Olbrzymią salę wypełniały ciemne, prawie czarne rzeźby. Były to postacie będące jeszcze drzewem, a zarazem już człowiekiem. Wyrzucały w górę ramiona konarów. Krzyczały ustami powstałymi z dziupli po wyrwanej kiedyś przez wicher gałęzi. Wrysowane w linie słoi, wychodziły z pni, zrzucały korę i człowieczały.
Kilka osób zwiedzających wystawę przesuwało się od jednej drewnianej figury do drugiej. Nic nie mówiły. W głęboką ciszę, mąconą jedynie szmerem kroków, wdarła się nagle cicha muzyka z niewidocznego głośnika, Requiem nasilające się niekiedy dramatycznie. Zwiedzający stąpali teraz jeszcze ostrożniej. Starali się wczytać w mowę wystruganych z drewna ust, oczu i rąk.
Wyrzucone w górę ramiona, co wyrosły z drzewa jako konary, zdawały się walczyć z czymś, zmagać, bić rozcapierzonymi palcami. Kostropate paluchy porywały się na ostatni protest. Potem opadały w rezygnacji. Składały się pokornie do modlitwy. Te bezdłonne, przywodzące na myśl Nike z Samotraki, okaleczone w boju, rwały się w przód ku zwycięstwu. Inne ręce wyglądały na stworzone tylko po to, by wygiąć się łagodnie i przytulić z czułością maleństwo. Te twarze skupione były w miłości, tej ziemskiej, zmieszczonej w objęciach. Oczy innych wznosiły się w górę, ku innej miłości. Ascetycznie wydłużone postacie uspokajały się, zacinały usta w niemej rezygnacji, to znów w uśmiechu zrozumienia może ostatniej tajemnicy.
Siedzący na balkonie, okalającym galerię, syn nieżyjącego już rzeźbiarza czytał sobie po raz nie wiadomo który Władcę pierścieni, a przy tym łowił uchem dolatujące z dołu głosy. Po obejrzeniu dolnej ekspozycji goście wkraczali powoli krętymi schodami na górę. Stąpali jeszcze ciszej i ostrożniej. Zwykle wyczuwał nieomylnie potęgowanie się wrażenia u zwiedzających. Jak otwierał im drzwi, wchodzili pewni siebie i beztroscy. Potem widać było, że narasta w nich poczucie obcowania z dziełem wielkiej rangi, co objawiało się coraz większym onieśmieleniem. Powiększał to, włączając muzykę, owo Requiem.
Ci ostatni zanim zdecydowali się coś wpisać do księgi, poprosili , żeby opowiedział o ojcu. Posłusznie powtórzył, jak automat, to, co zwykle: kilka liczb zamykających życie ojca datami urodzin, śmierci, początków twórczości i przełomu, który rozdzielił ten żywot na okres prób niezbyt zadawalających i czas późniejszych sukcesów. Dorzucił wymierzające tę twórczość liczby rzeźb, wystaw, nagród. Jednym tchem wyliczył też miasta na kuli ziemskiej, gdzie rzeźby te poznano.
Kobietę zaciekawiło, jaki to bodziec spowodował ów przełom, że czas nieudanych prób zaowocował wreszcie znalezieniem własnego wyrazu i eksplozją sławy.
Była tym podróż do Włoch i zetknięcie się z tamtejszą sztuką. Wcześniej tato mieścił się w stylu, jaki wówczas panował. Mistrz nawet zarzucał mu, że się powtarza. Sam był niezadowolony z uporczywego trwania w jednym nurcie i gorączkowo poszukiwał odmiennych rozwiązań, lecz ciągle i ciągle w obrębie fascynującej go tej samej ekspresji. Nieoczekiwanie przemówiły do niego rzeźby włoskiego renesansu, gdy stanął przed nimi twarzą w twarz. Lśniącą gładkość ich marmuru przetworzyć miał wkrótce w chropowatość ciepłego drewna. Wielkość człowieka odrodzenia – w krzyk strwożonego z epoki pieców i atomu.
– Długo pracował bez zadowalającego efektu – stwierdziła w zamyśleniu pani – na szczęście się nie załamał.
Syn artysty pokiwał głową. On również rzeźbił. I jego samego wyniki na razie nie satysfakcjonowały. Wciąż szamotał się między euforią tworzenia a zwątpieniem, czy znajdzie w sztuce własne miejsce, styl, który wyodrębni go jako artystę.
– Po co się tworzy? – rzuciła cichutko pani i zadumała się. – Najdziwniejsze, po co wciąż i wciąż ponawia się uparcie próby, pomimo że nie daje to rezultatu? Tyle zabiegów i stracony czas. Czyż tak?
– Zapewne pracuje się nad czymś, póki jest nadzieja, że kiedyś wreszcie się uda – wtrącił słuchający dotąd w milczeniu mężczyzna.
