Wiersze tygodnia – Krystyna Konecka

1
1058
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska


SONETY LITEWSKIE
(sonetti a corona)


I

Litwo, ojczyzno moja z epoki embrionu.
Litwo moich rodziców, królów i poetów.
Ziemio deszczu. Dzieciństwa niejasna planeto
wśród wygasłych albumów i rzeczy minionych.

W gęstych zaułkach wzruszeń półcienie. Półtony.
Kogoś brak. Coś jak popiół. Carskie epolety,
wzrok Skargi jak z Matejki. Rękopis sonetu
gęsim piórem w mansardzie. Wiatr i dzwony. Dzwony…

No przecież jestem. Czas ma niezbadane twarze
i filtruje mi światło w wileńskim witrażu
poprzez łzy. Pierwszy wieczór z powitania chory

spętał napięciem gardło jak szal Isadory.
W rozwartej ramie nieba deszcz zasnuwa cieniem
iskry wież z perspektywą niedopowiedzenia.


II

Iskry wież z perspektywą niedopowiedzenia.
Najwyższe piętro miasta w locie skamieniałym
wtedy, teraz i zawsze. Klony oszalałe
wokół Góry Zamkowej w eksplozji czerwieni.

Cofnąć wzrok. Pod stopami umarłe płomienie
w świętym gaju Perkuna i kości zbielałe
czarnych legend. Więc ile z mitów ocalało
kiedy czas je wypełnił ciszą zapomnienia.

Te dainy w zawodzeniu żelaznego wilka
z książęcych snów. Wzlot zamków przebrzmiałych jak chwila.
Okruchy średniowiecza w ośmiu kątach baszty.

Stąd lotny gotyk, barok wszechwładny nad miastem.
Stąd ostry zawrót serca. Bezradne wzruszenie
w miejscu gdzie los ocalił kamień na kamieniu.


III

W miejscu gdzie los ocalił kamień na kamieniu
dla niecierpliwych konfrontacji snów pokoleń,
królewska wyobraźnia i pożogi w roli
budowniczych. Katedra w stężałym milczeniu.

Więc z dłoni Gucewicza to białe olśnienie.
Wyniosły portyk ponad klawiaturą kolumn
jak gdyby przechwycony prosto z Akropolu
ludziom na chwałę ludzi. Prochom na schronienie.

Nie wierzę ciasnym kryptom. Pamięć jest jak życie.
Jak gest uratowany pędzlem Smuglewicza
na wygasłym portrecie. Więc przeciwko śmierci

pęknięte ostrze miecza. I królewskie serce.
Sława Gedyminasa, chwała Jagiellonów,
krwawy patos historii i legendy tronów.


IV

Krwawy patos historii i legendy tronów.
Cóż mi po tym? Mam ciebie i życia niewiele.
Przeciwko sobie groźne intrygi Wawelu
a miłość tak ogromną, że świat jej nie wchłonie.

Więc gdy umieram – szlochasz. I żadna korona
nie jest ponad ten moment, który z tobą dzielę.
Przed nami szlak żałobny. Daleko u celu
zawodzi Egle z baśni litewskiego domu.

A teraz nieś swą miłość bezdrożem rozpaczy
mój władco terytorium samotnego płaczu
i katedralnych grobów. Zostaw moje ciało

obok tej nieszczęśliwej, której nie kochałeś.
Wymknęłam ci się z życia życiem osaczona.
Wiatr rozdarty dzwonnicą. Dzikie wino płonie.


V

Wiatr rozdarty dzwonnicą. Dzikie wino płonie.
Wieczór w ciepłych fioletach. Cichy spacer z nikim.
I nagle wprost z zaułków wysmukłość gotyku.
Kłaniam się tym co wznieśli. I tym co go chronią,

także temu, co zachwyt przymierzył do dłoni
by oszołomić Paryż. Dyskretnie dotykam
naskórka żywej cegły. Ponad głową z krzykiem
ptak strącił obłok, który ciosał Jokubonis.

To samo dłuto. Ten sam oddech znad Wilejki.
To zbieranie się w sobie by wyrzeźbić wielkość.
Łagodny granit twarzy. Płaszcz podszyty dreszczem

i moje róże. Niemal pierwsze u stóp wieszcza.
Śmiech Zana i Czeczota. Tupot po kamieniach.
W zaułkach nieodkrytych przemyka milczenie.


VI

W zaułkach nieodkrytych przemyka milczenie.
Nieuchronny przewodnik po drogach poety.
Oto szalony Adam w gronie Filaretów
czyta manuskrypt „Dziadów”. Oto gdzieś w podcieniach

romantyczne, bez szansy na szansę marzenia
zawierza wciąż zwodniczych wierszy amuletom.
W Tuchanowiczach bale, konie, kabriolety,
w Bernardyńskim zaułku puch marny. Zwątpienie.

Ślepe okna klasztoru ojców Bazylianów,
eksplozja patriotyzmu i dzieci w kajdanach.
Cela śmierci Gustawa – narodzin Konrada,

wyniosły Nowosilcow. I kibitek stado
pod Ostrą Bramą spiesznie na szlak zatracenia.
I sława pośród obcych. I osamotnienie.


VII

I sław pośród obcych. I osamotnienie.
Nostalgia za powrotem do stanu legendy.
Gniew i zdrada. I czary nad człowiekiem-dębem.
Bursztynowe pałace w kroplach zapomnienia.

Przy drodze nadjeziornej Żylwinas w kamieniu.
Miłość większa niż gusła. Przez ludzi przeklęta.
Krew spieniona na wodzie. Wąż w śmiertelnych skrętach.
Nie płaczże Egle-jodło. Życie. Przeznaczenie.

Jodły, dęby, czeremchy w kowieńskiej dąbrowie.
Przychylność ziemi ptakom i Mickiewiczowi.
Ta cudowna dolina z epoki Maryli

gdzie kamień świadczył prawdę o samotnych chwilach.
Zamknąć oczy. Przywołać „Warszawiankę” w dzwonach
i mroczny sen przenosi duszę utęsknioną.


VIII

I mroczny sen przenosi duszę utęsknioną
nad rozlewiska Wilii, gdzie pieśni flisackie
wiodą nurt w fale Niemna. Gdzie żyje bogactwo
strofy Donelaitisa – heksametr o domu.

W smukłym cieniu ratusza kamienny Maironis
między Bogiem a wierszem. W ciasnej koloratce.
Biała ścieżka poezji i w warkocze gładkie
skupionej Salomei Niemen zapatrzony.

Co przetrzymać na jutro, a co między bajki?
Do czego w noc bezsenną tęskni Mieżelaitis
ze swoją Litwą – pieśnią wiatrów na rozdrożu.

Pióro. Papier. Samotność. Wyobraźni pożar.
Czas wtedy czy obecnie. Hermetyczność słowa.
Więc tonów, barw i światła światy bursztynowe.


IX

Więc tonów, barw i światła światy bursztynowe.
Zwiewność sonaty wiosny. Ukłon morskim falom.
Allegro i andante, scherzo i finale
sonaty słońca. Złoto i cienie liliowe.

Niedogrzanie koloru. Nokturn pastelowy
postszopenowski. Mariaż tęsknoty i żalu.
Świat domyślnych galaktyk z rozrzedzonej dali.
Przejrzysta wielobarwność jak pejzaż zimowy.

Ach, maestro Ciurlionis, błądzę z twym pogrzebem
wśród lasów i przymglenia, między snem i niebem.
Skąd ten cel ostateczny u preludium marzeń

 – patos tragicznych krzyży na żmudzkim cmentarzu.
Jeśli wiara, to w pewnik, że ten świat zachowa
niepodległość tworzywa, nadziei i słowa.


X

Niepodległość tworzywa, nadziei i słowa.
Testament – „jakże czuję przemijanie czasu”.
Zbyt pospieszne w klepsydrze wirowanie piasku
przeciwko moim tropom. I Ciurlionisowi.

W druskiennickiej legendzie u praźródeł słonych
te łzy na klawiaturze w nazbyt późnym blasku.
Z niemeńskiej zachłanności i na chwałę miastu
przecież książę wypłynął z sokołem nad głową.

Od rodzinnego domu po progi Wareny
kilometrami rzeźby. Obeliski senne
wprost z ludowej nostalgii. Jak stacje przy drodze.

Oto brodaty flisak z obietnicą łodzi.
Cichy litewski Charon przepowiada brzegom
fale gwałtownych losów nieskończonej rzeki.


XI

Fale gwałtownych losów nieskończonej rzeki.
Przepaść jeziora gęsta od danin ofiarnych
i księżyc pod powierzchnię zwodzi głowa czarna
psa. Średniowieczny zachwyt w podróżach dalekich

Gillerta de Lamnoy pod bramy zamków trockich.
Wiatr po sierści jeziora jak na strunach kankles.
Kamienne ściany stromo w topielisko Galwe
krwawią spłoszoną wodę w odbiciach kalekich.

Kolczuga, śmierć, nienawiść, włócznia, wieków smutek.
Ten Wawel na jeziorze. I ogrody z rutą.
Żałobne syjyt jyrłar w karaimskim domu.

Litewska burza z deszczem i przenośnią gromu.
I znowu w cieniu słońca waruje przy brzegu
ulotny urok wiosny. I wytrwałość wieków.


XII

Ulotny urok wiosny. I wytrwałość wieków.
Pogańskich archetypów współczesne kontury.
Symbioza snów, obłoków i architektury –
Lazdinai lekkim gestem wprost w zieleń z rajzbretu.

Serpentyna dziedzińców uniwersytetu.
Kapsukas i Sarbiewski. Skarga i Batory.
Śniadeccy. Ciżba cieni i moja pokora
niżej najniższych schodów, gdzie stąpał poeta.

Jeszcze teraz w dziedzińcu od świętego Jana
wibruje fuga Bacha wszczepiona w organy
przez maestro Moniuszkę. I jest taka cisza

że każdy szept rejestrów każda wieża słyszy.
Wiatr rozsypał garść wróbli w bursztynowym słońcu.
Stoję pod wiotką wierzbą jak wierzba płacząca.


XIII

Stoję pod wiotką wierzbą jak wierzba płacząca.
Z nieba szarość i ołów w deszczowym witrażu
ponad neutralnością cichego cmentarza
na Rossie. Tu stoicyzm spełnia się do końca.

Pomiędzy mogiłami monotonnie błądzi
dozorca zapomnienia. Mądry czas bez twarzy.
Tęsknota wyobraźni i patyna marzeń.
Kwartet smyczkowy. Strofa. Serce pulsujące.

Serca we łzach i srebrze. Światło Ostrej Bramy.
Pastelowej fasady niewzruszony kamień.
Nieśmiertelność staruszek wśród kaplicznych chłodów,

pielgrzymki na kolanach donikąd. Po schodach.
Nieważne w jakim miejscu o nadziei sądzić.
Przecież wierzą, że jeszcze pod to niebo zbłądzę.


XIV

Przecież wierzę, że jeszcze pod to niebo zbłądzę,
gdzie car chrzcił w cerkwi Negra – pradziada Puszkina
a pamiątki poety w muzeum rodzinnym
wśród drzew mojej ulicy o nazwisku ojca.

Albumy przy Algirdo. Geny. Puls krwawiący
Ponarskich Wzgórz i groby bezimiennych imion.
Dom z pięterkiem. Dyskretnie przytulny Zwierzyniec
i na mogiłce siostry świeża lilia słońca.

Zagarnąć dłonią Wilię. Przejść po Antokolu,
wśród stiuków Perettiego stanąć pod gondolą.
Jestem reliktem wspomnień. Wajdelotką marzeń.

Czułym nerwem korzeni pod powierzchnią zdarzeń,
zanim bezradne strofy wiry Wilii wchłoną
Litwo, ojczyzno moja z epoki embrionu.


XV

Litwo, ojczyzno moja z epoki embrionu.
Iskry wież z perspektywą niedopowiedzenia
w miejscu gdzie los ocalił kamień na kamieniu,
krwawy patos historii i legendy tronów.

Wiatr rozdarty dzwonnicą. Dzikie wino płonie.
W zaułkach nieodkrytych przemyka milczenie.
I sława pośród obcych. I osamotnienie
i mroczny sen przenosi duszę utęsknioną.

Więc tonów, barw i światła światy bursztynowe.
Niepodległość tworzywa, nadziei i słowa.
Fale gwałtownych losów nieskończonej rzeki.

Ulotny urok wiosny. I wytrwałość wieków.
Stoję pod wiotką wierzbą jak wierzba płacząca.
Przecież wierzę, że jeszcze pod to niebo zbłądzę.


Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Piękne sonety, słowem prawdziwa poezja znakomitej Autorki. Każdy kto tworzy wiersze powinien umieć napisać choćby jeden sonet.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko