Adam Lizakowski – Czy poeta Czesław Miłosz był kosmitą? Część 2

0
985

Dwa przeciwstawne bieguny

Poeta Czesław Miłosz z Paryża, trafia do Berkeley z jednej rzeczywistości do drugiej, z jednego terytoriom literatury na drugie, w którym nie będzie miał tyle swobody jak w Europie, ale to wbrew pozorom ułatwi mu znaleźć nowe rozwiązania i pomysły na siebie, on po prostu wymyśli lub znajdzie formułę  tłumacza/profesora/poety, stworzy amerykańskiego  Czesława Miłosza. W Ameryce podejmie tematykę swojej małej ojczyzny, Europy, istnienia człowieka na tym małym skrawku ziemi, jego cierpienia i samotności w świecie, wszelkie uwikłania w historię najnowszą, dokonywania wyborów życiowych ludzi, za których tego wyboru dokonał Józef Stalin. To o wiele bardziej będzie zaprzątać mu umysł niż  narodziny beatników, wiersze hippisów z pobliskiego San Francisco, ( z drugiej strony zatoki), działalność jednej z najważniejszych księgarń i wydawnictwa w Ameryce, księgarni City Lights Bookstore, której właścicielem był poeta, beatnik Lawrence Ferlinghetti. Jego wędrówki literackie  będą w inne j rzeczywistości, odbywać się będą innymi ulicami, jemu będą potrzebne inne świadectwa literackie, on ledwo spojrzy na  młodzieżą amerykańską i jej fascynację  kulturą dalekiego wschodu, medytację, piosenki/ ballady i pieśni Boba Dylana i innych.  Poetę Ginsberga nazwie „nieszczęśnikiem”  a jego wiersze i Dzieci Kwiatów, śmierć króla Rock & Roll’a Elvisa Presley’a, będą poza jego  zainteresowaniem. On chcę być amerykański, ale na swój sposób, jego Ameryka musi spełniać jego o niej wyobrażenia przywiezione z Europy,  ale ona ich nie spełnia, pokazuje swoje amerykańskie oblicze, które intelektualiście europejskiemu  nie odpowiada.


W listach do Marka Skwarnickiego, na którego będziemy tutaj się jeszcze kilka razy powoływać  poeta pisał: „A zatem Ameryka jako tymczasowe obozowisko, upiorne miejsce spełnionych proroctw Witkacego, świat bez historii, kraj „duchowej nędzy” odludnych stanów, „gdzie jedyną kulturalną rozrywką tubylców jest gapienie się godzinami na przejeżdżające auta, picie albo strzelanie z pistoletu z auta do mijanych znaków drogowych.”
Miłosz więcej o Ameryce pisał w swojej prywatnej korespondencji niż w esejach o Ameryce, żył tworzył w zupełnie innych obszarach istnienia, był od tych młodych ludzi, Amerykanów  mentalnie zupełnie inny, i niewiele go z nimi łączyło, ani nie żył ich problemami, ani nie wdawał się z nimi w dyskusję,  tym bardziej nie przeżywał tego wszystkiego tak jak oni. On miał swoich dyskutantów w Europie, żył w swoim polskim/europejskim  mieszczańskim,  profesorskim „nudnym świecie”, w którym wprawdzie dużo się działo i dramatów i rozterek rodzinnych/osobistych, ale Ameryka była za szybą. Przez nią oglądał świat w którym było mu dane żyć, „nudę amerykańską” przekuwał na ciężką harówkę, o pisanie jest niewyobrażalnie ciężkim zajęciem. Życie poety, kosmity Miłosza w Kalifornii było bardzo tradycyjne w sensie amerykańskim, praca od rana do wieczora, (korespondencja, praca twórcza, wykłady) i myślenie o Europie i Polsce, tak jak to robią emigranci, ze wszystkich stron świata. Korespondencja z przyjaciółmi w języku polskim i rozmowy w języku polski, to zabierało poecie lwią część jego życia w Ameryce. Europa która teoretycznie powinna być na drugim końcu świata praktycznie była tuż „pod nosem” na wyciągnięcie ręki, „leżała na biurku pod oknem, i „skrywała się” w książkach na półkach stojących pod ścianą.  Wyjazdy  na weekendy, wypady na łono przyrody, oglądanie Ameryki od strony gór, oceanu, pustyni, prerii  to też patrzenie na nią i opisywanie  językiem i okiem Polaka, bo przeważnie wyjeżdżał z rodziną lub przyjaciółmi z którymi rozmawiał tylko i  wyłącznie po polsku. Trzeba dodać, że więcej wiedział od Amerykanów o miejscach, które odwiedzał, albo w szczególny sposób upodobał sobie,  ale ta wiedza nie  czyniła go Amerykaninem .
W  porównaniu choćby z życiem  wspomnianego już poety wydającego swoje książki w City Lights Bookstore, Allenem Ginsbergiem, który żył Ameryką i tym wszystkim, co się w niej działo. Nazwisko największego poety Ameryki drugiej połowy XX wieku Allena Ginsberga w „Widzeniach” pojawia się tylko raz, w rozdziale piętnastym pt. „Wizerunek bestii”, na samym początku poemat „Howl” a w nim Moloch, którego ucho dymiący grób!. Rozdział rozpoczyna się zdaniem „Allen Ginsberg skandując swoją na odwrót – whitmanowską pieśń był Każdym.” (s.58.) Słowo „Każdym” z dużej litery. Miłosz lubił Ginsberga za jego Whitmanowską postawę, ale nie cenił jego działań, bo uważał, że taka postawa służy bardziej anarchii niż sprawie, którą Ginsberg reprezentował. Nie jest to pochlebne zdanie o poecie, który podporządkował swoje życie poezji, podobnie zresztą jak i poeta, profesor, kosmita Czesław Miłosz. Jak już wspomniano obaj poeci są na dwóch różnych biegunach osobowości; Ginsberg szaleństwa w tym co robił a Miłosz spokoju mieszczańskiego z dystansu patrzący na Europę i Amerykę. Ginsberg zarośnięty, brodaty błazen Ameryki, gorączkowo gesty kulący rękoma i Miłosz wygolony, ułożony, wyważony uczony, profesor uniwersytecki. Nic ich nie łączy, a jednak poeta wileński cytuje go, bo widzi w nim zmiany zachodzące w Ameryce, widzi w nim Walta Whitmana XX wieku. Ten Moloch, którego duszą elektryczność i banki!  Ten kraj pieniądza „Złotego Cielca” właśnie poprzez poezję i poetów takich jak Ginsberg zamienia się lub zmienia Amerykę w miejsce gdzie kultura i sztuka, poeci i artyści będą mieć znaczenie. Nigdy wcześniej ani później nie było tylu ludzi piszących i czytających poezję.


  Po drugiej wojnie światowej  Ameryka przez dwie dekady zmienia się z kraju, do którego miliony głodnych, niepiśmiennych przybyło za chlebem na kraj kultury, jej uniwersytety są najlepsze na świecie, a jej masowa kultura  wpływać będzie na ludzi w każdym zakątku ziemi. Coraz więcej intelektualistów, naukowców, myślicieli, artystów, muzyków takich jak choćby zespół The Beatles, czy poetę Czesława Miłosza Ameryka po prostu kupuje. Jednym proponuje pracę a innym mniejsze podatki, dowartościowuje ich pod każdym względem. Błazen Ameryki A. Ginsberg czy poetów beat generation  Ameryka nie kupiła, oni byli/są tutaj od urodzenia, od dwóch, może nawet  trzech pokoleń. Ale wciąż pamiętają swoich rodziców lub dziadków słabo mówiących po angielsku oddających pokłon „złotemu cielcowi” przez 10-12 godzin dziennie. To co się nawet rodzicom nie śniło w najgłębszych snach synowie dokonali w biały dzień występując przeciwko rządowi/państwo, które przygarnęło ich przodków, a nawet uratowało w wielu przypadkach im życie. Wnukowie nie chcieli pracować po 12 godzin dziennie, woleli być street poets, ulicznymi poetami, grajkami,  klaunami literatury, aby to „wszystko zmienić”, wywrócić do góry nogami to co tak bardzo ich rodzice sobie cenili.  Pan Czesław o tym wiedział i  rozumiał ich bunt, ale go nie pociągali na tyle, aby potraktować ich na tyle poważnie, aby się nimi literacko zająć. Podobnie potraktował Polonię amerykańską, była biedna intelektualnie, poprzez ocean i system komunistyczny zostali odcięci od własnego dziedzictwa, którego siłą była i jest kultura. A dlaczego zostali odcięci, bo nie inwestowali ani w siebie ani w swoją kulturę, widzieli kim  są i kim mają być, ale nie poparli tego dolarem.

Muszę, więc po prostu stwierdzić, że jestem jednym z wielu poetów nad Zatoką San Francisco. Większość z nich pisze po angielsku, ale są piszący po hiszpańsku, po grecku, po niemiecku, po rosyjsku. Choćby ktoś z nich miał rozgłos, w codziennych stosunkach z ludźmi jest anonimem, a więc znów, jednym z wielu, w innym, szerszym znaczeniu. ( Widzenia nad Zatoką San Francisco, str.201)

Miłosz w Kalifornii był jednym z milionów emigrantów z wszystkich stron świata z tym wyjątkiem, że wpisuje się w krajobraz amerykańskiej literatury, cywilizacji pisząc wiersze, eseje, prozę w języku polskim. Zrobił to dzięki swojemu stanowisku na uczelni, dzięki wielkiej sile i wierze, że to co robi ma sens. Jego wyobraźnia stworzona i nasiąknięta kresową, polsko-litewską  historią, krajobrazem, to przede wszystkim przeszłość. Europejska kultura, stworzyła twórcę, poetę na emigracji, samotnika, ale i zarozumialca, bo on będzie więcej wiedział o Ameryce niż jego studenci, oczywiście o Ameryce przeszłości. 

