś sobotniego wieczora, kiedy butelka koniaku świeciła już pustką, Mistrz przyznał się nieopatrznie, że pisze wiersze.

-Ooo…Mistrzuniu drogi, jak już się wygadałeś, że jesteś poetą, to teraz czytaj mi te swoje wiersze.

-Musisz chwilę poczekać, a ja tymczasem pójdę i pozbieram swoje notatki. Żebyś się nie nudził, to puszczę ci nowy dysk z dobrymi piosenkami.

Wrócił za kilka minut ze skoroszytem pod pachą.

-Zauważyłeś jak ona ładnie śpiewa? – zapytał.

-Całkiem nieźle.

-Za takie śpiewanie, to ja bym ją w dupę pocałował – powiedział roześmiany.

-Widzałem ją w telewizji dwa albo trzy razy i wydaje mi się, że w pełni zasługuje, nie tylko zresztą za samo śpiewanie, na taką właśnie formę podziękowania – odpowiedziałem z udawaną powagą, po czym Mistrz przystąpił do czytania wierszy.

Seans poetycki trwał prawie godzinę. Mistrz napisał kilka naprawdę dobrych wierszy, ale szczerze mówiąc, w dzisiejszych czasach mało kiedy można spotkać wiersz, o którym mógłbym po prostu  powiedzieć: ”Jasna cholera, jak to jest dobrze napisane! Żebym nie wiem jak długo myślał, układał, przekładał i kombinował, to i tak nigdy bym czegoś takiego nie potrafił napisać”. Mistrz, jak myślę, doskonale zdawał sobie sprawę, że ma prawo uznawać się za wybitnego malarza, ale poezja nie jest jego najmocniejszą stroną. 

-Mistrzu – powiedziałem, kiedy skończył czytać – przecież znałeś dobrze kilku pisarzy i poetów, których nazwiska są już dzisiaj w podręcznikach szkolnych. Nigdy nie dałeś im do przeczytania swoich wierszy?

-Cha, cha, cha, no pewno – odpowiedział z rozbrajająco szczerą wesołością – żeby się ze mnie śmiali?

Tego rodzaju oświadczenie wprowadziło mnie w dobry humor. Przez chwilę żartowaliśmy sami z siebie i rozmawiali o wszystkich wielkich, średnich, małych i jak ich tam jeszcze można nazwać Mistrzach.

Ponieważ chciałem wrócić do domu przed północą, w kilku słowach pożegnałem się i Mistrz odprowadził mnie do wyjścia z budynku. Otworzyłem drzwi i prawie natychmiast zamknąłem je z powrotem. Mała, zaciszna uliczka zamieniła się w gwarną i wypełnioną ludźmi ulicą wielkiego miasta. Wszyscy mówili tu po hiszpańsku. Byłem zupełnie zdezorientowany.

-Możesz bez obawy iść do auta – uspokoił mnie Mistrz. – Nic złego ci nie zrobią. Dzisiaj jest sobota, dzień był bardzo upalny i dlatego nie wychodzili z domów, ale teraz zrobiło się trochę chłodniej, więc wyszli całymi rodzinami, żeby posiedzieć na schodach i porozmawiać. Taka już u nich tradycja. Jeżeli bardzo się boisz, to poczekaj chwilę u mnie. Za godzinę będzie tu cicho jak makiem zasiał. Mam jeszcze całą butelkę Finlandii.

-Dziękuję Mistrzu, na dzisiaj wystarczy tego dobrego. Wypijemy innym razem.

Spokojnie doszedłem do samochodu. Nastawiłem pierwszy koncert fortepianowy Mendelssohna i powoli ruszyłem w stronę domu. Jak zwykle po każdej wizycie u Mistrza, bałem się, że może zatrzymać mnie policja, gdyż byłem po sporej dawce Saligniaca. Jechałem więc bardzo ostrożnie, wsłuchany w uspokajającą muzykę Mendelsshona.

-Jasna cholera, jak on to ładnie skomponował! – pomyślałem i nagle zdałem sobie sprawę, jak to czasami bywa w stanie lekkiego zamroczenia alkoholowego, że z chwilą kiedy umrę, skończy się słuchanie nie tylko koncertów fortepianowych i opery, ale także wszelkiej innej muzyki, jak chociażby  brazylijskiej samby. Jak można bez tego żyć? Nawet po śmierci. Okropność! Istne piekło. Z takimi czarnymi myślami dojechałem do domu grubo po północku. Wieczór uznałem za bardzo udany. Miałem okazję porozmawiać o czymś interesującym i posłuchać kilku wierszy.

Zdarzyło się kiedyś, że byłem naprawdę dumny z twórczości Mistrza. Dostałem od niego małą akwarelę, którą mogłem sobie wybrać spośród kilkunastu innych.

-Nie wybrałeś najlepszej – powiedział Mistrz.

-A która jest najlepsza?

-Tego nie mogę ci powiedzieć. Ważne jest, która tobie się podoba – odpowiedział z uśmiechem.

Na drugi dzień pobiegłem z nią do zakładu, żeby oprawić ją w ramki. Pracowało tam sporo młodych ludzi, prawdopodobnie studentów, jak na oko oceniłem. Ku mojemu zdziwieniu kilku z nich podeszło do stołu, przy którym załatwiałem sprawę oprawy, żeby obejrzeć pracę Mistrza.

-What a beauty – powiedziała cicho jakaś kobieta.

Kilka lat później rozmawiałem z właścicielem galerii obrazów, znajdującej się na jednej z najbardziej uczęszczanych i reprezentacyjnych ulic miasta, tuż obok John Hancock Center. Poszedłem tam w sprawach administracyno-porządkowych na polecenie mojego pracodawcy. Właściciel galerii okazał się bardzo miłym i uprzejmym człowiekiem. Po załatwieniu problemów biznesowych, rozmawialiśmy chwilę o malarstwie.

-Jak ci się podoba moja galeria? – zapytał pod koniec rozmowy.

-Piękne miejsce i dużo dobrych obrazów – odpowiedziałem krótko.

-Które ci się podobają?

Wskazałem dwie martwe natury wystawione blisko drzwi wejściowych.

-Hej, a może ty jesteś malarzem? Chętnie obejrzę twoje prace.

Niestety nie jestem malarzem, ale natychmiast pomyślałem o Mistrzu i jego obrazach. Szkoda, że już dawno wyjechał z miasta. Spakował cały swój dobytek, na który składało się prawie trzysta akwarel i kilkanaście obrazów olejnych, po czym wyjechał na Florydę, a niedługo później musiał wrócić do kraju.

Na pożegnanie Mistrz podarował mi sporych rozmiarów obraz olejny, lecz zanim to zrobił, swierdził, że musi w nim jeszcze coś poprawić.

-To nie potrwa długo, ale bez tego nie mogę ci go oddać. Miałem to zrobić kilka lat temu, ale zawsze odkładałem na później. Bez tej poprawki cały obraz jest po prostu do niczego.

Wyjął farby i pośpiesznie domalował niewielki, może trzycentymetrowy, wąski, żółtawy pasek.

-No, teraz wygląda zupełnie inaczej. Możesz go zabrać, tylko uważaj, żeby się nie pomazał. Trzymaj się zdrowo, zadzwonię jak będę na miejscu – powiedział, podając mi dłoń.

Nawet nie przypuszczałem, że nigdy się już więcej nie zobaczymy. Zabrałem obraz, przyjechałem do domu i powiesiłem go na ścianie. Wieczorem usiadłem wygodnie w fotelu, nastawiłem pierwszy koncert fortepianowy Szostakowicza, nalałem sobie kieliszek koniaku i skierowałem światło małego reflektora na obraz Mistrza.

– Jasna cholera, jak on to ładnie namalował – powiedziałem sam do siebie.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko