Noszę w sobie poczucie wielkiego ciężaru nieszczęścia i nie znajduję nikogo, komu mógłbym się z niego zwierzyć, aby poczuć ulgę. Nawet Bóg nie wydaje mi się odpowiednią osobą dla mojej szczerości. Dlatego czuję się kosmicznie samotny i osierocony. Nie wiem, z czego się wzięły moja nieśmiałość, lęk i rezygnacja? Z choroby i kalectwa. Czy może były samoistną chorobą i odrębnym kalectwem?
Po mnie ubranym, widać niewiele, tylko zapadłą pierś i przygarbienie, można nie zauważyć kalectwa. Dopiero kiedy ja zdejmuję koszulę u lekarza, drżącymi dłońmi, (bo wiem, co się za chwilę stanie, znam to od lat, jestem przygotowany i zrezygnowany…) u lekarza, w przychodni rejonowej, widzę na jego twarzy ten szok, bo zobaczył „obcego”, „potwora”.
Jeszcze przed chwilą, siedziałem z nim przy biurku, rozmawiałem jakby nigdy nic, o pogodzie, o polityce, a tu taki szok. Widzę, jak mu się zmienia wyraz oczu, rysy twarzy tężeją, zmienia się tembr głosu na bardziej suchy, urzędowy, jakby się czegoś wystraszył. Już nie jest moim znajomym, sąsiadem z osiedla, jest lekarzem, urzędnikiem, wkładającym gumowe rękawiczki, do przodu wysuwa lekarską słuchawkę, która przypomina w tej chwili węża, chcącego mnie ukąsić.
Ale chyba coś go rusza, może współczucie, które przychodzi po chwili grozy, bo pyta, głosem jakby zdławionym: – A co to się stało? Mówię, że we wczesnym dzieciństwie przechodziłem krzywicę… Nic nie mogłem poradzić… – No ale przecież już wtedy byli na wsiach lekarze, ośrodki zdrowia… – Ano byli… Co ja mogę jeszcze powiedzieć… Matka miała podobno zaburzenia psychiczne, może to szok poporodowy, długie lata leczyła się psychiatrycznie… Ja też miałem zaburzenia, nie wiem, czy z powodu choroby, czy jakoś samoistnie…
Mnie też moje kalectwo wtłacza w jakąś rolę, nieszczęśliwego, skrzywdzonego przez los i ludzi, ba, swoich rodziców, byli głupi, więc i on pewnie jest głupi i on jest też winien swojego kalectwa, nieszczęścia. Bo jak jego rodzice byli tacy głupi, to i on nie może być inny… Ciemnota, wiocha, zabobon… Chciałbym stąd uciec, pierdolę moją chorobę, kalectwo, nieszczęście… pobiec na łąkę, śmiać się do rozpuku, do dna, do słońca, do kwiatów, do rzeki, do ptaków i owadów. Ale nie, muszę siedzieć, schylać głowę i tłumaczyć się ze swojego kalectwa, na które nie miałem najmniejszego wpływu, nie cieszę się z niego, nie akceptuję go, ale co mam robić.. no co ja mam robić… Wtłoczony zostaję w jakiś wstyd, za to swoje cholerne kalectwo, za rodziców, nie wiem za co… I to irracjonalne pragnienie, aby mi udowodnić, że to moja wina, ewentualnie wina rodziców. Nie wiem, kogo bronią i czego. Sensu życia i świata, przekonania, że Bóg jest dobry i nie popełnia błędów? Dlaczego wszyscy ludzie mają chęć pouczać innych, prawić im kazania, komunały… A tamten czuje się lepszy twoją gorszością, humor mu powraca, dobre samopoczucie, już nie kumpel, nie przyjaciel, raczej mentor, ktoś lepszy, wyżej stojący na drabinie ludzkości, oceniający, osądzający…
Nic mi się nie chce, bo nie mogę niczego zmienić, więc czy warto robić cokolwiek? Nie akceptowałem siebie, odrzucałem swoją postać, wstydziłem się jej, więc nie byłem zdolny do życia, musiałem kogoś grać, ale przez to zamknąłem sobie drogę do prawdziwej miłości i przyjaźni. Zablokowałem siebie, żeby się nie załamać. Najtrudniej zaakceptować swoje kalectwo. Byłem pusty w środku, a sprawiła to krzywica, uznałem, że nie mogę być sobą, muszę grać. Sobą mógłbym być, gdybym nie miał krzywicy.
Nie miałem dystansu do mojego kalectwa, zharatanej przez krzywicę klatki piersiowej. Nie urodziłem się taki, ale choroba zaatakowała we wczesnym dzieciństwie, nie pamiętałem siebie zdrowego, więc brałem odpowiedzialność za swoją ułomność, była częścią mnie, choć ja tu akurat zawiniłem w najmniejszym stopniu. Nie miałem dystansu. Chciałem być normalny, a nie mogłem, więc uciekałem, dosłowne i w przenośni, w marzenia. Nie pogodziłem się z faktem, nie chciałem, nie przyjmowałem do wiadomości, buntowałem się przeciwko rzeczywistości. To było zbyt trudne dla mnie, dziecka, zbyt bolesne i załamujące. Chciałem o tym zapomnieć, odsunąć to na bok, nie myśleć, udawać, grać, ale przez to żyłem w lęku, że prawda wyjdzie na jaw, jak jakiś oszust. Jeden z moich obecnych znajomych, mężczyzna już dojrzały, uległ wypadkowi drogowemu i stracił obie nogi, ale nie wstydzi się swojego kalectwa, choć owszem narzeka, że utrudnia mu on życie. Nie wstydzi się jednak, nie ukrywa, nie okłamuje siebie i innych. Bo nie przyjmuje za wypadek odpowiedzialności, ale dziecko nie może mieć tego dystansu do siebie.
Moje życie toczyło się w ciągłym poczuciu zagrożenia, niebezpieczeństwa. W każdej chwili spodziewałem się ataku ze strony innych ludzi. A ja byłe bezbronny, bo miałem krzywicę. Najbardziej bałem się własnej reakcji na ich obraźliwe słowa, bo spodziewałem się jakiegoś nieszczęścia, nie wiem jakiego, m0że całkowitego załamania. Wtedy we mnie działo się coś niedobrego. Ogarniał mnie jakiś bezwład, zniechęcenie. Apatia wymieszana z żalem i gniewem. To nie była złość, chęć odwetu, ani uczucie porażki, bo chyba w głębi ducha uważałem, że na to zasługuję, na najgorsze wyzwiska, sam sobie dołożyłbym jeszcze mocniej.
Byłem neurotykiem, czyli tym który nie może wytrzymać sam ze sobą, więc potrzebuje innych ludzi, aby na nich krzyczeć albo się przymilać, musi zaistnieć w ich oczach. bo, kiedy jest sam, to jakby go wcale nie było, bo jest tylko magmą, projektem. Bez lustra go nie ma. Może się ich zresztą bać i unikać. Nie wie, kim jest i po co żyje. Bo cóż mogłem osiągnąć z moją krzywicą? Jaką dziewczynę poderwać? Nie mogłem być nauczycielem, bo powinienem umieć pływać, a wstydziłem się rozebrać na pływalni. Miałem bardzo słabą kondycję, nie mogłem z długo siedzieć, bo zaczynały mnie boleć żebra i kręgosłup. Po to, żeby imponować innym. Bo jego nie ma, nie ma stałej osobowości. Jest jak dziecko we mgle. Mota się i szuka. Nienawidzi siebie i musi się odurzać, aby siebie odnaleźć. Ale po wytrzeźwieniu wraca do pierwotnego stanu chaosu i galarety. Ciągłe uczucie zniesmaczenia swoją osobą i swoją chorobą. Rozdrażnienie, bezradność i lęk. Złość na samego siebie. Szuka przez całe życie miłości, jakiej nie dali mu rodzice. Nie wie, jak reagować na ludzi, jest to mieszanka wrogości i posłuszeństwa. Życie neurotyka to budowla bez fundamentów, dlatego w każdej chwili może runąć. Jest wiecznie rozdrażniony, z urażoną dumą, obrażony, zawsze niewinny i ma wielkie wymagania., niezdolny do pracy umysłowej. Szuka winnych wszędzie tylko nie w sobie. Albo odwrotnie, bierze całą winę na siebie i nie ma dla niego okoliczności łagodzących. Poza tym nie może znieść porażki, na którą jest przez kalectwo skazany.
Kalectwo blokuje umysł, wyobraźnię. Po pierwsze sprowadza smutek i uczucie beznadziei. Przyszłość znika, jest tylko ciemna, szara, nieprzyjemna teraźniejszość. Nie ma wiary, nadziei i miłości. Ucieczka w niemyślenie, niechęć do życia, do ludzi, potrzeba samotności.
Po prostu nie wierzyłem w siebie, że wytrzymam, szukałem jakiejś osłony, żeby ktoś za mnie to wziął na siebie. W dzieciństwie to matka mnie osłaniała przed złym światem… Później zastępstwem matki była jakaś dziwna, neurotyczna miłość, a potem uzależnienie od kobiety. Kalectwo blokuje umysł, wyobraźnię. sprowadza smutek i uczucie beznadziei. Przyszłość znika, jest tylko ciemna, szara, nieprzyjemna teraźniejszość. Nie ma wiary, nadziei i miłości. Ucieczka w niemyślenie. Niechęć do życia, do ludzi, potrzeba samotności. Kalectwo fizyczne jest obrazą dla ducha.
Dopadał mnie jakiś, obezwładniający mięśnie i paraliżujący chłodne myślenie, lęk, pomieszany z rozpaczą i beznadzieją. Zalewał żołądek i promieniował na całe ciało, szczególnie na serce. Jedna myśl, żeby jakoś bezmyślnie trwać, w bezruchu, bez-życiu, bez pragnień i radości, mimikrą wtopić się w otoczenie, żeby nie widzieli, nie szydzili, nie drwili, nie pogardzali i się nie litowali, znieruchomieć, bo każdy ruch boli fizycznie i duchowo. Z tym negatywnym uczuciem musiałem walczyć codziennie.
Nie pamiętałem siebie zdrowego, więc brałem odpowiedzialność za swoją ułomność, była częścią mnie, choć ja tu akurat zawiniłem w najmniejszym stopniu. Chciałem być normalny, a nie mogłem, więc uciekałem, dosłowne i w przenośni, w marzenia. Nie pogodziłem się z faktem, nie chciałem, nie przyjmowałem do wiadomości, buntowałem się przeciwko rzeczywistości. To było zbyt trudne dla mnie, dziecka, zbyt bolesne i załamujące. Chciałem o tym zapomnieć, odsunąć to na bok, nie myśleć, udawać, grać, ale przez to żyłem w lęku, że prawda wyjdzie na jaw, jak jakiś oszust. Jeden z moich obecnych znajomych, mężczyzna już dojrzały, uległ wypadkowi drogowemu i stracił obie nogi, ale nie wstydzi się swojego kalectwa, choć owszem narzeka, że utrudnia mu on życie. Nie wstydzi się jednak, nie ukrywa, nie okłamuje siebie i innych. Bo nie przyjmuje za wypadek odpowiedzialności, ale dziecko nie może mieć tego dystansu do siebie.
Pamiętam, z jakim wewnętrznym oburzeniem i rozdrażnioną dumą przyjąłem ciche szepty i nieśmiałe, zarumienione propozycje od dziewcząt, że mogą mi dać korepetycje z matematyki, widząc moje zaniedbania w tej dziedzinie. Gdybym wówczas miał dzisiejszy rozum, to bardzo bym się z tego ucieszył. Wygrałem los na loterii, nie każdemu przecież chciały pomagać. Jakoś mnie zauważyły, może budziłem sympatię. A może się nawet podobałem, kto wie? Choć nie wierzyłem w to, sądziłem, że jestem brzydalem, budzącym odrazę fizyczną. Jakaż to przyjemność z ładnymi dziewczynami uczyć się matematyki, pewnie jeszcze w ich domach, pod czujnym i opiekuńczym okiem mamusi a nie z chorym na kamienie żółciowe, bladym profesorem, który pół lekcji przysypiał na katedrze, skrzywiony złośliwie, żeby potem mnie wyrwać do tablicy, dać do rozwiązania zadanie, najeżone iksami i igrekami i dać dwóję po dziesięciu minutach. Ale wówczas, w szponach nerwicy byłem tym obrażony, wręcz zdruzgotany, a jednocześnie spanikowany. Wkurzała mnie zwłaszcza ich domniemana litość, a przecież w marzeniach to ja powinienem się litować nad innymi. W dodatku nie znałem miasta, jak ja bym trafił do nich? Byłem strasznie spięty, sparaliżowany, zarówno fizycznie jak umysłowo i duchowo. zamieszkałem w mieście wojewódzkim, po całym dzieciństwie spędzonym na wsi i to izolowany przez matkę od innych dzieci.
Zamiast dziękować losowi, chodziłem zły i ponury, rozdrażniony i rozdygotany. Generalnie uważałem, ze nie nadaję się do życia, ani fizycznie ani psychicznie, ale nie mam odwagi, żeby popełnić samobójstwo, więc muszę jakoś przetrwać, najlepiej udając martwego, jak niektóre zwierzęta w chwili zagrożenia. Zjawisko to nazywa się mimikrą.
Najgorsze, że nie było widać po mnie mojej niepełnosprawności, zwłaszcza zimą, w płaszczu lub kurtce podbitej futerkiem. Kawał chłopa – mówili – tylko zaniedbany, trzeba uprawiać sport, chodzić na siłownię, Nie widzieli skoliozy kręgosłupa, słabego serca, ściśniętego skrzywionym mostkiem. Każdy większy wysiłek powodował utratę oddechu. Sto razy, milion razy wolałbym poruszać się na wózku, czy chodzić o kulach, przynajmniej sytuacja byłaby jasna, dla mnie i dla innych, nie m siałbym niczego udawać i odgrywać, a inni wiedzieliby od razu, z kim mają do czynienia.
A tu jeszcze trzeba było udawać, że czuję się świetnie, bo przecież koledzy stale w dobrym humorze, młodość buzuje, radość, beztroska, siła, a we mnie, w środku czarna rozpacz. Rozterka, strach przed życiem, przed ludźmi. Dyrektor szkoły, poczciwy gość, znał mojego ojca uczył go, stanął kiedyś przede mną na korytarzu szkolnym, pytał co słychać, czemu mam trudności w nauce, położył mi po przyjacielsku dłoń na piersi i wtedy poczuł ten dół pokrzywiczy. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie, pomieszane z lękiem, przerażeniem i zabobonnym strachem. Fuknął tylko nosem i całkowicie zbity z tropu, szybko się oddalił, bez słowa. Ludzie boją się cudzego kalectwa, pewnie odczuwają też obrzydzenie, boją się, że się zarażą.
Męczyła mnie ta gra, że wszystko jest w porządku, jestem kawał chłopa, a tylko nie chce mi się uprawiać sportu, bo byłbym wspaniałym koszykarzem. Ale wolę wódeczkę, dziewczynki i papieroski i balangi do bladego świtu. Tymczasem miałem bardzo słabe serce, uciskane przez skrzywiony chorobą mostek, w koszykówkę grać nie mogłem, bo po przebiegnięciu boiska padałem ze zmęczenia. Poza tym miałem bolesną dyskopatię, nie mogłem ustać w miejscu dłużej niż pięć minut. Wuefista, porządny chłop, zawsze moją drużynę litościwie zostawiał w koszulkach podczas gry w siatkówkę, a nasi przeciwnicy biegali rozebrani do pasa.
W liceum nie wiedziałem, kim chcę być, po co właściwie zdobywam tzw. „wykształcenie”? Do szkoły poszedłem, bo rodzice tego chcieli, nie mogłem się sprzeciwić, wszyscy gdzieś uczyli się dalej, choć wolałbym się uczyć sam, tego co mnie akurat ciekawi. Po co mi te dokładne wiadomości z biologii, geografii, matematyki i fizyki, jeśli akurat mnie to mało interesuje i nie jest mi do niczego przydatne. Po co mam to „zakuwać” jak się mówiło w szkole? Po to oczywiście, żeby dostać dobrą ocenę. Ale po co mi ta dobra ocena?. Uczyć się nielubianych przedmiotów dla pochwały nauczyciela i podziwu kolegów, a także satysfakcji rodziców?
Już bardziej zależało mi na docenieniu przez nauczycielkę moich wypracowań z języka polskiego, w które wkładałem wiele serca i wysiłku. Ale i tu przekonałem się, że pani profesor ma swoich faworytów, a ja do nich nie należę i choćbym się nie wiem jak starał zawsze dostanę państwową trójkę, a pani profesor nie omieszka skwitować moich ustnych wypowiedzi jakąś lekceważącą, ironiczną uwagą. Pogodziłem się z tym i robiłem swoje, nie zważając na jej opinię. Mówiono, że pani profesor Karolina przeżyła Powstanie Warszawskie i po wysiedleniu mieszkańców przyjechała do Kielc i tu pozostała. Po przeżyciach wojennych pozostał jej tik na twarzy, nagły skurcz, który pojawiał się co kilka minut. Wyczuwałem także jakąś oschłość wobec uczniów, jakby duchową nieobecność na lekcjach. Była samotna.
Zmieniłem klasę, zmieniła się profesorka, przyszła pani Helena i z miejsca, od pierwszej odpowiedzi, stałem się uczniem piątkowym, ale przecież wcale nie stałem się kimś innym, miałem tę samą wiedzę, którą posiadałem wcześniej, choć ją oczywiście poszerzałem. Ale zwyżka moich notowań w klasowym dzienniku nie ode mnie zależała, tylko od nauczycielskiej opinii, a czasem kaprysu, sympatii lub uprzedzenia. A może sprawiedliwej oceny i wiedzy pedagogicznej?
Po lekcjach wypijałem kufel piwa w sklepiku „U Łapy” i dzięki temu odzyskiwałem na chwilę dobry nastrój, a ból ustępował. Dzięki temu mogłem dojść do autobusu i jakoś dojechać do domu. Nie mówiłem o tym ojcu, bo nie widziałem innego rozwiązania sytuacji. Poza tym ojciec odrzucał moje tłumaczenia o kalectwie. Obwiniał mnie, że mało ćwiczę w domu. Mój Boże, jak i co mogłem ćwiczyć na takie potworne bóle.
Studia nauczycielskie przerwałem, bo wstydziłem się chodzić na pływalnię i pokazywać moją zapadniętą klatkę piersiową. Swoją drogą, nie pamiętam już, który doktor odważył się dać mi na te studia, wymagane wówczas twardo, zezwolenie lekarskie. A jednocześnie chciałem być silny, zręczny i mądry. Ten wewnętrzny konflikt między rzeczywistością a marzeniami i chęciami, mnie wykończał, ale dzięki niemu nigdy się nie poddałem. Jednak ta ciągła wewnętrzna wojna spowodowała rozwalenie mojej psychiki. Bo obwiniałem się za czyny, których nie popełniłem, dokonywałem na własnej psychice samosądów, za klęski spowodowane przez chorobę.
Próbowałem uśmierzyć potwora za pomocą papierosów i alkoholu, co dawało dobre rezultaty tylko na początku, a później było jeszcze gorzej. Połykałem tony benzodiazepin, głównie relanium. W czasie stanu wojennego były to pigułki z darów z Zachodu. Może i funkcjonowałem jakoś, ale te środki hamują rozwój wewnętrzny człowieka, zamykając go jakby w szklanej kuli, na pograniczu snu i jawy. Ale gdyby ich nie było, być może załamałbym się całkowicie? W końcu rzuciłem wszystko oprócz fajek, ale potwór nadal mnie zżera od środka. Może już czas powiedzieć sobie: Stary, odpuść. Nie szarp się ponad swoje siły, daj spokój, poddaj się, nie walcz, bo i tak przegrasz… Wyżej dupy nie podskoczysz. Może…
I kim miałem niby zostać po tej szkole, jaką funkcję pełnić w społeczeństwie, jeśli żadna mi się nie podobała, bo chciałem być Wolnym Duchem. Ale oprócz ducha człowiek posiada ciało, które musi gdzieś mieszkać i coś jeść, książki też trzeba za coś kupować, a na to potrzebna jest państwowa pensja. I tu zaczyna się niewola. A tu jeszcze cztery lata studiów. Moi koledzy i koleżanki ze wsi, z którymi chodziłem do podstawówki, już dawno pozawierali związki małżeńskie i mieli dzieci, które same chodziły do szkoły, a ja ciągle uczeń, student, niedojrzały, hołysz, lekkoduch i gołodupiec.
Zapewne nie tylko mnie się to przytrafiło, ale tak się moje życie ułożyło, że nigdy nie zaznałem litości, współczucia czy zrozumienia, a tylko pretensje i wymówki; i tylko mnie oskarżano i we mnie widziano przyczynę moich niepowodzeń, cierpień i rozczarowań. Dlatego całe życie muszę się tylko usprawiedliwiać. Przed sobą, przed innymi ludźmi i przed Bogiem. A przecież nie miałem najmniejszego wpływu na to, że w wieku kilku lat, wskutek zaniedbań mojej matki, która trzymała mnie w przegrzanym pomieszczeniu, nie wychodząc ze mną na spacery, zachorowałem na krzywicę. Zresztą, nie chcę nikogo oskarżać. Może to genetyka?
Ciągle obawiałem się demaskacji i czułem się trochę jak oszust. A poza tym zaniedbywałem to „ja prawdziwe”, a przecież to jemu należała się pociecha, współczucie, porada, pomoc. Ale moi rodzice też woleli nie widzieć mojego kalectwa, bo ono samą swoją obecnością, sprawiało im przykrość. Przypominało o zaniedbaniach rodzicielskich, oni też wstydzili się przed innymi rodzicami, którzy z dumą prezentowali swoje pociechy, zdrowe, silne, uśmiechnięte.
Nie akceptowałem siebie, więc nie byłem zdolny do życia, musiałem kogoś grać, ale przez to zamknąłem sobie drogę do prawdziwej miłości i przyjaźni. Zablokowałem siebie, żeby się nie załamać. Żyłem w fikcyjnym świecie. Ucieczka w marzenia jest dużo łatwiejsza niż podejmowanie walki, zwłaszcza kiedy stoi się na straconej pozycji. W dodatku taka „walka”, to nie jest ciężar na barki dziecka, a na krzywicę zachorowałem w pierwszych latach życia. Nie miałem wobec życia żadnych wymagań. Chciałem tylko, żeby życie dało mi spokój. Niestety, jak wiadomo życie nikogo nie pozostawi w spokoju, a zwłaszcza tych, którzy tego pragną.
W liceum, ze względu na niską samoocenę, nie zwracałem uwagi na dziewczyny, bo nie chciałem się zakochać, żeby nie cierpieć z powodu odrzucenia. Moje ciało, poprzez swoje ułomności, słabości i choroby, codziennie wprowadzało mnie w nastrój frustracji. Przede czułem wszystkim potworny lęk przed wyśmianiem i upokorzeniem, który sprawiał, że przestajesz być sobą. Stałem się emocjonalną wydmuszką, nikim, chłonąłem rzeczywistość jak gąbka. Miałem przekonanie, że stoję na straconej pozycji, ty nic nie możesz, jesteś bezradny i bezsilny. Skazany na wstyd i upokorzenie. Nie masz w sobie oparcia, bo nie masz swojego JA. Z powodu kalectwa jesteś inny, gorszy, z góry przegrany. Jesteś OBCY. tak to właściwe słowo, dojmujące poczucie obcości, inności. To poczucie zagubienia, kiedy musisz być z ludźmi, którzy śmieją się, bawią chłoną świat, a jesteś tylko jakimś upiorem, widmem, cieniem człowieka. Pozostają ci tylko marzenia, ty jesteś swoim marzeniem. Dziewczyny, które mi się podobały budziły we mnie uczucie lęku i wrogości, a jeśli któraś zwracała na mnie swoją uwagę, wywoływała paniczny strach, przygnębienie i chęć samobójstwa. Powodem tych dziwnych uczuć było głębokie przeświadczenie, iż nie jestem ich godzien i przy bliższej znajomości czeka mnie odrzucenie, szyderstwo i upokorzenie. Jednocześnie tliła się we mnie nadzieja, że może mimo wszystko tym razem któraś pokocha mnie naprawdę?
Jednak ciągłe ukrywanie się, podlizywanie, lęk przed zdemaskowaniem kalectwa, były strasznie męczące. Nie chciałem przyznać się do ułomności, ani przed sobą, ani przed innymi. ignorowałem ją, udawałem, że jej nie ma. Myślałem jak zdrowy człowiek, ale przecież zdawałem sobie sprawę, ze nie jestem zdrowy. Grałem, że wszystko jest w porządku, choć nie było. Przysparzałem sobie dodatkowych cierpień. Tego nauczyła mnie matka, udawać, że nic się nie stało. A stało się, ale nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał. To było dla mnie zbyt trudno, przerastało moją wrażliwość i odporność emocjonalną.
Bałem się odtrącenia przez rówieśników ze szkoły, wykluczenia ze społeczności klasowej, wyśmiania, szyderstwa, lekceważenia i pogardy – to bolało. Nie mogłem być sobą, mieć krytycznych uwag, osądów itp. Bo bałem się rewanżu i wytknięcia mi kalectwa. Wewnętrznie nie zaakceptowałem siebie-kaleki, więc marzyłem zdrowego księcia, bo na zasadzie rekompensaty uważałem się – nie wiedzieć czemu – za kogoś lepszego. Wymyśliłem więc postać Księcia, którym się stałem tylko w marzeniach. A ten ja prawdziwy był zbyt zastrachany, żeby protestować.
Dzisiaj sam dobrze nie rozumiem tego mechanizmu. Nie potrafię powiedzieć, gdzie zaczynał się Książę, a gdzie ja prawdziwy. I kto w takim razie pisał wiersze? W przystępie rozpaczy napisałem: – Ja jestem moim największym rozczarowaniem. Składam się z uczuć: lęków, przygnębienia, rozpaczy, czyli mojej choroby. A w kontaktach z innymi jestem nieporadny, niezręczny, wypadam głupio. Rozdźwięk między chęciami i marzeniami a rzeczywistością. Budziłem się rano z uczuciem wielkiego apokaliptycznego strachu. Jakby tkwiło we mnie jakieś obce ciało lub pasożyt, który wydzielał toksyny lęku. Ten strach nie miał uzasadnienia – ale był! Nie siedział w mojej głowie, jak mi to wmawiali terapeuci, on umiejscowił się w moim brzuchu. Odczuwam silny skurcz żołądka, który jakby wywoływał pesymistyczne myśli. Wszystko to dzieje się na płaszczyźnie fizjologii a nie psychologii. A przynajmniej fizjologia jest pierwsza. Myślę o tym, co mam dziś do zrobienia, ale przecież najpierw muszę jakoś zneutralizować ten strach, który powoduje, że drżą mi ręce i nogi, a myśli uciekają gdzieś w przestrzeń.
Obraz siebie. jakim chciałbym być został umieszczony w niewłaściwym ciele. A więc miałbym zrezygnować z siebie takiego, jakim chciałbym być, i pozostać niewolnikiem tego kalekiego, groteskowego tworu jaki został mi dany? Tego zewnętrznego obrazu kalekiego słabeusza wstydzę się i go nienawidzę. Nie mam dla niego litości. Nie ma większej nienawiści, niż nienawiść do samego siebie. Bo sam nie dorasta do swoich marzeń.
Podstawą, fundamentem mojej osobowości był lęk. Zapyta ktoś prostolinijnie, ale czego lub kogo się bałeś? Odpowiedź jest banalnie prosta: bałem się wszystkich i wszystkiego. Strachem zabarwione były nawet domy stojące wzdłuż ulicy czy krajobraz. A kiedy byłem sam, bałem się sam siebie, a właściwie swojego lęku, który we mnie, w brzuchu, bezustannie siedział i zatruwał mi każdą chwilę.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nigdy nie żyłem. Wszystko co robiłem, było sposobem uniknięcia lęku, strachu i upokorzenia. I właściwie niczego nie pragnąłem, nie było więc powodu, aby działać. Ciągle musiałem pokonywać głos we mnie, który mówił: „Twoje życie nie ma sensu, jesteś gorszy od innych, głupszy, skazany na klęskę, jesteś tchórzem, bezwartościowym człowiekiem, może nawet człowiekiem nie jesteś, bo jesteś inny. Nikt cię nigdy nie pokocha, zasługujesz tylko na kpinę, szyderstwo i upokorzenie. Więc nie staraj się niczego zrobić, bo każde twoje działanie przyniesie ci tylko cierpienie i klęskę.
Nerwicowcem nie rządzi głowa tylko obolały brzuch, a w nim wibrujące negatywne emocje, nad którymi nie ma kontroli, to one „rządzą”. Terror emocji brzucha. Najważniejsze to jakoś zapanować nad uczuciami „brzusznymi”, które rządzą jak chcą. Nikt nie wie, skąd się biorą, według mnie z przeszłości, to tzw. pamięć ciała, a są zawsze niedobre: lęk, wstyd, upokorzenie, podejrzenie, ze ktoś kpi, szydzi, pogardza, bezradność, beznadzieja. Być może są reakcją naszego organizmu na niechętne, degradujące oceny otoczenia. Odbiciem utrwalonym, stresujących przeżyć w dzieciństwie. Albo czujesz człowieku, że zawiodłeś… Przynoszą też słabość i oszołomienie. Po pierwsze strach paniczny przed ludźmi, wszystkimi. Spotykasz człowieka i całkowicie tracisz grunt pod nogami, to straszne, jak ja żyłem tyle lat?
Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że jestem kaleką, nie chciałem się z tym pogodzić. Bo i jakie tego miałyby być konsekwencje dla mojego postrzegania siebie i świata? Wyrzucałem to ze świadomości. Myślę, że było by mi łatwiej, gdybym kaleką stał się później, nie brałbym tego wówczas jaką mojej nieodłącznej części. Tymczasem to się stało, kiedy nie miałem świadomości, dlatego moją zapadniętą klatkę brałem za swoją, bo nie pamiętałem innej. Wstydziłem się jej, ale nie miałem do niej dystansu, jako do czegoś co przyszło później. Chciałem być beztroski jak moi koledzy, śmiać się do upadłego, wariować i szaleć, ale to było niemożliwe, bo świadomość kalectwa uwierała mnie w mózgu jak drzazga. Już nie pomagało zawzięte czytanie, jako ucieczka od rzeczywistości. Jako dziecko potrafiłem się zatracić w lekturze, ale teraz to nie działało, bo miałem krytyczne podejście do czytanej książki, a moja rzeczywistość szkolna zbyt była denerwująca.