Poeta pisze i z wielką fascynacją oddaje się nieobecnemu czasowi przeszłemu, który paradoksalnie zawsze mu  towarzyszy, tu i teraz i możemy mieć wrażenie, że wypiera teraźniejszość amerykańską, nie europejską.  Zawieszony na nitce czasu jak większość wykształconych Europejczyków patrzy na Amerykanów z politowaniem,  a na emigrantów ze swojego pokolenia, polskich Amerykanów z dozą wyższości. Kalifornia przepiękna i przebogata z dziesiątkami miast i miasteczek nazwanych na cześć świętych, nie jest biblijnym rajem, czy Ziemią Obiecaną dla przybyszy znikąd.  On nie jest „przybyszem z nikąd”, ale z tego rejonu świata pochodzi, który jego studentom właściwie nic nie mówi.  Mając  tą świadomość być może dlatego, przez cały swój pobyt w Ameryce, będzie próbował ten mały skrawek ziemi „wpisać” w pamięć bynajmniej swoim siedmiu lub dziesięciu studentom. Ta fascynacja „utraconą małą ojczyzną” uczni go poetą, który doświadczył Europy i patrzy na Amerykę jak przybysz z kosmosu, a ta jawi się jak przewodnik po chrześcijaństwie. Bo wystarczy popatrzeć na mapę drogową wokół  miasta świętego Franciszka, San Francisco aby zauważyć „legiony świętych”. Wystarczy wymienić tylko kilku z nich:  San Jose, Santa Clara, San Mateo, San Anselno, San Rafael, San Carlos,  St. Helena, Sacramento, San Bruno, i niech będzie na końcu San Pablo, ale nie ostatnie. W całej Kalifornii miast które mają imiona świętych za swoich patronów jest setki, dowodzi to, że dla Amerykanów Biblia, Pismo Święte Nowego Testamentu jest ważne, są religijni a przede wszystkim pamiętają o swoich chrześcijańskich korzeniach. W Europie czegoś takiego nie spotkamy.  Miłosz to dostrzegał, rozumiał amerykańską przestrzeń religijną, która nakłada się na przestrzeń geograficzną a ta stawała się jego przestrzenią literacką. W esejach pisał o tym, jak Indianie zostawali pozbawieni swoich ziem, jak księża z XV i  XVI  wiecznej Hiszpanii zamieniali całe plemiona amerykańskich Indian w niewolników wcześniej  zmuszając ich do przyjęcia chrztu świętego,  skraplając wodą święconą.  Nie polepszyło t o życia Indian, którzy zostali zdziesiątkowani poprzez walki zbrojne i choroby, choroby i głód. W drugiej połowie XIX w. przybyli  protestanci,  Anglicy i Niemcy, którzy wymordowali resztki Indian, a także przepędzili Meksykanów, ale nie pozmieniali nazw miejscowości nawet tych w języku hiszpańskim „na swoje”  tworząc w ten sposób bogactwo i różnorodność przestrzeni geograficznej w której przyszło im żyć. Miłosz o tym  gwałcie, niesprawiedliwości pisał, współczuł im, sam się czasem czuł  Indianinem z Litwy, gdzieś z mokradeł pełnych komarów i dokuczliwych muszek, ale to nie pomagało mu stawać się Amerykaninem teraźniejszości, wręcz przeciwnie.  Jego rozważania nad Amerykę idą w parze nad rozważaniami nad sobą samym,  co ja robię w tej Ameryce i jak tutaj się znalazłem. Jest tak samo jak ona wymagający i bezwzględny, litość , czy współczucie to są słowa, których używa rzadko, tak samo rzadko zdobywa się na te uczucia.  Jego tożsamość dzięki Ameryce  staje się mocniejsza, w Europie takiej tożsamości nie potrzebował, bo Europę nazwie rodziną, bo tradycje, bo wspólne korzenie, historią, literatura, architektura itd. W Ameryce nie ma czegoś takiego, tutaj każdy jest dla siebie wszystkim, i jeśli czegoś mu brakuje, albo o czymś zapomni, to tylko i wyłącznie jego wina. Nikt mu nie pomoże, bo niedołęgom i fajtłapom życiowym się nie pomaga, ani im się nie współczuje. Co najwyżej można popatrzeć na nich zimnych, wyniosłym wzrokiem. Czy żołnierz, wojownik który daje się zabić jest lepszy od tego co zabił?  Czy orzeł, który złapał zająca, który nie zdążył się schować  zasługuje na potępienie, a zając w szponach na współczucie? Wie, że Hiszpanie – Meksykanie pozostawili po sobie katolicką religijność w Kalifornii do której  angielscy i niemieccy protestanci i purytanie „dorzucili” pracowitość, naukę, solidność, rzetelność,  która stworzyła  dobrobyt, technologię a to stworzyło tak zwaną cywilizację amerykańską. Ta  bezwzględna cywilizacja zostanie „przesiąknięta” religijnością, wiarą, wieloma wyznaniami, praktykami religijnymi, Biblia, krzyż obok colta stanie się najważniejszym przedmiotem w domostwie osadników i w ich rękach. Te rzeczy będą bardzo potrzebne do odparcia wszelkiego rodzaju pokus, zła, zagrożeń i niebezpieczeństwa. Miłosz poeta jeden z wielu piszących w swoich językach, ale jeden z niewielu rozumiejących co się stało z Kalifornią, z jej piękną wspaniałą i bardzo surową przyrodą,  co się stało z Ameryką przeszłości, w której kropla potu była tak samo cenna jak kropla krwi a ta tak samo ważna jak kropla ołowiu.

Rosja  i Europa w myśleniu o Ameryce

Ameryka lat sześćdziesiątych  aż kipi od przemian i zmian, i to pod każdym względem począwszy od muzyki poprzez politykę, a skończywszy na obyczajowości i równouprawnieniu czarnych. Ale nowo przybyły poeta z Europy fizycznie trzyma się na boku, choć jest od pierwszego dnia „bombardowany wiadomościami” z Nowego Świata.  Nie było go w Ameryce tylko plus-minus dziesięć lat, ale Ameryka lat czterdziestych to nie Ameryka lat sześćdziesiątych. Pomiędzy jedną a drugą jest ogromna przepaść. Przygląda się temu wszystkiemu jak jakiemuś nowemu plemieniu, trzeba powiedzieć dzikiemu plemieniu, chyba nawet ze zdziwieniem, co się tutaj dzieje. Poeta zastanawia się. Tworzy dystans pomiędzy swoim światem wewnętrznym Europejczyka i zewnętrznym nowym światem przyszłego Amerykanina. Swoje nieszczęście Europejczyka, Polaka zabrał ze sobą do Kalifornii ono skryło się w jego języku i myślach. Słowa jego poezji/twórczości najpełniej jego nieszczęście wyrażały, bo jego słowiańskie nieszczęście w Ameryce stało się murem za którym było amerykańskie nieszczęście,  mur stał się granicą za którą skrył się poeta. Jednak ferment lat 60. nie mógł być schronieniem, czy azylem przed doświadczeniem europejskim. Dlaczego Europa jest tak dla niego ważna – bez niej nie umie żyć – przecież zostawił ją – aby dobrze i wygodnie sobie żyć w Ameryce, taka była prawda.  Gdyby tak dobrze mu było w Europie nie przyjechałby do Ameryki, przecież nikt by do tej Ameryki nie przyjechał, gdy tam gdzie się urodził, wychował, mieszkał, było dobrze. Z każdą napisaną stroną książki w Ameryce, wzmacniał swoje korzenie europejskie. Z czasem okażę się, że wielka Ameryka, Kalifornia kraina bogactwa wszelkiego, wymarzony teren dla rolników i sadowników, będzie „wielką pustką”, w której poeta będzie musiał żyć a raczej funkcjonować przez wiele lat, zapełniając ją pamięcią i wspomnieniami o Europie. „Pustka ze stali, betonu, szkła, z bankami,  autostradami i przewspaniałymi uczelniami. „Pustkę” tę będzie przeciwstawiał Rosji, która będzie bardzo obecna w jego myśleniu o Kalifornii, Ameryce. O Rosji pisał już w książce pt, Rodzinna Europa”, ale w Europie myślał o Rosji jak Polak lub Europejczyk, w Ameryce Rosja będzie widziana i rozumiana przez człowieka z punktu amerykańskiego spojrzenia i doświadczenia.  Ameryka na nowo uformuje jego proces myślenia, jego umysłowość i spostrzeganie świata względem Rosji. Aby ją lepiej zrozumieć,  trzeba lepiej poznać Amerykę, jej krajobraz, historię,  tak mniej więcej myślał Miłosz. Wpadł w sidła dualizmu, tak jak mu pasowało porównywał Amerykę z Rosją, a Polaków z Litwinami, którzy byli bardziej zaradni życiowo, gospodarni, lepsi. Tak więc Rosja a nie Ameryka stała się dla poety z Berkeley integralnym składnikiem jego amerykańskiej tożsamości. Rosja mentalna, psychicznie bardziej poddawała się jemu myśleniu o świecie amerykańskiego kapitalizmu, ona stanowiła część pejzażu wewnętrznego poety uobecniła się w jego twórczości amerykańskiej coraz bardziej. Wszystko to, co było z drugiej strony oceanu takie ważne, a nawet lepsze,  począwszy od przyjaźni, życia rodzinnego, bo wartości europejskie, nawyki i przyzwyczajenia, wychowanie i tzw. europejskość staną się przeszkodą w rozumieniu Ameryki, w stawaniu się Amerykanem. Rosja i Ameryka nakładają się na siebie, przenikają się nawzajem, ale Rosja jest na wierzchu.
W tomikach wierszy napisanych w latach sześćdziesiątych w Ameryce „Guciu zaczarowany” wydany w 1965 roku oraz tomik „Miasto bez imienia” wydany w 1969 roku nie znajdziemy obrazów Ameryki, jej natury, piękna czy grozy przyrody. Jedynie będzie wspomniana mimochodem Dolina Śmierci, budowle w San Francisco i Oakland. W wierszu pt., „Kiedy byłem mały”, są zawarte wspomnienia z Litwy wymieszane z lekturą książek, surową rzeczywistą przyrodą Alaski. W „Widzeniach nad Zatoki San Francisco” będzie miasteczko Carnel, Walt Whitman i Robinson Jeffers, krajobrazy Kalifornii i Arizony, „ przyrodę dzikiego Zachodu Ameryki”, ale swoim zwyczajem poeta, jeśli nie wszystko to większość utworów sprowadzi do odwołań, europejskich, polskich, litewskich. Tak ważna dla poety bystrego obserwatora rzeczywistość przegra z pamięcią z muzą Mnemosyne.

Nawet straszliwość wojny wietnamskiej, która była w mass mediach obecna na pierwszych stronach gazet, od relacji z Wietnamu rozpoczynały się wiadomości radiowe czy telewizyjne, poeta pisał o Europie małych ojczyzn, o tej drugiej Europie, zajmował się  dobrem i złem, Fiodorem Dostojewskim i Blakiem, Simone Weil i studiowaniem historii (korzeni) swojej rodziny. On był kosmitą w Ameryce, sam o sobie pisze „nieuleczalnym Europejczykiem” dodając kilkanaście linijek dalej w tym samy eseju pt. „O pewnej chorobie trudnej do nazwania”, że „ to zaiste przywilejem jest mieszkać w Kalifornii i pić, co dzień napój alienacji doskonałej”  (Widzenia. 36.). I tylko jego świat, jego planeta, tutaj prawie nieznana najbardziej go interesowała,  dla nas jego czytelników dobrze, że tak się stało, bo naprawdę trudno było by sobie wyobrazić, kulturę polską w Ameryce bez kosmity Czesława Miłosza.

Wojna w Wietnamie, jakże inna od tej pół pokolenia wcześniej wywołanej w Europie jest dla Miłosza ostrzeżeniem przed zagrożeniem demokracji w Ameryce. On broni i demokrację i  Amerykę przed wojną i przed staroświecką Europą w której wszelkie zło rozprzestrzenić się może w zastraszającym tempie. Amerykę widzi postępową i nowoczesną, pełną sprzeczności, a także nieludzką, w której o wiele szybciej może nastąpić kryzys człowieka i wiary w Boga.

Wojna nie skończyła się wczoraj…

Poeta pozostawił Paryż, do którego chyba nie tęsknił a wyjeżdżał nawet z ulgą, zabrał jednak ze sobą nie tylko wspomnienia, ale i walizkę z wierszami, które po dwóch latach wyda w paryskiej „Kulturze” w tomie pt. „Król Popiel i inne wiersze”.  W Europie pozostali nie tylko przyjaciele, ale i emigranci polscy w Londynie, polski rząd na uchodźstwie, jego przeciwnicy polityczni i ideowi, kontynuatorzy wizji Polski sprzed roku 1939.  Oni zachowali swój stary sposób rozumienia świata, poglądy na politykę Polski międzywojennej i po wojennej. Oni przeżyli klęskę, a po II wojnie światowej, nie mogli się zgodzić z narzuconą wizję ich ojczyźnie przez Stalina, a zaakceptowaną przez Roosevelta i Churchilla w Jałcie. Oni żyli Polską, której już fizycznie nie tylko na mapie, ale i umysłach nowego pokolenia nie było. Była tylko ona w umysłach byłych żołnierzy, w ich wyobraźni i duszy, nią się karmili, nią żyli. Miłosz był zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich ideologii i partii prawicowo-nacjonalistycznych, od wcześniej młodości, kiedy jeszcze był w Wilnie, a także od pierwszej wizyty u krewnego we Francji Oskara W. Miłosza.  Poeta bardzo dużo poświęci swojego czasu na rozmyślanie o tym, co było, czego doświadczył  pomiędzy dwudziestoleciem między wojennym, a czasem powojennym . Poza nim nikt z taką pasją i zaangażowaniem nie będzie pisał, mówił o tym jak  wyglądało życie literacko polityczne przed II wojną światową.  Natomiast  „Traktat moralny” czy „Zdobycie władzy” będzie rozliczeniem się z czasem po drugiej wojnie światowej. Miłosz często zarzucał Polakom emigrantom to, że tak się zachowują jakby wojna skończyła się dopiero wczoraj, ale sam bez okresu międzywojennego nie mógłby żyć.  Swoje myślenie historyczne o Ameryce, przyszłości i przeszłości  przeciwstawia myśleniu politycznym żołnierskim emigrantom, których Anglia upokorzyła, a Ameryka przyjęła z otwartymi ramionami, traktując ich jednak jak  drugiej klasy obywateli. Poeta jest jedną nogą w Polsce w Europie, a drugą w Ameryce, jego rozdarcie jest coraz to większe z roku na rok. Trudno wyobrazić sobie Miłosza w Ameryce, gdyby nie otrzymał nagrody Nobla, i gdyby nie  wrócił do Polski. Do przyjaciół z „Tygodnia Powszechnego” ze  wydawnictwa „Znak”, profesorów i studentów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, kreatywnych ludzi, którzy go bardzo wysoko cenili, czekali na niego w kraju z kwiatami. Złośliwi nazwą ich dworem Miłosza inni armię Miłosza, która była na każde jego skinienie gotowa wykonywać jego rozkazy. Ten „dwór’ decydował, gdzie jaka będzie konferencja poświęcona poeci, kto na niej będzie obecny, czyje prace będą publikowane, które osoby, poeci lub literaci promowani w kraju i zagranicą.  Śmiało można powiedzieć, że ta noga amerykańska jest dużo słabsza od tej europejskiej.

Emigranci nie czytają książek

W Polsce też nie czytają książek,  2/3 społeczeństwa nie czyta i nie kupuje, poza tymi co chcą i muszą czytać. Jest ich jednak niewielu. Tak było i jest poeta będzie miał pretensję do  emigrantów i zwykłych ludzi, że nie czytają jego książek, że nie ma recenzji, że nie dyskutują nad książkami. Od kiedy to biedni ludzie czytają książki lub mają czas na czytanie poezji można by się spytać, tylko kogo o to  spytać?.  Poeta zapomina, że jest profesorem, poetą, erudytą, intelektualistą,  kosmitą, słowem wybranym z wybranych, bo ma  luksus i czas na czytanie i rozmyślanie. Pod tym względem  poeta jest uprzywilejowany bo czyta, w  środowisku emigracyjnym, na miliony Polaków w Ameryce  prenumerat nie było więcej niż sto. Nie będzie to odkrycie, jeśli powiemy, że ludzie nie czytają. Miłosz czyta i wymaga od innych czytania, denerwuje się, gdy nie czytają. Ale on  jest w sytuacji ludzi mających luksus czytania a takich ludzi jest bardzo niewielu. Bez wyjątku   czy  to profesor, czy robotnik, każdy goni za dolarem dzień i noc, poeta świetnie pisze o materializmie amerykańskim, ale pisanie nie idzie w parzy, z pełnym jego zrozumieniem i jak to przekłada się na czytanie książek. Poeta ma szczęście, dużo szczęścia, jakby dla niego powstał Instytut Literacki w Paryżu, który będzie wydawał wszystko co napisze, przetłumaczy

Będzie pisał i wydawał. Czy to mało!!?  Poza kilkoma amerykańskimi pisarzami pokrewnymi duchem, poeta nie będzie poświęcał dużo wagi literaturze czy poezji amerykańskiej. Na pewno na  poezję beatników nie będzie  tracił swojego cennego czasu,  ale towarzysza duchowego znajdzie w osobie i twórczości Robinsona Jeffersa, a jego opisy naturalistyczne przyrody, jej surowość i piękno zachwycą go.
Sam Miłosz piszę o  naturze jak nie poeta, ale jak przyrodnik czy naturalista, który rozumie przyrodę, ma dla mniej wielki szacunek, nie tylko lubi, ale kocha.  Mniejsze  ma zainteresowane i bardziej krytycznym okiem poeta spojrzy na mieszkańców  „dzikiego zachodu”, stanów; Nevada, Oregon, Kalifornia, Washington, Arizony czy Montany,  opisywani ludzie, miejscowości w których żyli w esejach np. w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco”, (6) będą budzić w nim litość i współczucie.  Odkryje dwie Ameryki :  jest inna,  ta w małych miejscowościach, setki mil od wielkich miast przeraża go, jest taka rzeczywista do bólu, nudna i monotonna. Strach tam żyć, bo poza oglądaniem przejeżdżających samochodów nic się tam nie dzieje. Poza tym  jest wielka, tak wielka, że nawet jego przerasta, swoją przyrodą, drzewami, kanionami, rzekami, pustyniami, oceanem. Druga Ameryka to ta miejska z  wielką energią fermentu społecznego, konfliktów rasowych, protestów przeciw wojnie, w której jest tysiące niezadowolonych z polityki rządu, prezydenta, władz państwowych i  lokalnych.  Obie Ameryki  są  pozbawione czasu historycznego, którego jemu tak bardzo brakuje, bez którego nie mógłby pisać, żyć, wszystko to co robi straciłoby sens. 

Czesław Miłosz i Thomas Merton

Thomas Merton jest jednym z nielicznych przykładów na to, że pan Czesław jednak miał z kim rozmawiać w Ameryce o sprawach go bardzo interesujących. Ich znajomość rozpoczęła się jeszcze w Europie, w  grudniu 1958 roku napisał do poety ten  amerykański pisarz, poeta, ksiądz katolicki, trapista, napisał do niego swój pierwszy list po przeczytaniu „The Captive Mind”, w którym prosił o wyjaśnienie pewnych dla niego zdań, sformułowań, myśli, np. kogo Miłosz miał na myśli pisząc o Alfie albo Becie lub Gamie i Delcie. Trapista chciał się dowiedzieć, czy książki tych pisarzy można przeczytać po angielsku lub francusku. I tak się rozpoczęła korespondencja pomiędzy dwoma myślicielami trwająca dziesięć lat aż do tragicznej śmierci Mertona w 1968 roku. Od pierwszego listu obaj panowie przypadli sobie do gustu niech dowodem na to będzie sposób, w jaki do siebie się zwracali. W pierwszym liście z dnia 6 grudnia, 1958 roku Merton pisze; Dear Mr Milosz, a już w drugi liście z dnia 28 lutego, 1959 roku; My Dear Milosz. (Merton. 3,14).(7) Szybko przeszedł z formy Drogi Panie Miłoszu, do Mój Drogi Miłoszu a korespondencja kończy się zwrotem Dear Czesław, (Drogi Czesławie). W sumie poeta z Berkeley napisał osiemnaście listów a Merton osiem. Mnich w pierwszym liście pisał jak ważna jest dla nie książka polskiego poety:

Twoja książka stała się dla mnie, czymś, co mogę nazwać szczerze „duchową”, to znaczy jest inspiracja do wielu przemyśleń, medytacji i modlitwy o moich własnych zobowiązaniach wobec reszty rodzaju ludzkiego, a także o kłopotach nas wszystkich „. (Merton, ss. 3 i 4).

Korespondencja Miłosza z Mertonem, w którym znalazł bratnią duszę jest prowadzona w bardzo szczery sposób, to dialog pomiędzy dwoma osobami, które chcą więcej dowiedzieć się o Bogu, Opaczności bożej, naturze człowieka, jego wątpliwościach, pokusach i słabościach. Miłosz próbuje w nich zgłębić istotę polskiego katolicyzmu, według niego podobnego do Irlandzkiego, a Merton proponuje pomoc Miłoszowi, jako tłumacz jego poezji na angielski. (List drugi). „And let me try to use my ingenuity and guesswork and polish them up into versions which you could them check. (Merton s.18). Listy te mogą w dużym stopniu wyjaśnić, (usprawiedliwić) dlaczego Miłosz tak lekko potraktował subkulturę hippisów, ruch literacko-kulturowy, (który mu się mimo wszystko podobał choćby z tego literackiego powodu), który opierał się na nonkonformizmie oraz propagował idee anarchistyczne. Nie rozumiał ich, (a może był już za stary) i nie cenił, może nawet się ich obawiał, nie lubił buntowników, którzy dążyli do obalenia istniejącego porządku.

Poeta mało interesuje się filmem, teatrem, muzyką, malarstwem czy modą, po prostu, szkoda było mu na to czasu. Jego najbardziej interesuje filozofia, religia, socjologia, natura, etc. A w modzie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku dzieje się też bardzo dużo, nie trudno było to zauważyć gołym okiem, począwszy od fryzur u mężczyzn czy spodni nie tylko u panów poprzez spódnice pań, a skończywszy na obuwiu spiczastym tak zwanych noskach, albo szpicach. Nie były to tematy dla byłego Europejczyka, on wolał coś cięższego, poważniejszego. On miał dużo ważniejsze sprawy na głowie niż muzyka i moda lub fryzury hippisów. W październiku 1962 roku rozpoczął się dwudziesty pierwszy Sobór watykański II, który trwał przez trzy lata i zakończył się w grudniu 1965 roku. Na nim między innymi ustalono i dano autonomiczność kościołom państwowym, a łacinę zastąpiły języki narodowe bądź miejscowe, – zapoczątkowanie dialogu ekumenicznego z innymi wyznaniami chrześcijańskimi. (8). Miłosz był jego bacznym obserwatorem napisał o tym w liście w roku 1970 do Marka Skwarnickiego pisząc: „Rzygam na amerykański tradycyjny katolicyzm, ale rzygam też na tych bydlaków postępowców w Kościele, którzy są przekupniami w świątyni wygnanymi przez Jezusa”.(Skwarnicki s. 114). (9) . Aby w pełni zrozumieć przytoczone słowa poety, trzeba będzie wgłębić się w „Ziemię Ulgro” to nie jest naszym celem, ani to, co poeta miał na myśli wypowiadając wyżej zacytowane słowa. Naszym celem jest jedynie zwrócenie uwagi czytelnika na to, że poeta pierwszą dekadę swojego pobytu w Kalifornii miał wyjątkowo urozmaiconą i bardzo ciężką. Jednak z drugiej strony patrząc na pobyt poety w Ameryce można śmiało powiedzieć, że bez Ameryki, dorobek europejski poety były o wiele bardziej skromniejszy. Ameryka pozwoliła mu zrozumieć małą ojczyznę i wielką Europę lepiej, to ona pozytywnie wpłynęła na niego samego i jego psychikę, pozwoliła mu rozwinąć skrzydła i to dzięki niej otrzymał Nagrodę Nobla.

Początki mojej przygody z twórczością Czesława Miłosza

Swoją przygodę z  twórczością Czesława Miłosza podzieliłbym na trzy części, które w znacznym stopniu wpłynęły na moje życie, (jeśli mogę tak powiedzieć). Będąc jeszcze w Pieszycach pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku odkryłem Miłosza, jako tłumacza poezji z języka angielskiego. Przede wszystkim zafascynowały mnie jego przekłady poezji Walta Whitmana i poezji amerykańskiej. Później, gdy poeta otrzymał Literacką Nagrodę Nobla w 1980 roku, nadszedł czas na jego poezję. Trzecią faza przypada na czas mojej emigracji, kiedy to amatorsko zająłem się fotografią, którą nigdy się nie interesowałem, ale zawsze chciałem mieć „kilka zdjęć z Wielkim Poetę”. Niestety zdjęć zrobionych razem z poetą mam niewiele, gdyż większość naszych spotkań odbywała się prywatnie w jego domu. Są też zdjęcia autora „Roku Myśliwego” zrobione  moim tanim aparatem fotograficznym przeze mnie podczas spotkań poetyckich w Berkeley lub na terenie San Francisco Bay Area.

San Francisco, listopad 1984

Po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem poetę Czesława Miłosz jesienią 1984 roku w San Francisco w jednym z teatrów przy Haight Street blisko skrzyżowania z ulicą Van Ness. Było to spotkanie poetyckie organizowane przez Amnesty International, w dowód solidarności z  politycznymi więźniami, twórcami, intelektualistami mieszkającymi w Pakistanie (wzięło udział wiele sław poetyckich, m.in. Josef Brodski).
Rosyjskiego poetę zapamiętałem najlepiej z wielu względów, z jego poezja zetknęłam się w “Literaturze na Świecie” będąc jeszcze w Pieszycach. Teraz po tylu latach miałem okazję  zobaczyć poetę, podać mu rękę w korytarzu w czasie przerwy i podziękować za wspaniałą recytację wierszy. Brodski, jako jedyny z czytających nie nalał sobie wody do szklanki, ale pił ją prosto ze kryształowego dzbana. Zachowywał się na pełnym luzie, nawet żartował z publicznością, a ta żywo reagowała na jego zabawne komentarze. Woda kapała mu po brodzie, którą ocierał rękawem. Poeta nie czytał swoich wierszy on je śpiewał po rosyjsku. Nigdy nie widziałem nikogo, kto by tak pięknie i melodyjnie interpretował swoje wierszy. Autor wiersza 24 grudnia 1971 roku był ekspresyjny i nie do podrobienia! Poeta śpiewający swoje wiersze niczym natchniony anioł, jakie to rzadkie dzisiaj zjawisko.
Miłosz czytał poezję po angielsku bardzo sztywno,  stwarzał wrażenie człowieka niezwykle poważnego, nawet spiętego, ale i on próbował swoimi mini komentarzami rozbawić czy  rozprężyć zebraną publiczność. Dopiero na sam koniec swojego wystąpienia przeczytał jeden z wierszy po polsku, na wyraźne życzenie publiczności, która wręcz domagała się usłyszenia ich w oryginale. Czytał pięknie melodyjnym głosem, akcentując polskie samogłoski, za co otrzymał  rzęsiste brawa od zgromadzonych. Po zakończeniu spotkania wraz z kilkoma rosyjskimi znajomymi podszedłem do niego, aby pogratulować i podziękować za piękną poezję. Przy okazji poeta podpisał mi swoją książkę pt. “Rodzinna Europa”, zamieniliśmy dosłownie kilka słów po polsku, nic więcej.
Miłosz wśród Amerykanów  uchodził zaraz po otrzymaniu Nagrody Nobla i powstaniu Solidarności za symbol freedom fighter z jednej strony, a z drugiej strony za tłumacza Biblii.  (Gdy to mówiłem Amerykanom, pytali się, co to znaczy tłumacz Biblii?). Jako poeta poza akademią wydziałów slawistyki i kilkoma redakcjami pism o profilu literackim w Ameryce i w Europie był prawie nieznany. A o międzynarodowej nagrodzie The Neustadt International Prize for Literature, którą otrzymał w 1978 roku w Ameryce mało, kto słyszał, i jej popularność w porównaniu choćby z Nagrodą Pulitzera była / jest znikoma. Na spotkania autorskie naszego poety nie przychodzili poeci amerykańscy znad Zatoki San Francisco, tak samo jak on nie chodził na spotkania, czy wieczory poetów Amerykańskich. Nie było pomiędzy nimi ani serdeczności ani zażyłości. Wiedzieli o swoim istnieniu, ale dla Miłosza byli lewakami, pseudo socjalistami, nawet anarchistami niż partnerami do rozmów. Oni Miłosza uważali za przybysza z innej planety, o której niewiele wiedzieli i chcieli wiedzieć. Wszystkie informacje o niej były im przekazywane poprzez filtry propagandy ZSRR. Miłosz patrzył na tych marksistów siódmej wody z dozą wyższości i przekonaniem, że te ich „wygłupy” niewiele mają wspólnego z literaturą. Był wobec nich nieufny, wolał ich unikać niż się z nimi spotykać. W wolne chwile wsiadał w samochód, brał rodzinę i „pruł” setki mil czy to do Doliny Śmierci czy do lasów drzew liczących sobie ponad dwa tysiące lat, czy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Nie zapominając ani na chwilkę o swojej europejskości porównując góry, kaniony, skały, drzewa do europejskich kościołów, katedr i innych budowli. Swoje przemyślenia, doznania, spostrzeżenia wykorzystywał w twórczości, stąd też brał się podziw jego studentów, tłumaczy, którzy bardzo go sobie cenili, którzy uważali, że bycie studentem tego erudyty to wielki zaszczyt.

Polak religijny w Ameryce?

Miłosz poetą, tłumacz Pisma Świętego, czy „poetycki prorok”, który swoimi wierszami “zapalił zielone światło” do przemian społecznych w Polsce.  To dzięki jemu, Zbigniewowi Brzezińskiemu, Solidarności i papieżowi Janowi Pawłowi II Amerykanie dowiedzieli się, gdzie jest Polska, gdzie jej szukać na mapie. Polityk Brzeziński świetnie spisał się na polu polityki, Solidarność pokazała światu, że jest szansa na to, aby wolne związki zawodowe miały udział w decydowaniu o tym, co dzieje się w kraju. Papież – Polak, ten przekonał Amerykanów, że polski katolicyzm, to nie tylko niedzielne poranne mszę święte, po których rodacy idą na popołudniowy rosół do domów, a wieczorem „zalewają robaka”, aby zapomnieć o tym, że już w poniedziałek trzeba wstać o piątej rano do roboty. Na setki polskich parafii w Ameryce, Polacy mieli tylu biskupów, że można było ich policzyć na palcach jednej ręki, będąc największą grupą katolików w Ameryce.  Polskimi duszami i wcale niemałymi ofiarami na kościół rządzili biskupi pochodzenia irlandzkiego, niemieckiego, czy włoskiego. Ksiądz Polak, co najwyżej mógł być proboszczem – łącznikiem pomiędzy masą analfabetów a książętami kościoła.  Polacy za własne pieniądze budowali kościoły, szkoły, plebanie, ale nieruchomości te nigdy nie były w polskich rękach tylko nimi zarządzali przeważnie niemieccy biskupi. To biskup decydował ile może być mszy w kościele, w których godzinach i w jakim języku. Odpowiedzią na takie traktowanie było powstanie na przełomie XIX i XX wieku Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego w Ameryce i Kanadzie. Byłem i jestem wielkim zwolennikiem tego kościoła. W Chicago przez wiele lat przyjaźniłem się z nieżyjącym już księdzem Czesławem Janem Polakiem, którego bardzo wysoko sobie ceniłem. Ceniłem, bo chciałem, aby polski katolicyzm w Ameryce, nie był tylko źródłem korzyści dla biskupów, ale naszą siłą duchową i patriotyzmu i powodu do dumy, że jest się Polakiem.

Polak ciężko pracuje w Ameryce

Na początku pobytu w Ameryce, gdy Amerykanom mówiłem, że jestem Polakiem, czułem się szczęśliwy, gdy ci chwalili Polaków; to taki dobry, ciężko pracujący naród. Brałem to za dobrą monetę, do momentu, w którym wytłumaczono mi, że ciężka praca jest dla frajerów, a o tych ciężko pracujących Polakach, po dziesięć czy dwanaście godzin dziennie za najniższe stawki można za 25 centów wysłuchać w każdej budce telefonicznej trzyminutowe dowcipy, o tym jak wygląda polski ołówek, albo polski program kosmiczny, albo ilu Polaków potrzeba do wykręcenia żarówki. Z dumy, że ciężko pracujemy zrozumiałem, że jestem z zacofanego narodu, bez ambicji i wykształcenia, a ciężko pracujemy, bo nie jesteśmy wykwalifikowani. Dowiedziałem się, że jak każdy Polak jestem antysemitą, Polacy pomagali Niemcom, zakładając „polskie obozy śmierci”.  Trzeba o tym mówić, w Polsce ludzi o tym nie wiedzą jak traktowała Ameryka Polaków na przełomie XIX i XX wieku, i jak spostrzegano Polaków zaraz po drugiej wojnie światowej, jak „podziękowano” za udział i przelaną krew na konferencji w San Francisco w 1945 roku i Londynie w 1946r., poprzez wykluczenie polskich żołnierzy walczących w Polskich Siłach na Zachodzie, chociaż byli jedną z najliczniejszych walczących armii po stronie sił alianckich.

Gdyby kuzyn poety  Oscar W. Miłosz nie mieszkał we Francji  a Stanach Zjednoczonych można by napisać wyimaginowany scenariusz rozmowy poety z nim w  San Francisco. Nie było by rozmów o relacjach polsko-litewskich, polskiej endecji czy nacjonalizmie, tylko rozmowy o codzienności, w którym banku jest najniższy procent na „saving account”, albo, które auto opłaca się lepiej kupić, a które pali najmniej benzyny na sto mil. Oscar przewodnik duchowy stałby się przewodnikiem finansowym. Szlachta polska, chłopi litewscy, relacje pomiędzy oboma państwami, tak wciągające tematy dla młodego poety i jego stryja Oscara, ani poematy metafizyczne, nie były by tak ważne jak temat, z czego żyć i co jeść, jak najszybciej spłacić kredyty. W Ameryce tak często zapewne Oscar nie chodziłby do opery, teatrów, muzeów lub włoskich restauracji, tutaj jest to przywilej nie tylko dla tych, co mają na kulturę pieniądze, ale przede wszystkim czas.

Kim tak naprawdę jest Czesław Miłosz? Kosmitą!!!

A mój ojciec na Litwie był spalony, dlatego, że brał udział w POW, czyli w Polskiej Organizacji Wojskowej i dla Litwinów było to odium. Sytuacja była paradoksalna, bo tutaj Oskar Miłosz działał na rzecz Litwy, przeciwko Polsce, na terenie międzynarodowym, a tam mój ojciec nie mógł pojechać na Litwę, bo był spalony z powodu działania w polskich organizacjach. (Czesława Miłosza autoportret przekorny, rozmowy przeprowadził Aleksander Fiut, str134).

Może dla kogoś, kto nigdy nie wyjeżdżał z Polski na dłużej, albo wcale, fakt, że cały świat dostrzegł Polaka, poetę może nie być aż tak ważne, może nawet wydać się irytujące i powodem do kpiny.  Ale dla milionów mało praktycznych Polaków w Ameryce, nieczytających, nieznających dzieł Williama Jamesa, choćby książki „Pragmatyzm” czy Ericka Fromma „Być czy mieć” wciąż budujących kościoły na przedmieściach Chicago a nie fabryki, Nagroda Nobla Miłosza była bardzo ważna. To, że nie czytali poezji nie jest w tym przypadku aż tak ważne, liczy się fakt, że Polak został wyróżniony.  A to, że jesteśmy mało praktyczni, bo nie potrafimy znaleźć balansu pomiędzy życiem duchowym i materialnym, mało zaradni, mało przedsiębiorczy, żyjemy z pracy własnych rąk pracując dla innych i na innych, nie jest ważne dla nas. Inaczej przecież nie umiemy, nie potrafimy, ale takie usprawiedliwienie najbardziej denerwowało Miłosza. Takie myślenie nie było jego myśleniem. Gdy to mówił głośno denerwował tym Polaków, którzy oskarżali go o antypolonizm.  Czuł się Polakiem, choć ciężko było mu do tego się przyznać, był marzycielem, idealistą pragnącym, aby obcokrajowcy dobrze mówili o Polsce, Polakach. Szary obywatel poza granicami kraju miał był ambasadorem, konsulem swojej ojczyzny, bo jak nas widzą Amerykanie tak widzą Polskę. (Nie znosił ambasad, urzędników, atmosfery wyższości urzędnika nad petentem).
Ameryka rozczaruje Miłosza, sam przyzna, że mnie rozumie „jak działa system amerykański”, dodając, że nie rozumie, „czym kieruje się pragmatyczny umysł”. Ale Ameryka spełni jego oczekiwania, będzie wykładowcą akademickim, będzie miał czas na pisanie, tworzenie, będzie żył w świecie kultury, wśród ludzi o wysokim poziomie kultury.  Stworzy szklaną kulę w której będzie żył, jak prawdziwy kosmita, w kuli tej będzie sprawiał wrażenie, że z Polski nigdy nie wyjeżdżał,  tak mocne będą jego wspomnienia z czasów młodości, lat spędzonych czy to nad Wilią czy Wisłą lub Sekwana.

Rozumiejąc swoją sytuację intelektualisty, w jakiej się znalazł, poeta świadom tego, że może liczyć tylko na samego siebie swoją silną wolą i pracowitością ponad ludzkie siły stworzy człowieka kosmitę, stworzy drugą przestrzeń, której będzie chciał dużo więcej od życia, niż tylko bycie, tylko liczbą czy cyfrą. Kosmita położy kamień węgielny pod polskość w Ameryce, wprawdzie w bardzo wąskiej dziedzinie, jaką jest literatura, ale i to jest już ogromna jego zasługa, osiągnięcie jednego człowieka, któremu poza wąskim gronem Amerykanów nikt nie pomagał.

Miłosz obrońca polskości

Moja wierna mowo

Moja wierna mowo,
służyłem tobie.
Co noc stawiałem przed tobą miseczki z kolorami,
żebyś miała i brzozę i konika polnego i gila
zachowanych w mojej pamięci.

Trwało to dużo lat.
Byłaś moją ojczyzną bo zabrakło innej.
Myślałem że będziesz także pośredniczką
pomiędzy mną i dobrymi ludźmi,
choćby ich było dwudziestu, dziesięciu,
albo nie urodzili się jeszcze.

Teraz przyznaję się do zwątpienia.
Są chwile kiedy wydaje się, że zmarnowałem życie.
Bo ty jesteś mową upodlonych,
mową nierozumnych i nienawidzących
siebie bardziej może od innych narodów,
mową konfidentów,
mową pomieszanych,
chorych na własną niewinność.

Ale bez ciebie kim jestem.
Tylko szkolarzem gdzieś w odległym kraju,
success, bez lęku i poniżeń.
No tak, kim jestem bez ciebie.
Filozofem takim jak każdy.

Rozumiem, to ma być moje wychowanie:
gloria indywidualności odjęta,
Grzesznikowi z moralitetu
czerwony dywan podścieła Wielki Chwał,
a w tym samym czasie latarnia magiczna
rzuca na płótno obrazy ludzkiej i boskiej udręki.

Moja wierna mowo,
może to jednak ja muszę ciebie ratować.
Więc będę dalej stawiać przed tobą miseczki z kolorami
jasnymi i czystymi jeżeli to możliwe,
bo w nieszczęściu potrzebny jakiś ład czy piękno.

Wiersz rozpisany na sześć zwrotek o różnej ilości wersów, pisany w pierwszej osobie nie powinien sprawiać trudności czytelnikowi i nie potrzebna jest jego analiza czy interpretacja. Podmiotem lirycznym jest w nim sam poeta-emigrant, który mówi do emigrantów w bardzo zrozumiały sposób, ale w ostrym tonie, Bo ty jesteś mową upodlonych, można to zrozumieć, jako „mowa pokonanych.” Proszę zwrócić uwagę na pierwszą, czwartą i ostatnią zwrotkę. W nich poeta (podmiot liryczny) wyraża wielką tęsknotę do ojczystej mowy, do polskości, świadomy jest swojej kultury i korzeni, swojej tożsamości.  W zwrotce trzeciej bardzo dosadnie, mówi to, co mu leży na sercu. Mówi dosłownie:

Teraz przyznaję się do zwątpienia.
Są chwile, kiedy wydaje się, że zmarnowałem życie.
Bo ty jesteś mową upodlonych,
mową nierozumnych i nienawidzących
siebie bardziej może od innych narodów,
mową konfidentów,
mową pomieszanych,
chorych na własną niewinność.

Czy trzeba pytać, dla kogo poeta „zmarnował” swoje życie? Dla tych co najwięcej w Ameryce wybudowali kościołów, ale nie budowali fabryk, ale jako szara bezimienna masa, siłą swoich mięśni nie mózgów przyczynili się do potęgi gospodarczej Ameryki. Pracowali dla innych, nie potrafili wziąć los we własne ręce i „użyć głowy” tak, aby to oni dawali pracę, przez co mieliby ogólny szacunek. Pisał poeta w „Rodzinnej Europie” o samym sobie: „Znalazłem się, więc wśród milionów, które mieszkają, jedzą, ubierają się za cenę sprzedaży określonej liczy godzin swojego życia” (10) Tacy, co pracują „za określoną liczbę godzin” nie liczą się i nikt ich nie traktuje poważnie. Oni będą pracować dla każdego nawet dla takiego magnata – przemysłowca z Detroit jak Henry Ford, antysemity i sympatyka Hitlera, któremu dawał prezenty na urodziny, a ten odwzajemniał się nadając mu wysokie odznaczenia Rzeszy Niemieckiej. (Szkoda, że Fordem nie zajęli się Państwo Grossowie). Tysiące Polaków mieszkało w Detroit, bo tam była praca, ale pracy potrzebowali nie tylko Polacy również Murzyni. Ford, gdy zachodziła potrzeba „napuszczał jednych na drugich. Polaków „straszył” Murzynami”, jeśli nie przestaną domagać się podwyżek, albo jak będą strajkować, to czarni w każdej chwili mogą ich zastąpić. To samo mówił Murzynom, jeśli nie wezmą się do pracy, to na ich miejsce zatrudni Polaków, którzy pod bramą już czekają. Tutaj można powołać się na historyka o polskich korzeniach profesora Thaddeusa Casimira Radzilowskiego (11).
Jako dowód wskazał na ulotkę, jaką do polskiego sąsiedztwa w Detroit wysłał w 1940 r. lider Afro amerykanów Charles Hill? „Apelował w niej: My czarni i Polacy musimy współpracować; chcę byście wiedzieli, że nie uważamy Polaków za głupców, którzy nadają się tylko do pracy fizycznej” – powiedział historyk. Także w sondażu przeprowadzonym wśród mieszkańców Detroit w 1964 r, aż 60 proc. Afro amerykanów powiedziało, że wraz z nimi to Polacy są najbardziej dyskryminowani.

Wracajmy jednak do wiersza, bo rozczarowanie rodakami, ich sytuacją życiową napawa Miłosza smutkiem, poeta staje się agresywny, po raz kolejny poeta zapomniał, że ludzie biedni, ciężko pracujący, człowiek, bierze z życia to na co go stać. Wybiera wartości niskie, dla poety nawet antywartości, nie często nawet zdaje siebie sprawę z tego że czyni źle, ale aby cenić wartości wyższe trzeba mieć czas, edukację odpowiednią i pieniądze aby kupić sobie wspominany już wielokrotnie luksus bycia kulturalny, luksus czytania książek. Padają słowa:

Bo ty jesteś mową upodlonych,
mową nierozumnych i nienawidzących
siebie bardziej może od innych narodów,
mową konfidentów,
mową pomieszanych,
chorych na własną niewinność.

Emigrant zawsze jest w stanie kryzysu z wielu powodów jednym z nich jest niemożliwość samorealizacji, choćby luksus czytania, bycia częścią kultury czy to polskiej czy amerykańskiej. Amerykańskiej nie może, bo język nie pozwała, a właściwie jego brak, taki kryzys trwa dekadami, bo odrzucone wartości wysokie, nie możliwość realizacji siebie samego często powoduje, że pijemy do lustra. O tym też poeta pisze. Ocenianie Polaków, rodaków surowo do niczego nie prowadzi, bycie wyniosłym, bo ja mam czas na czytanie i pisanie, jeszcze bardziej wznosi mur pomiędzy nim a Polonią. W ostatnim wersie wiersza stwierdza „chorych na własną niewinność?
Ta „choroba na własną niewinność” to nic innego niż naturalny konflikt duszy z rozumem. Dusza domaga się pokarmu intelektualnego, a rozum racjonalnej oceny sytuacji. Rozum rozkazuje mówiąc duszy nie stać cię na książki one są drogie, bycie kulturalnym wymaga sporo czasu i pieniędzy, bilety do teatru, kina, opery sporo kosztują, a pracujesz za stawki głodowe. Daj spokój marzeniom o życiu kulturalnym, patrz, z czego żyjesz, ile może wydać miesięcznie na kulturę. Po co ci półki na książki, przecież nie masz gdzie je nawet wstawić. Po co ci obrazy, skoro nie możesz wbić gwoździa, bo ściany mieszkania nie są twoje, cóż dopiero pozwolić sobie na kupno obrazu. Po co ci bilet do teatru, skoro nie masz na taksówkę aby do niego dojechać, a parking w śródmieściu to dziesięć dolarów za godzinę. Mimo wszystko poeta jest po stronie ludzi słabych, a słaby jest biedny.  Biednych nie   stać na kulturę, poddają się, czyli z niej rezygnują. Nie można  zaplanować życia kulturalnego i myśleć pragmatycznie, bo trzeba dużo i ciężko pracować, aby było co do garnka włożyć,  gorzka refleksja zostaje zastąpiona poczuciem smutku. Poeta chciałby być arystokratą duszy, pochodzić z narodu wielkiego, prężnego, bogatego, mądrego, zaradnego i rozgarniętego życiowo, czytającego poezję, niestety tak nie było i nie jest. Miłosz chciałby być władcą świata, a nie władcą małej Albanii, robił bardzo dużo dla kultury polskiej dla polskości, był Herkulesem, ale miał odczucie, że polskość dla niego właściwie nic nie robiła. Była to miłość nieodwzajemniona.

 Miał wokół siebie zawsze chętnych ludzi do współpracy, ale nie miał satysfakcji, tej radości od rodaków, na którą w pełni sobie zasłużył, czuł, że był w pustce. Spotkało go ich milczenie, nie, dlatego, że go nie cenili, ale dlatego, że go nie czytali, nic nie czytali można powiedzieć jako usprawiedliwienie na ich milczenie. Czy była to zmowa, raczej nie, bardziej można powiedzieć przysłowiowa polska niezaradność życiowa, bo czyja to jest wina, że tak mała zarabiają i nie inwestują w sobie i kulturę.
 On miał wrażenie, że zamiast rosnąc w siłę, polskość pozbawia go jej, ale mimo wszystko walczył o polskość, walczył z samym sobą. Doskonale wiedział, jacy są Polacy, wiedział, że człowiek żyje chlebem nie poezją, ale wciąż liczył na cud, że to się zmieni, że będzie nie kosmitą, a normalnym człowiekiem, żyjącym w normalnym społeczeństwie, gdy sprawy kultury równie są ważne jak praca.

Kosmita Miłosz chciał być z lepszej planety, z której mógłby być dumny, nie z planety „chorych na własną niewinność”, albo niezaradność życiową.  Inną wielką kontrowersyjną sprawą dla rodaków był Nobel dla Miłosza, czy to nie, aby Solidarność mu go „dała”, przecież on nie jest takiej nagrody wart. Autor wiersza Campo di Fiori nie godził się na miano poety walczącego z komunizmem, czy pisarza politycznego i wielokrotnie mówił w wywiadach, że jego Nagroda Nobla nie ma nic wspólnego z ruchem Solidarności, bo on już wcześniej, w maju 1980 r., został wytypowany na kandydata do niej. (Krótka lista). Mówiąc to próbował wytrącić argument tym, co twierdzili, że jego Nagroda to polityczna sprawa i żeby nie Solidarność nigdy by jej nie dostał.  Tak się bronił przede wszystkim przed rodakami, którzy próbowali pomniejszać jego pracę na rzecz polskości, jego dorobek, jego talent poetycki. Pisze o tym Andrzej Franaszek tak: „Chronologia była jednak inna i choć oficjalnie głosowanie odbyło się w październiku, faktycznie decyzja Akademii zapadła zapewne jeszcze przed z Sierpniem 1980 roku, czego ślad pozostał zresztą w archiwach… Służby Bezpieczeństwa.”  (12) Nie po raz pierwszy i nie ostatni, Polakom jest trudno uwierzyć w sukces rodaka, taką mamy naturę i Miłosz o tym pisał, to też się nie podobało „prawdziwym Polakom”.

Widzenia nad Zatoką San Francisco

Żadna Cyganka nie przepowiedziała, że opuszczę moje rodzinne okolice na zawsze.  A ci, wśród których mieszkam, nie mogę odgadnąć, że przychodzę stamtąd, gdzie nie było samochodów, łazienek, telefonów, gdzie na drogach sypkich latem, błotnistych wiosną i jesienią pięć mil było poważnym dystansem, gdzie ludność odbywała się bez lekarzy, ufając domowym lekom, czarom i zamawianiem. (Widzenia nad Zatoką San Francisco, str.33).

W licznych rozmowach z rodakami, ludźmi z mojego pokolenia pomiędzy dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, takim wzorem do naśladowania był Czesław Miłosz poeta, który kilkanaście miesięcy wcześniej otrzymał Nagrodę Nobla. Dlaczego młodzi rodacy ciężko pracujący od rana do wieczora wybrali sobie za wzór do naśladowania poetę, być może usprawiedliwieniem było to, że wszyscy byliśmy młodzi, o poecie z Berkeley właściwie nic nie wiedzieliśmy, tak nasz Miłosz, to wielki poeta, chociaż tomik wierszy to była by ostatnia rzecz na naszej długiej liście zakupów, tak długiej jak z San Francisco na księżyc.  

Wszystkich jednak kusiła jego sława, która przecież musiała być na cały świat, a ze sławą idą pieniądze, więc sława i pieniądze, to było to, co w naszym przekonaniu Miłosz miał, dlatego doskonale nadawał się na naszego idola, wzór do naśladowania. Byliśmy tak naiwni w stosunku do poety i tego robił, że niektórzy z nas pytali otwarcie; który poeta jest ważniejszy Mickiewicz czy Miłosz, tak wysoko ceniliśmy twórczość pana Czesława. Na takie pytania najczęściej odpowiadałem;  a co jest cięższe kilo chleba, czy kilo kiełbasy? Obaj są ważni, bo co to za jedzenie samego chleba, albo samej kiełbasy, trzeba, i to i to. Rozmowy takie były zabawne w  swojej formie, naiwne i dziecinne, ale dla kogoś, kto wychował się w domu, gdzie nie było, ani jednej książki, nie było to takie „dziw ne i naiwne” tłumaczenie. Podobał się nam Miłosz, bo dobrze sobie radził na emigracji, nie chodzi tutaj o sprawy tak zwane materialne, bo nikt z nas nie był materialistą, byliśmy dwudziestokilkuletnimi emigrantami, którzy szukali swojego miejsca na ziemi. Miłosz go znalazł, miał pracę,  rodzinę, co więcej trzeba. Jednak nie byliśmy wobec niego bezkrytyczni, największym zarzutem a nawet pretensją i rozczarowaniem było to, że Miłosz „słabo interesował się miejscem, w którym żył, czyli San Francisco Bay Area tj. rejonem Zatoki San Francisco.  Nas San Francisco fascynowało, sama nazwa miasta, wypowiadanie słów San Francisco urzekało, sprawiało dużą radość, samozadowolenie. Tytuł książki „Widzenia nad Zatoką San Francisco” wydanej  w Paryżu, traktowaliśmy bardzo dosłownie i spodziewaliśmy się po poecie, że cała książka jest o naszym pięknym, jedynym w swoim rodzaju mieście, jakim jest San Francisco. A on cała sprawę gmatwał, aby przeczytać jeden rozdział,  trzeba było przeczytać sto innych książek, to nam się nie podobało. Pisał nie dla nas, bo był za trudny, dlaczego  poeta szukał odpowiednika wydarzeń na przykład na jego uczelnianym kampusie w kulturze rosyjskiej, europejskiej? Sam zresztą poeta pisze o sobie’; „Pięcioma zmysłami wrastałem we Francję, co było o tyle zrozumiałe, że pomimo wszelkich różnic pomiędzy jej prowincjami Europa jest całością ukształtowaną przez wspólną przeszłość. (Widzenia str. 187). Mit, jakim miała być dla nas Europa, został przekręcony przez Miłosza i to Ameryka stawała się mitem, a Europa rzeczywistością. My chcieliśmy czytać o Ameryce, ale bez tych wszystkich poety dywagacji historyczno-politycznych z czasów minionych, rozważań na temat wygnania, skoro wszyscy wybrali Kalifornię i te wygnanie tak naprawdę było wybawieniem laboratoriom, które nazywało się komunizm. Jego ogrom wiedzy, oczytanie,  przeszkadzał nam w myśleniu o Ameryce. Nie pomagał zrozumieć ani historii San Francisco i Kalifornii ani samej Ameryki, bo my nie oglądaliśmy jej przez okno tarasu, ani okno samochodu, ani  przez okno sali wykładowej.  Dlaczego tak było, odpowiedź mam jedną, taką sama, jakiej udzielił mi poeta swego czasu mówią; do Ameryki się przyjeżdża jak się ma góra piętnaście lat nie więcej. Wiek i doświadczenie jest w Ameryce bardzo ważne, im człowiek starszy, tym jest mu trudniej cokolwiek zrozumieć, pojąć, żyć w tym amerykańskim raju. Miłosz przeleciał do Ameryki już, jako „stary chłop”, bo na karku miał pięćdziesiątkę. Kto do Ameryki przelatuje w takim wieku i po co, kto tutaj da pracę tak staremu człowiekowi? Ale Miłosz był kosmitą, nie dosyć, że miał pracę, to jeszcze przyleciał z cała rodziną, miał ubezpieczenie i robił to, co lubił, można powiedzieć, robił to, co kochał. Takich szczęściarzy nie spotyka się codziennie, tacy są tylko na filmach, albo w bajkach. Co by o nim nie powiedzieć, był szczęściarzem i kosmitą, bo dla tych, co czekali latami na pierwsze własne mieszkanie, dom, samochód, przeklinali swój los, bo pracowali w soboty i niedziele i przeklinali swój los, bo nie pracowali w soboty i niedziele. Pokażcie mi takiego emigranta, co w swojej pracy miał ubezpieczenie zdrowotne, mieszkał w dobrej dzielnicy i posyłał dzieci dobrej szkoły. Na  dobrą dzielnicę pracuje się w pocie czoła lat, aby zdobyć dobra materialne, trzeba oddać także życie duchowe, stać się robotem.  Nie wiedzieliśmy i nie myśleliśmy o tym wyjeżdżając z kraju.  Nie tak miał wyglądać raj, gdyby nie ta pogoń za kromką chleba, bitwy o pozostanie na powierzchni, spojrzelibyśmy na niego inaczej. a tak patrzyliśmy na raj w którym żył poeta, nie my. Patrzeliśmy na niego  jak na coś lepszego, szczęściarza, któremu w życiu się udało, nieufnie i z zazdrością, nie rozumieliśmy go ani jego książek..


Promotor polskiej kultury a wojna w Wietnamie

Jeżeli chcesz uratować siebie, odgrodź się od świata, dorzuć drew na kominku i zapomnij o iluzji mającej konsystencję marzeń sennych, bo ty jedynie jesteś rzeczywisty. Tak z pewnością, troszczę się o zbawienie mojej duszy. Ale ani klasztor, post, asceza, modły, ani alkohol czy marihuana nie uchronią mnie od tego, co usadowiło się we mnie samym. (Widzenia nad Zatoką San Francisco str. 56).

Czwartek 14 czerwca 1988 roku w Berkeley w księgarni Black Oak Bookstore na Shattuck Avenue. poeta w wypełnionym po brzegi pomieszczeniu z książkami i ludźmi rozpostarł się na małym stole, wokół niego kłębił się tłum czytelników. Gwar ludzi miesza się z kurzem unoszącym się z książek ukrytych gdzieś głęboko na półkach. Poeta z lewej strony  skierowany twarzą do ludzi z prawej strony leżą książki wielkości dwóch cegieł, stos cegieł, kosmita podpisuje je, składa autografy. Wybór wierszy The Collected Poems 1931-1987, z kremową okładką a na niej wielkie litery Czeslaw Milosz, jest też zdjęcie obrazu XVIII wiecznego malarza, mistrza martwej natury, Jean –Baptiste-Simeon Chardin a na nim w kolorach pastelowych dzbanek, szklanka, chyba śliwki? I brzoskwinie, dużo brzoskwiń ułożonych jedna na drugiej. A gdzieś wśród rzędów półek, stołami rozłożonymi ze stosami książek, pan Czesław niczym król kosmitów, składa podpisy, rozmawia ze swoimi czytelnikami. Stoję kilka kroków obok, obserwuję czytelników jednym okiem a pana Czesława drugim. (Robię zdjęcia). Poeta niczym Bóg, ale bez brody, gładko wygolony w jasnej koszuli, marynarce urzędnika nie banku, ale gminnej kasy pożyczkowej, w purpurowym krawacie (?), z wiecznym piórem w dłoni „macha aż miło patrzeć”. Jego najbliżsi stoją z dala, są jego tłumacze, jest Robert Hass, Leonard Nathan oraz przyszła Carol. Stoją patrzą, obserwują, ale nikt z nich nic nie mówi. Przestrzeń, w której zamknięty jest kosmita to wspomniana już księgarnia, ale nie on siedzi mocno na krześle, mam wrażenie, że się uniósł w powietrze, że jest poza siłą grawitacji, i wszystko kręci się wokół niego. Ci najbliżsi stali się tacy senni, ociężali, nogi ich nabrały wagi żelaza, ale jeszcze kilka chwil wcześniej, gdy mówił o nich, dziękował im, widziałem jak się z krzeseł unosili, ich twarze promieniały.