Syn rzeźbiarza przytaknął skwapliwie, choć wyczuł, że kobiecie chodzi o coś innego. Przestraszył się, że sprowokują go do wstydliwych wyznań o potrzebie tworzenia. To zawsze go peszyło. Przecież pasja ta, jak każda wielka a nie spełniona miłość, bała się wystawiania na cudze oczy. Wątpił zresztą, czy tu spełnienie jest w ogóle możliwe, czy można sobie kiedyś powiedzieć: osiągnąłem szczyt. Na szczęście zdążył już nabrać przekonania, iż najważniejszy jest sam moment tworzenia. Nie efekt końcowy, nie sława, ale każda chwila mozolnego zmagania się z oporem materii i jego pokonywanie. A jednak lepiej wiedzieć, że to, co się robi, jest dobre. Sława upewnia w tym, lecz nie wystarcza.
– Tato był już sławny – powiedział do pochylonych nad księgą pamiątkową – kiedy lekarze zabronili mu rzeźbienia. Nie był jeszcze stary, jednak pył unoszący się przy obróbce drewna szkodził mu śmiertelnie. On niestety dalej się do tego rwał. Płacił za każdą rzeźbę kawałkiem życia. Przyrzekał zaprzestać, a potem spoglądał tęsknie na kloce czekające w pracowni już na darmo. Odchodził. Wzdychał. I wracał. Dotykał ich tkliwie. Ustawiał je ot tak tylko sobie. Badał ich słoje i nieśmiało wykreślał ołówkiem zamkniętą w tych liniach postać. Od razu wyciągały ku niemu konarowe ręce, wołały coś dziury dziupli po wyłamanych gałęziach, marszczyły się wielowiecznymi kreskami słoi twarze. Wystarczyło zamkniętą tam postać wyjąć. Z pierwszymi uderzeniami dłuta zapominał o wszystkim. Promieniał, gdy wyłaniała się nowa figura. Nie czuł dolegliwości fizycznych. Cierpiał tylko, kiedy coś się zacinało i mordował się po próżnicy z opornym drewnem. Lecz i z tej męki nie chciał zrezygnować, bo ją też kochał. Ona była tylko odwrotną stroną radości tworzenia. Należało ją przezwyciężyć i…
Urwał podniecony. Zwiedzający trwali nieruchomo zapatrzeni w niego. Oczy im błyszczały. Wzruszyli się świadomi, że zdradził im coś tak ważnego. Sam nie wiedział: o ojcu mówił czy o sobie? W ciszy sączyło się Requiem potęgujące się w tym momencie.
– Może pana ojciec także słyszał tę jakąś dziwną muzykę – zaczęła pani i zatrzepotała rękami, że nie wie, jak to wyrazić. – Nie mówię o tym Requiem z taśmy, ale podobno prawdziwy twórca słyszy muzykę sfer, która jest głosem stwórcy wszystkiego, może natchnieniem, jakoby podpowiedzią, jak rzeźbić, malować, pisać. Słyszą to tylko wybrani do poznania tej pozaświatowej, odwiecznej tajemnicy…
– Skąd pani to wie?!
Zaśmiała się zarumieniona i nie był pewny, czy dobrze słyszy:
– Bo ja też próbuję. Piszę i zmagam się ze słowem oporniejszym niż marmur czy drewno. I ciągle pytam: po co?
Krystyna Habrat
/ Opowiadanie to, napisane dawno, weszło częściowo do mojej powieści: TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA – wydanej w 2010 roku. /
Nie mam wprawdzie duszy twórcy, myślę jednak, że każdy z nich rozpoczynając pracę nie myśli o odbiorcach. W głowie kłębią mu się pomysły, które chce utrwalić. Z nich powstanie obraz, książka, rzeźba, dzieło muzyczne. Serce w swoją pracę wkłada, sam, samiuteńki odpowiada za nią. A one, książki, obrazy, cieszą czytelnika, słuchacza, wzruszają i uczą. I tym odpowiadam na pytanie : po co ??
Doskonały tekst.
Masz, Aniu, rację. Jednak wątpliwości typu: “Po co?” bywają odwrotną stroną radości twórczej.
To wybitny tekst. Bardzo Ci za niego dziękuje Krystyno.
Jestem córką rzeżbiarza i malarza i od kilku lat piszę książki.
I sama nie wiem po co… Chociaż właściwie to wiem. Bo ciągle słyszę jakieś głosy i dżwięki.
Jadziu, czasem się wie, po co, czasem nie wie, ale coś zmusza. Prawda?
Jadziu, czasem się wie, po co, czasem nie wie, ale coś zmusza. Prawda?
Dziękuję Ci za komentarz. A korzystając z okazji, dodam:
Opowiadanie powyższe pt PO CO? – przerobione i rozszerzone, weszło jako jeden z wątków do powieści: TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA. Końcówka nakładu tej książki jest do nabycia za 20 zł (z przesyłką) do dn.12 sierpnia br.
Dziękuję Wam, Aniu i Jadziu. Takie komentarze są zbawcze, by przestać pytać: po co.