Myślę, że po prostu nie umiałem żyć z ludźmi, nie nawiązywałem żadnego autentycznego dialogu, bo zbyt byłem przepełniony strachem, rozpaczą, poczuciem krzywdy i goryczy, wymaganiami, urazami. One dominowały, a nie autentyczne porozumienie. Ten stan najwyższego napięcia nerwowego powodował, że w ogóle nie byłem w stanie odczytać intencji jakie koledzy i koleżanki mieli wobec mnie. Nic od ludzi nie chciałem, bo oczekiwałem tylko złego. Nie bezpodstawnie, zresztą, ale na pewno z przesadą.
Czy można wziąć odpowiedzialność za życie, które było bezustanną ucieczką? Wszystko co robiłem było działaniem w afekcie, w panicznym strachu. Czy może mnie to usprawiedliwić? Tak bardzo pragnąłem być szczęśliwy i wesoły, beztroski, coś w życiu osiągnąć, poznawać nowych ludzi, zawierać przyjaźnie i flirtować, a tu masz ci los, jestem stracony, przegrany na samym początku, na starcie, bo myślę o sobie ze wstydem jako o kalece, ogarniają mnie czarne myśli, toczy mnie smutek i rozpacz.
Chciałem sobie jakoś ułożyć życie, w miarę przyzwoicie, przeciętnie, bez żadnych marzeń o karierze, cicho i spokojnie. Mieć jakieś hobby, czytać książki, nikomu nie zawadzać, nie kłócić się z nikim, nie awanturować, może znajdę tez jakąś spokojną dziewczynę, bez większych ambicji bycia gwiazdą, której nie za bardzo będą przeszkadzać moje ułomności fizyczne i brak ambicji życiowych. Ale Gosia wytrąciła mnie z tego niby-spokoju, z tej emocjonalnej pół-śmierci. Postanowiłem mimo wszystko żyć normalnie, a to wiązało się z udawaniem, bo prawda o mnie dyskwalifikowała mnie jako człowieka. Była tak straszna, okrutna, że ustawiała mnie od razu w pozycji „gorszości” wobec innych.
Musiałem więc udawać, ale moja gorszość wyłaziła ze mnie w najmniej spodziewanych momentach, zdradzałem się niechcący i żyłem w strachu, że ta prawda może wyjść na jaw, a wtedy wszyscy odwrócą się ode mnie ze wstrętem, obrzydzeniem, a w najlepszym razie ze śmiechem pogardy i lekceważenia. Cały świat był przeciwko mnie. Byłem nieporadnym kaleką, a odgrywałem rolę chłopca normalnego. Tak było przez całą szkołę średnią. W W wyniku krzywicy przebytej we wczesnym dzieciństwie, miałem zapadniętą klatkę piersiową, jakby kopnął mnie tam koń, mostek brutalnie przesunięty na lewo i uciskający serce; byłem słaby, anemiczny, wychudzony, bo w dzieciństwie przechodziłem anoreksję spowodowaną dziwacznym wychowanie przez matkę, która sama była psychicznie nienormalna. Miałem przeraźliwie chude nogi i ramiona, zupełny brak mięśni. Nie mogłem zbyt długo stać, ani chodzić na dłuższe dystanse. Dodatkowo miałem potężną dyskopatię w części lędźwiowej kręgosłupa, która powodowała ból. Przez nadmierną chudość i zgarbienie, mam groteskowy wygląd i stałem się przedmiotem wielu szyderstw i prześmiewek, łagodniejszych w zaprzyjaźnionym środowisku, a bardziej ordynarnych na ulicy.
Miłość powinna mnie zmienić i doprowadzić do tej upragnionej dorosłości. Ale czułem, że to jest złudne pragnienie. Nie potrafiłem nawet nawiązać jakiegokolwiek kontaktu słownego, tak byłem sparaliżowany strachem, obawą odrzucenia. A jednocześnie nie chciałem być taki i żyłem wyobrażeniami o sobie. Grzeszyłem „kłamstwem” wobec siebie na swój własny temat. I ciągle miałem nadzieję, że cudownie się odmienię. Kiedy Gosia zaczęła mi okazywać ostentacyjną już obojętność – pojąłem, że nie mam nadziei na zmianę siebie.
Moje zakochanie się obnażyło przede mną ogrom mojej nerwicy. Wykazało mi moją „gorszość”. Nie byłem jej godzien we własnych oczach, we własnej opinii. Obnażyło przede mną samym moją słabość charakteru i uświadomiło mi słabość fizyczną.
Wiedziałem, że muszę przegrać ze sobą, z nią i ze światem, i ta myśl była zbyt bolesna, wolałem uciec przed kobietą i przed sobą samym takim, jakim byłem naprawdę. Wolałem żyć złudzeniami. Strach zwyciężył. Uważałem, że znajomość ze mną przynosi jej ujmę. A przecież kochałem ją tylko za to, że zwróciła na mnie uwagę. Same sprzeczności.
Odrzucałem swoją słabość, bezradność swoje kalectwo, czyli siebie samego. Byłem swoim największym wrogiem. Uciekałem w marzenia. Bałem się ludzi. Ale taka postawa mści się życiową inercją, niechęcią do działania. Moje życie jest grą, pozorem, udawaniem. Dlatego inni tak łatwo mną manipulują.
Musiałem przyjąć do wiadomości fakt swojej ułomności i żyć dalej, chociaż nigdy się z kalectwem nie pogodziłem. Żyć z obowiązku, bez radości, przytłumionej nieszczęściem. Zdawałem sobie sprawę, że będę obiektem drwin z jednej strony, a litości z drugiej. Obu nienawidziłem jednakowo, ale cóż miałem począć? Opanowała mnie jedna obezwładniająca myśl, że już wszystko stracone, nie warto o nic się starać, zabiegać, walczyć, wszystko na nic. Już jestem przegrany na całe życie, nie do uratowania, nic tego nie zmieni, więc po co się uczyć, pracować, starać?
Jednocześnie z tą myślą, dopadał mnie jakiś, obezwładniający mięśnie i paraliżujący chłodne myślenie, lęk, pomieszany z rozpaczą i beznadzieją. Zalewał żołądek i promieniował na całe ciało, szczególnie na serce. Jedna myśl, żeby jakoś bezmyślnie trwać, w bezruchu, bez-życiu, bez pragnień i radości, mimikrą wtopić się w otoczenie, żeby nie widzieli, nie szydzili, nie drwili, nie pogardzali i się nie litowali, znieruchomieć, bo każdy ruch boli fizycznie i duchowo. Z tym negatywnym uczuciem musiałem walczyć codziennie.
W każdej chwili spodziewałem się ataku ze strony innych ludzi. Najbardziej bałem się własnej reakcji na ich obraźliwe słowa, bo spodziewałem się jakiegoś nieszczęścia, nie wiem jakiego. Wtedy we mnie działo się coś niedobrego. Ogarniał mnie jakiś bezwład, zniechęcenie. Apatia wymieszana z żalem i gniewem. To nie była złość, chęć odwetu, ani uczucie porażki, bo chyba w głębi ducha uważałem, że na to zasługuję, na najgorsze wyzwiska, sam sobie dołożyłbym jeszcze mocniej.
Byłem neurotykiem, który nie może wytrzymać sam ze sobą. . Więc potrzebuje innych ludzi, aby na nich krzyczeć albo się przymilać, musi zaistnieć w ich oczach. bo, kiedy jest sam, to jakby go wcale nie było, bo jest tylko magmą, projektem. Bez lustra go nie ma. Może się ich zresztą bać i unikać. Nie wie, kim jest i po co żyje. Bo cóż mogłem osiągnąć z moją krzywicą? Jaką dziewczynę poderwać? Nie mogłem być nauczycielem, bo powinienem umieć pływać, a wstydziłem się rozebrać na pływalni. Miałem bardzo słabą kondycję, nie mogłem z długo siedzieć, bo zaczynały mnie boleć żebra i kręgosłup. Po to, żeby imponować innym. Bo jego nie ma, nie ma stałej osobowości. Jest jak dziecko we mgle. Mota się i szuka. Nienawidzi siebie i musi się odurzać, aby siebie odnaleźć. Ale po wytrzeźwieniu wraca do pierwotnego stanu chaosu i galarety. Ciągłe uczucie zniesmaczenia swoją osobą i swoją chorobą. Rozdrażnienie, bezradność i lęk. Złość na samego siebie. Szuka przez całe życie miłości, jakiej nie dali mu rodzice. Nie wie, jak reagować na ludzi, jest to mieszanka wrogości i posłuszeństwa. Życie neurotyka to budowla bez fundamentów, dlatego w każdej chwili może runąć. Jest wiecznie rozdrażniony, z urażoną dumą, obrażony, zawsze niewinny i ma wielkie wymagania., niezdolny do pracy umysłowej. Szuka winnych wszędzie tylko nie w sobie. Albo odwrotnie, bierze całą winę na siebie i nie ma dla niego okoliczności łagodzących. Poza tym nie może znieść porażki, na którą jest przez kalectwo skazany.
Nie chciałem przyjąć do wiadomości społecznych i towarzyskich konsekwencji tego faktu, że mogę wzbudzać u dziewczyn wstręt i niechęć, a u chłopaków śmiech i szyderstwo. A w najlepszym wypadku, litość. W swoich myślach, a szczególnie w marzeniach wieczornych przed snem, udawałem, że jestem zdrowy, silny i piękny. Jako życiowy kompromis uznałem, że będę przed sobą samym udawał zdrowego, a swoje kalectwo ukrywał pod ubraniem. Był to mój wielki błąd, wynikający z dziecięcej nieznajomości psychologii, bo wszelkie udawanie i granie fatalnie odbija się na psychice, człowiek zaczyna być oszustwem i ciągle obawia się demaskacji. Niezgoda na kalectwo przynosiła straszne cierpienie, bo podświadomie zdawałem sobie sprawę z niego i jego konsekwencji dla mnie w życiu, więc poważnie brałem pod uwagę pomysł popełnienia samobójstwa. Z tego samego powodu własnej ułomności, nienawidziłem siebie i swojego chorego ciała, które było przyczyną cierpienia.
Powstało w mojej osobowości fałszywe ja, fałszywa duma nerwicowa, że pomimo ułomności, jestem i tak lepszy duchowo od innych. Fałszywa duma neurotyczna, to jakby obrazić się na zapas, zanim ktokolwiek coś powie złego, czy popatrzy nie tak. Przez to byłem nabzdyczony i trudno mi było nawiązywać z ludźmi kontakty. Byłem sztuczny. A przy tym zżerała mnie rozpacz i wstyd… Chciałem być wesoły, szczęśliwy, ale krzywica unieszczęśliwiła mnie na starcie, uniemożliwiała normalne życie.
Stałem się niewolnikiem kalectwa. Zrezygnowałem z siebie, swoich ocen i upodobań, żeby tylko przypodobać się ludziom, żeby mi nie wypominali mojej niepełnosprawności. Unikałem wszelkich konfliktów, w obawie, że zostanie mi wytknięte to, o czym chciałem zapomnieć. Tak bardzo mnie bolało moje kalectwo i czyniło bezbronnym, przysparzając o rozpacz i myśli o charakterze samobójczym. Nie wierzyłem, że ktoś mógłby mnie pokochać takiego, jakim jestem. Ileż energii pochłaniała walka ze wstydem, nic dziwnego, że nie starczało jej już na naukę.
Byłem sobie całkiem przeciętnym dzieckiem, chłopcem, na którego zwaliły się choroby i nieszczęścia. Załamałem się pod ich ciężarem i robiłem rzeczy, jakich nie robiłbym nigdy, gdyby mój rozwój odbywał się bardziej normalnie. Nadużywałem alkoholu i popadłem w lekomanię, uzależnienie od benzodiazepin. Zadawałem się z ludźmi, którymi się brzydziłem, żeby tylko nie zostać sam na sam z myślami o moim nieszczęściu. Wstydziłem się swojego kalectwa. Uważałem, że jako kaleka nie zasługuję na miłość. Nie umiałem się sam ze sobą dogadać, pogodzić się ze swoim kalectwem. Ono mi przeszkadzało normalnie żyć. Uważałem się za kogoś gorszego, z kogo będą szydzić i się z niego wyśmiewać. Nie potrafiłem tego znieść, byłem na to za słaby. Nie chciałem tego przyjąć do wiadomości.
A przecież ciągle słyszałem za sobą na ulicy śmichy-chichy różnych podrostków, także panienek. Najbardziej było to przykre, kiedy szedłem z jakąś koleżanką. Czułem wtedy upokorzenie i chęć jakiegoś mściwego tryumfowania nad agresorem. Za swoje kalectwo odpowiadali moi rodzice, bo nie wyprowadzali mnie na słońce, źródło witaminy D. Ale rodzice byli dla mnie świętością, a mama była ciągle obrażona i cierpiąca, nie można z nią było o mojej chorobie porozmawiać. Miała do wszystkich ciągłe pretensje. Obwiniałem więc o kalectwo siebie, bo przecież ja nosiłem na sobie jego ślady, zapadniętą klatkę piersiową, przygarbioną sylwetkę, no i ten wzrost gigantyczny, przy nadmiernej chudości. Byłem na siebie wściekły, nienawidziłem siebie. I cały czas zżerała mnie rozpacz, że jestem niepełnosprawny, chory, ułomny.
Nie tak sobie wyobrażałem swoje życie, jako wieczną ucieczkę, strach i obawę przed ludzkim szyderstwem. W dodatku cierpiałem fizycznie: stale bolał mnie kręgosłup, a to niemal automatycznie wywoływało rozdrażnienie i zły humor. Byłem jakby obrażony na świat i na Stwórcę. Nie umiałem i nie mogłem się cieszyć, być szczęśliwym. Czasami chciałem ukarać siebie i przez to zacząłem palić papierosy, była to forma samobójstwa na raty.
Sądziłem, nie wiem czemu, że fizyczne kalectwo mnie dewaluuje jako człowieka, nieważne stają się zalety ducha. Zresztą kaleka traci walory psychiczne, nie ma odwagi, narażony jest na pogardę i lekceważenie. I nie widziałem w sobie tych zalet charakteru, które mogłyby zrekompensować krzywicę. Byłem nieśmiały, zagubiony, sparaliżowany strachem, zupełnie inny, niż to sobie wyobrażałem w marzeniach. Więc, nie wiem jak ja to zrobiłem, taka jest siła nerwicy, wymyślanie sobie „Ja idealnego”.
Zamiast ją oswoić, byłem jakby na zapas obrażony na wszystkich z powodu mojej krzywicy. Dlatego uciekałem od miejsc, gdzie mogłaby być ona widoczna: pływalni, plaży, sali gimnastycznej. Moja psychika alienowała się od mojego ciała, nie akceptowała go, a wręcz nienawidziła. Moje kalekie ciało było największą przeszkodą w osiągnięciu spokoju, nie mówiąc o szczęściu. prawda była dla mnie tak okropna, że nie dało się z nią żyć, bo paraliżowała wolę i chęć życia. Jednak ucieczka w marzenia jest dużo łatwiejsza niż podejmowanie walki, zwłaszcza kiedy stoi się na straconej pozycji. W dodatku taka „walka”, to nie jest ciężar na barki dziecka, a na krzywicę zachorowałem w pierwszych latach życia. W dodatku czułem się dziwnie we własnym ciele. To najgorszy rodzaj obcości, obcość we własnym (?) ciele.
Nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał. Matka zajęta była nieustanną wojną z ojcem. Tylko to ją interesowało naprawdę. Na toczenie rozlicznych, teatralnych kłótni nigdy nie brakowało jej sił ani zapału.
Gdybym się rozdwoił i stanął z boku, też bym z siebie szydził, kpił, drwił, wyśmiewał. Ale jednocześnie złoszcząc się na siebie za swój okropny wygląd i tak samo słabe wnętrze, za własne niedołęstwo odczuwałem wobec agresorów wściekłość i chętnie bym im, gdybym tylko mógł, nakopał. I ta mieszanka złości na nich i na siebie dawała najgorsze na świecie uczucie bezsilnej wściekłości, które przeradza się w apatię, depresję, cynizm i chęć pójścia na wódkę.
W środku byłem bardzo miękki. Miałem tam jakąś galaretowatą, przelewającą się plazmę, zamiast duszy i charakteru, ponieważ wyparłem się siebie. Tylko dzieci mają poczucie sensu istnienia. Tylko w dzieciństwie czujemy, co to jest prawdziwe szczęście i… rozpacz.
Ale tak, czy tak, życie jest przesrane. Od tych nerwów człowiek tylko rozum traci i ma pomieszanie zmysłów, poci się i nie jest sobą, jest jakimś nikim, pustakiem. W nic nie mogłem się zaangażować autentycznie, do końca. Byłem outsiderem własnego losu. Nienawidziłem towarzystwa, bo tylko w samotności byłem tym, kim chciałbym być. Niepowodzenie, klęskę trzeba umieć przyjąć świadomie i pogodnie. Z uśmiechem. To wielka sztuka. Ja tego nie potrafiłem. Być szczęśliwym pomimo.
Żyć p o m i m o… nieszczęść, braku nadziei. Życie bez wiary i nadziei, z obowiązku. Takie życie po jakimś czasie prowadzi do złości, nienawiści, beznadziei. Bo to prawda, że człowiek jest stworzony do szczęścia. Ale kiedy go nie znajduje – staje się straszny. Niepowodzenie, klęskę, kalectwo trzeba umieć przyjąć świadomie i pogodnie. Z uśmiechem.
No, jeszcze przy alkoholu szło wytrzymać. Piwo albo wódka dawały mi tę wewnętrzną twardość, jakiej nie miałem na trzeźwo. Właściwie to nie miałem wobec życia żadnych wymagań. Chciałem tylko, żeby życie dało mi spokój. Niestety, jak wiadomo życie nikogo nie pozostawi w spokoju, a zwłaszcza tych, którzy tego pragną.
ZDZISŁAW ANTOLSKI