Rok temu, kiedy odwiedziłem ogród pomarańczowy przy Santa Sabina w Rzymie, uwagę moją przyciągnęły zaraz plakaty z dwoma zdjęciami. Jedna z tych fotografii ukazała mi mego awentyńskiego przyjaciela. Od paru lat składałem mu punktualne wizyty.
Był tu gospodarzem, suwerenem, naczelnym mieszkańcem, rezydował w ślicznym, białym namiocie, tuż obok tarasu widokowego, z którego widać Rzym, jakby miasto znalazło się nie tylko w zasięgu spojrzenia, lecz również w promieniu ludzkiej dłoni. Całe spojrzenie wyładowuje się w takim miejscu, wyczerpuje jak dawna taśma filmowa, która kończy się za szybko, i której nam zawsze za mało.
Co obiecują i co przynoszą takie miejsca uświęcone, w których cudownej syntezie ulega nasze widzenie, gdzie kształtuje się nasza historia widzenia ? Chodzi nie tylko o rzymskie Monte Pincio, o Gianicolo, o widok z Piazzale Michelangelo we Florencji. O kołyski zatem, w których dojrzewają dla nas widoki świata. O macierzyste punkty naszej pamięci.
Chodzi mi jednak bardziej o miejsca intymne. O punkty swoiście osobiste w naszej historii widzenia. Każdy z nas nosi w sobie ich zbiór niewidzialny, ukryty, niekiedy pilnie strzeżony. Jak mam unaocznić tę kolekcję obrazów ? I jak wyodrębnić ?
Z plakatu, jaki dostrzegłem przy bramie ogrodu pomarańczowego na Awentynie, dowiedziałem się o śmierci rzymskiego kota. Witał mnie zawsze przyjazny, łaskawy, zainteresowany i przejęty moimi odwiedzinami, nie oczekujący żadnych kęsków do jedzenia. Bardzo ceniłem te objawy bezinteresownej serdeczności, słusznie sądząc, że tylko na nie mogę liczyć w tym mieście, gdzie nikomu nie zapowiadam swego przyjazdu, nie mogę więc liczyć na cudzą uwagę. Mogę jedynie czekać na tę drobinę serdeczności, jaka pulsuje – pulsowała – w ciele tego zwierzęcia.
Od pierwszego razu, kiedy go zobaczyłem, fotografowałem go bardzo starannie. W wielu miejscach naszych albumów, w domu na Grotach mieszczą się zatem jego zdjęcia, tak bardzo miłe, ciepłe, wiele ciepła niosące, gdy na te zdjęcie przypadkiem albo celowo trafiam.
Był grafitowy, popielaty, szarawy, doskonale zamknięty w swoich kształtach, jak zamknięte bywają tylko koty. Był idealnie koci w plamach słońca, w oczach lipcowego upału. Jego oczy stawały się doskonałymi zegarami. Zawsze wiedziałem, że zbliża się południe. Wystarczyło jedynie spojrzeć na kreskę jego źrenic, by wiedzieć, że za chwilę powietrze wypełni się dźwiękami wszystkich dzwonów Rzymu.
Nie przychodzę tu – mimo nazwy ogrodu – dla drzew pomarańczowych. Przychodzę tu dla cudownych pinii, dla ich sosnowych poematów, dla ich koron, tak pięknie rozłożonych, jak poematy właśnie, na tle rzymskiego błękitu. Wbrew wszelkim pozorom błękit ów nie jest cechą zwykłego dnia lata. Bywa raczej rzadki, świąteczny, trzeba na łaskę takiego nieba rzymskiego długo czekać.
Realne sosny wolę od Pini di Roma, od muzycznego poematu Respighiego. Za każdym razem fotografuję te drzewa. Myślę wtedy o swoich ulubionych piniach w różnych miejscach Rzymu, w okolicach Monte Pincio, w sąsiedztwie willi Borghese, dookoła Piazza di Siena.
Pewnie istnieją albumy, w których mistrzowie fotografii zbierają obrazy swoich ukochanych sosen, jak zbiera się wizerunki rzeźb, katedr, słynnych mostów, widoki z panoramicznych tarasów. Dzięki tym zdjęciom istnieje się zawsze w ojczyźnie drzew, zwłaszcza zimą, w północnym kraju, kiedy sprowadzamy niejako drzewa do naszego domu. Kiedy delektujemy się ich obrazami pośród naszych rzeczy, wśród prac, działań, zmartwień, pomiędzy naszymi pragnieniami i tęsknotami.
Wśród takich pinii, sędziwych i potężnych, mieszkał mój przyjaciel, maleńki, smukły, prężny, skupiony i zamyślony. Jak powiedziałem, był suwerenem tej przestrzeni, ku której zmierzają podróżni z całego świata. Jestem pewien, że w wielu oczach niosą oni ten właśnie obraz, który kryje się pod moimi powiekami.
Bo mój przyjaciel był gospodarzem ogrodu pomarańczowego, gospodarzem w szczególnym znaczeniu. Wiedział nie tylko wszystko o pniach drzew, o ich fakturach, o miękkościach trawy, lecz znał także kamyki plażowe, gładkie i foremne, zwięzłe jak miniaturowe rzeźby, którymi wyłożone były przed laty ścieżki ogrodu. Wiele takich kamyków widziałem na plażach w Stella Polare, w Ostia – Lido, ale nie tam, lecz z ogrodu pomarańczowego na Awentynie zabierałem dwa lub trzy, zmieniając je w talizmany, w amulety, w kamyki niewiadomego szczęścia, bym mógł nosić je w kieszeniach. I obracać nimi w tajemny sposób, mnożąc obroty szczęścia.
Zawsze dziwię się, że od kontaktu z ciepłem moich palców kamyki przekształcały się w coś organicznego, żywego, nabierały – jak miniaturowe rzeźby Picassa, kamyki zbierane przezeń na śródziemnomorskich plażach – czegoś tajemniczego, czarnoksięskiego, podobnego do egzotycznych klejnotów.
Muszę wyznać, że mój koci przyjaciel sekundował mi w spacerze po ogrodzie i wydatnie pomagał w wyborze kamyków, zdając sobie jakby sprawę z wagi tej czynności. Jego łapka dotykała więc kamyków, jakie i dzisiaj mi towarzyszą. Widzę go nadal, choć nie znam jego imienia, na tle tych plażowych kamyczków, z których każdy mówi o innym charakterze i stylu, o innym rodzaju zmysłowej pamięci.
Piszę więc epitafium dla przyjaciela – kota albo raczej epitafium dla brata – kota, jakby napisał suweren i mieszkaniec Stawiska.
A może – w imieniu pięknego zwierzęcia – piszę testament, naruszając kompetencje zwierzęcia ? Może daremnie skłaniam je, by posłużyło się moim alfabetem, choć niewątpliwie znało alfabety doskonalsze od moich ? Znało rodzaje pisma bardziej czułe, wierne, ścisłe, imponujące i trwałe – w aktach ciągłej odnowy ?
Czy zatem opowieść moja nie powinna być przypisana pamięci wszystkich naszych zwierząt ? Przypisana pamięci Arii i Kuranta – na ramionach Andrzeja Hiolskiego ? Czy nie powinna być przypisana pamięci Toro, Hemingwaya i Hessego ? Tysiące razy nazwiska te wypełniały przestrzeń naszego domu i ogrodu, wywołując z gęstwiny najbardziej pamiętne koty naszego bytu ? Czy rzecz moja nie powinna być dedykowana czarno – białemu, horacjańskiemu Gambasowi i ślicznej, najbliższej, weimarskiej Carze ? Tym, którzy śpią pod wielkimi cisami naszego ogrodu, pod jarzębiną z Antałówki, posadzoną rękami mojego Ojca ?
Kiedy rozmyślam o awentyńskim przyjacielu, wydaje mi się, że był on depozytariuszem innej jeszcze wiedzy. Rozumiał bowiem przedziwną kaligrafię, dzięki której niektórzy ludzie zostawiają swój ślad w przestrzeni świata, w jego wybranych obszarach.
Jakże gęsty musi być tekst świata ! Jakże gęste musi być pismo, o jakim mówię. Do ogrodu z pomarańczami zaszedłem niemal czterdzieści lat temu. Wiedziałem, że to ukochane miejsce egzekutora i sprawcy pewnej księgi. Że czynił je terenem wielu przechadzek, z fantomami dzieląc godzinę przechadzki. I dla tej właściwie księgi, dla osób uformowanych z tworzywa fikcji, zaglądałem tu przez cztery długie dekady, nie licząc się zupełnie z tym, jak łatwo albo jak trudno było tu przyjechać, jak trudno było przyjść na awentyńskie wzgórze.
A więc trzeba było jechać autobusem „75”, wysiąść na przystanku Santa Frisco obok magicznej pompy, która niosła dar zimnej, czystej wody, tak bezcenny w okolicy, gdzie nie ma właściwie żadnego baru, kawiarni, kiosku, gdzie trzeba dźwigać nieodzowną butelkę wody mineralnej, stosując różne przybory i techniki pielgrzymowania – w miarę, jak zmieniały się mody turystyczne.
Już przy tej pompie słychać intensywne „strzyżenie” południowej ciszy. Cykady – jak na cmentarzu „protestanckim” za Piramidą Cestiusza – prowadzą swa niezmordowaną działalność w porze lipcowego upału. Igły piniowe są długie, wiotkie, śliskie, pachną słodko – gorzkawymi esencjami, jakimś rodzajem upalnej „rdzy”, balsamem upału, treścią lipca lub sierpnia.
Zgubiło go coś zwykłego, chwila nieuwagi – myślę, nie czytając jeszcze tekstu na plakacie, tekstu z dwiema fotografiami. – Czym jednak bywa „chwila nieuwagi”, jeśli nie łagodnym, przelotnym zawieszeniem naszej wiedzy o grozie i przerażającej ohydzie świata ? Nagłym, bezradnym przedłużeniem kojącej hipotezy o pogodzie czasu i urodzie ziemi ?
Kto nawykł do przybyszów, idących tu z miłością, w pogodzie zachwytu, mógł na chwilę zapomnieć, że ludzie mają pięści, a zwierzęta kły i pazury. Że nie zapominają o nich nawet w obszarach rajskiego ogrodu.
Zapatrzony w obrazy Caravaggia muszę pamiętać o nożach, widomych dzięki jego płótnom. Noże i sztylety Caravaggia mogą w każdej chwili obrócić się przeciwko nam. Mogą zagrozić naszemu ciału, naszemu gardłu lub brzuchowi, naszym bezradnym piersiom, płucom i trzewiom. Wiedząc o przekleństwie noży nie możemy zasnąć w letargu dnia lipcowego. Musimy zasnąć w zimnej ciemności zbrodni, morderstwa, nienawiści, przemocy.
Bo plakat donosił o zbrodni, czego nie zrozumiałem w pierwszej chwili, odpychając od siebie złą wiadomość, patrząc na dwie fotografie. Ta druga pokazywała mordercę, tego, kto dokonał zbrodni w obszarze raju. Może to był raj tylko na godzinę, na kwadrans, może na minutę, ale był to na pewno raj, choć w raju nie powinny działać zegary, czas uważając za wartość nieznaną, szkodliwą, pustą i daremną.
Człowiek, który zadał sobie trud, aby sporządzić plakat, rozwiesić jego różne kopie w wielu miejscach lokalnego i uniwersalnego raju, protestował więc przeciwko zbrodni w ogrodzie pomarańczowym.
Zawsze mnie poruszają te złote kule w malarstwie florenckim czy na obrazach malarzy ze Sieny, złote kule, świadczące o dosycie słonecznej, cierpliwej pory owocowania. Nie godzi się ona z minutą zbrodni. Słoneczne kule czasu pulsują metafizycznymi, niewidzialnymi sokami, sokami nieba. A jednak sekundują od tysiącleci czasowi zabijania.
Morderca na zdjęciu z plakatu był piękny, rosły, silny, czujny, przenikliwy, nawykły do współpracy z człowiekiem, co niekiedy źle świadczy o zwierzęciu, albowiem od długiego czasu żyjemy w epoce, w której ludzie są coraz bardziej zezwierzęceni, a prawdziwe zwierzęta, naśladując ludzi, ukazują coraz bardziej swą zdeformowaną istotę.
Był to piękny wilk, owczarek alzacki, pastor tedesco, mówiąc w tutejszym, dźwięcznym języku. I tenże pastor tedesco swoimi pięknymi kłami rozszarpał mego przyjaciela, o czym w słowach pełnych daremnego oburzenia i słusznego żalu donosił autor plakatu.
Jak trudno mówić o cierpieniu, mówić o zbrodni. Wczoraj widziałem w kościółku dantejskim we Florencji, w Santa Margherita, obrazy, opowiadające o męczeństwie ojca Maksymiliana Kolbego. Te obrazy były okropne, nie dlatego, że pokazywały postacie w pasiakach obozowych, ale że nie umiały ich ukazać z malarskiego punktu widzenia. Nikt nie zwracał tu uwagi na oświęcimskie obrazy, tak krzykliwe i zaskakujące w kościele cudownej muzyki – muzyki jak czysty strumień światła, płynący przez obszary ciszy i ciemności. Piękna, ordynarna, dojrzała kobieta w towarzystwie podstarzałego młodzieńca – siedziała przy grobie Beatrice Portinari i co chwilę sięgała do koszyka, w którym zakochani składają kartki, zwracając się z wieloma prośbami do muzy Dantego. Kobieta czytała owe karteczki, bezbronne i otwarte. Czytali je oboje, śmiejąc się głośno, bez kropli zażenowania, wstydu, pokory. Włamywali się długo do samego centrum człowieczej tajemnicy, utrwalonej dzięki chwale i grozie pisma.
Pamiętaj, że istnieje także zbrodnia pustego śmiechu. Nie ścigają tej zbrodni, nie sumują żadne trybunały. Wiele jednak zbrodni można zawdzięczać ogrodowi, można je odkryć dzięki ogrodowi pełnemu drzew pomarańczowych.
W Podróżach do Włoch nie omieszkał mówić Iwaszkiewicz o psach, jakie zaludniają place i ogrody Rzymu swoimi zabawami i spotkaniami. Ukazał, jak cieszą się psy na uwięzi psom wolnym od smyczy. Wiele mówił o wstydzie zwierząt, świadomych ułomności i ohydzie swych właścicieli. Mówił o kręgach zbrodni, jakie zatracają się nad zwierzętami, pochwyconymi przez rakarza. Stygmat Ikara, ciągle obecny w krajobrazie – czy nie odkrył go Iwaszkiewicz w przestrzeni wszystkich czasów ?
Dobrze, że tu, w ogrodzie pomarańczowym, ujawnił się krzyk protestu. Że nasilił się głos uwagi wobec zbrodni. Że pomieszane zostały plany człowiecze i plany zwierząt. Że cienie wymierne spotkały się z cieniami metafizycznymi.
Czy Perseusz musi nieść głowę Meduzy ? Dlaczego ciało Meduzy musi być takie piękne ? Dlaczego z tyłu florenckiej rzeźby Celliniego mieszczą się jakby kapliczki, a w jednej z nich tkwi śliczna figurka kobieca ? Perseusz ma skrzydełka przy kostce nogi. Podobnie jak Ikaria Mitoraja. By morderstwo czy samobójstwo było skrzydlate. Tuwim napisał Skrzydlatego mordercę, ale tytuł pochodzi bodajże od Mickiewicza.
Muszę tu jakoś wpleść psa z fresku Benozza Gozzoli z kościoła augustianów w San Gimignano. Jak zachowuje się filozof wobec psa. ? I pies wobec filozofa. Teraz trzeba uciułać odpowiednie szczegóły, zebrać różne frazy, sięgnąć do dawnych moich dzienników. Każdego lata mnożyłem notatki o ogrodzie pomarańczowym.
Ogród był kiedyś obszarem ciszy, zamieszkałym jedynie przez cykady. Było w nim więcej alej z drobnymi kamykami. Teraz jest więcej trawników, starannie podlewanych, stąd nader egzotyczne w Rzymie doznanie wilgoci i świeżości. Za to zbudowano jakieś estrady i ustawiono potężne głośniki. Wyobrażam sobie, jaki ryk unosi się tutaj nad całym Awentynem i biegnie w stronę Circo Massimo, w stronę Palatynu i Kapitolu, w stronę bliskiego Bocca di Verita ?
Kiedyś chodzili po tym ogrodzie filozofowie i poeci. Dzisiaj poeci stronią od ogrodów, pielęgnując własne, osobne ogrody rozpaczy. Chciałbym kiedyś opisać, jakie drzewa rosną i dojrzewają w takim ogrodzie. Opisać, jak wyglądają i jak smakują owoce rozpaczy.
Florencja, lipiec 2008
Andrzej Gronczewski