Fundacja Wandy Tomczykowskiej

Pisząc o panu Czesławie, San Francisco i Polonii kalifornijskiej jest niemożliwością nie wspomnieć fundacji pani Wandy Tomczykowskiej,  The Polish Arts and Culture Foundation of San Francisco. Została ona założona przez panią Wandę, profesora Petera Dale Scotta i Zdzisława Zakrzewskiego oraz ich przyjaciół w 1966 roku (tysiączna rocznica chrztu Polski),  jako edukacyjna organizacja niedochodowa – non-profit –  promującą polską sztukę i kulturę Kalifornii/Ameryce. Oficjalnie została otwarta 3 maja tego roku, dla uczczenia Konstytucji RP z 1791 roku. Gdy zacząłem do niej uczęszczać na  bezpłatne lekcje angielskiego w 1982 roku  znajdowała się ona w bardzo dobrym miejscu w San Francisco, tuż przy głównej ulicy Van Ness i róg Sutter  Ave. Fundacja odgrywała przez wiele dekad bardzo ważną rolę w promocji kultury polskiej w Kalifornii i była chyba jedyną instytucją kulturalną w Ameryce, w której codziennie od godziny 10 rano do 17 ktoś pracował. Nie muszę dodawać, że była to fundacja jedno osobowa pani Wandy Tomczykowskiej, to ona była jej założycielką, dyrektorką, sprzątaczką i całą fundacją w pełnym słowa tego zrozumieniu, chociaż jak każda fundacja miał wieloosobowy skład zarządu. Pani Wanda  żyła fundacją dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale z promocji polskiej kultury nie można utrzymać się w polskim Chicago czy Nowym Yorku, cóż dopiero mówić o San Francisco. Z czego żyła, Polacy wszystko wiedzą, żyła z  amerykańskiej emerytury po zmarłym mężu sierżancie Tomczykowskim, żołnierzu armii amerykańskiej, polskiego pochodzenia, którego poznała w Berlinie tuż po zakończeniu II wojny światowej.  Czy  to była prawda, tego nie wiem, natomiast wiem, że walczyła o każdego dolara, on był jej tlenem do  życia  – przeważnie się dusiła-, ale dzielnie walczyła o każdy oddech.  Wszystko to, co robię, to  dla dobra Polaków, tak mawiała. A podejmowała wiele różnych prób, przede wszystkim postawiła na edukację Amerykanów poprzez różne imprezy kulturalne, na przykład filmowe, spotkania z aktorami czy reżyserami z Polski,  na które zapraszała tubylców. Serwując polskie obiady, na których ja i  wielu nowych emigrantów w San Francisco usługiwało. ( Byłem kelnerem od czasu do czasu). Czasem jak mi szczęście dopisało stałem przy zlewie w podziemiach fundacji myjąc naczynia po imprezie zwożone wielką starodawną windą.  Wanda pięknie nakrywała stoły w polskie obrusy, bogate zastawy częstując Amerykanów pierogami i barszczem czerwonym, gołąbkami i zupą grzybową.  Sprzedawała polskie stroje ludowe, dżemy truskawkowe i śliwkowe, bursztyny i wyroby ze srebra i wszystko to, co się tylko dało, aby związać koniec z końcem, aby każdego miesiąca zapłacić czynsz, światło, za parking i za most Bay Bridge, bo nie mieszkała w San Francisco, ale z drugiej strony Zatoki w Berkeley. Czasem do niej też się los uśmiechał, jakiś milioner z Napa Valley znanej na cały świat doliny win, dał jej kilka flaszek taniego wina, wtedy z radości klaskała w dłonie, cieszyła się jak dziecko i kelnerzy też. Czy była lubiana przez rodaków, można powiedzieć, że nie.  Czy szanowali to, co robiła dla polskości, też można powiedzieć, że nie. Była bardzo wyniosła, snobistyczna, może nie gardziła tymi, co do niej nie przychodzili, ale jako Polka czuła się od nich ważniejsza. Jej praca według niej na polu polskości, kultury była ważniejsza od ich pracy na polu kultury polonijnej (bardzo ubogiej) . Ironizowała, że są prezesami, dyrektorami, przewodniczącymi organizacji składających się tylko z prezesa i dwóch zastępców wiceprezesów. Ale tak faktycznie wyglądały polskie organizacje w San Francisco i tak wyglądała polskość nie tylko w San Francisco, ale w całej Ameryce. Polacy nie garnęli się do Polaków, ani do polskich organizacji, a jeśli już ktoś coś chciał zrobić, szydzono z niego lub po prostu zostawał komunistą, wtyczką, agentem, etc.

Polonia w San Francisco, ta żołnierska i  młoda solidarnościowa, zarobkowa po roku 1981  uważała ją za agentkę komunistyczną, za wtyczkę, tajnego współpracownika, czy nim była, tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dla mnie była bardzo ważna, bo miała prasę, książki, bibliotekę,  filmy z Polski. W jej organizacji prowadziłem od czasu do czasu spotkania, wykłady poetyckie między innymi o Herbercie, Różewiczu, Grochowiaku i wielu innych poetach. Na jednym z takich wykładów pojawiali się różnie uznani twórcy z Polski m.in. Marek Nowakowski.  Za wykłady nikt mi nie płacił, ale mogłem się napić wina, zjeść garść orzeszków kalifornijskich cz y brazylijskich lub  kilka ciastek francuskich. Sama atmosfera jej miejsca mi wystarczała, o pieniądzach nie myślałem, bo byłem pewien, ona ich nie ma. Wanda i jej fundacja była dla mnie oknem na kraj, z którego uciekłem kilka lat wcześniej. To, że gościła, od czasu do czasu, ludzi kultury z kraju było dla mnie ucztą duchową. (Polonia uważała, że to obraza zapraszać artystów z Polski do Ameryki). To, że mogłem dorobić kilka dolarów na zmywaku lub jako kelner do skromnego od Reagana zasiłku, które wydałem na książki i bilet metra do Miłosza, było miłe z jej strony.  W niej w fundacji poznałem wspomnianego już  prozaika Marka Nowakowskiego, Aleksandra Fiuta, Barbarę Kraftównę, Zbigniewa Brzezińskiego oraz wielu innych wybitnych ludzi pióra czy sceny polskiej.

Rozmowa z panem profesorem Aleksandrem

W fundacji pani Wandy w roku 1985, czy 1986, poznałem pana profesora Aleksandra Fiuta, który właśnie przybywał u poety z Berkeley.  Nie pamiętam, czy udałojej się namówić pana profesora, aby zaprosił Miłosza na spotkanie z członkami fundacji. Tego dzisiaj, trzydzieści lat później, nie potrafię powiedzieć. Ale chyba nie.
Z panem Aleksandrem  zamieniłem kilka zdań, pracując jako nakrywający do stołu i kelner podczas spotkania z nim i kilkoma przyjaciółmi fundacji podczas uroczystej kolacji. Kilka dni później rozmawiałem z nim przez telefon na temat sytuacji młodych polskich poetów w Ameryce, zadając „nieśmiertelne pytania młodych poetów”  gdzie tu drukować, bo wiadomo w Europie polskich czasopism było kilka a w Ameryce nic. Oczywiście był w Nowym Yorku „Nowy Dziennik” wraz z dodatkiem literackim pt. „Przegląd Polski”, który świetnie redagowała pani Julita Karkowska z Wrocławia, ale to było stanowczo za mało jak na 10 milionową Polonię w Ameryce. Pan Aleksander polecił mi paryskie „Zeszyty Literackie”, ale i ostrzegał abym najpierw gdzieś je kupił i przeczytał, wczuwał się w poezję poetów tam publikujących swoją twórczość zanim zacznę wysłać wiersze. Był dla mnie życzliwy, ale w jego głosie mimo wszystko wyczułem jakąś nieznaną mi wyższość, czego nigdy nie czułem w głosie pana Czesława. Jego rada wydała mi się zbędna i trącała myszką, ale gdy dłużej pomyślałem to doszedłem do wniosku, że absolutnie miał sporo racji, bo ilu poetów zapomina przeczytać czasopismo i „na ślepo” śle swoje wiersze.  Wiele razy tak robiłem wysyłając swoje wiersze po angielsku do amerykańskich czasopism, znając je tylko z tytułów.  Kupno „ZL” rozciągnęło się w czasie, tak łatwo nie można było dostać je w Kalifornii i zajęło to sporo czasu, zanim leżały na moim biurku. Z czasem wysłałem swoje wiersze do redakcji, odpisała mi pani Barbara Toruńczyk, naczelna pisma, ale moja wizja poetycka nie spodobała jej się.

Stara Poloniaa kosmita

Gdyż w Europie, a już zwłaszcza Wschodniej, jeszcze w erze romantyzmu wynaleziono podział na szlachetne czyste po prostu duchy marzące o przemianie człowieka w istotę anielską i na pospolitych zjadaczy chleba, zwanych po prostu świniami. Odtąd stale już rozlegały się krzyki zrozpaczonych poetów, rewolucjonistów, protestujących przeciwko życiu bez większego uzasadnienia.  (Widzenia nad Zatoką San Francisco, str,134)

“Stara” Polonia, czyli ta żołnierska, która przybyła do Ameryki po II wojnie światowej, nie tylko w San Francisco Bay Area, ale i w całej Ameryce, właściwie żadnego kontaktu z poetą nie miała i nie interesowała   się nim i vice versa.  W liście w 1964 roku do poety z Krakowa Marka Skwarnickiego nazwał ją „latarnikami”, a „ Polskie środowiska w Ameryce to rzecz zupełnie beznadziejna”.   Oni go nie zapraszali do siebie na wieczory autorskie, na promocję najnowszych książek, a on zawsze miał ważniejsze rzeczy do zrobienia, niczego nie proponował, nie narzucał się. Wiedział, że wśród niech nie ma jego  czytelników, zakładał z góry, że Polacy w Ameryce to przede wszystkim ludzie szukający pracy i  chleba, a nie kultury. (Tak jest do dziś i nic się nie zmieliło). Już w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” pisał; „Co prawda nie byłem jednym z tłumu bosych i niepiśmiennych, zamkniętych pod pokładem w ciągu wielotygodniowej przeprawy przez ocean” (str.33). Głośno tego nigdy nie mówił, ale jak większość polskich intelektualistów w Ameryce ubolewał nad takim stanem rzeczy. Znał przyczyny, dlaczego tak jest, dobrze je rozumiał, że chleb na stole, rachunki za dom, samochód są ważniejsze niż kultura, poezja, a mimo tego ubolewał.  Pamiętam, że były próby zapraszania go na imprezy polonijne, celowała w tym organizacja pani Wandy Traczykowskiej z the Polish Arts and Culture Foundation w San Francisco, z których to zaproszeń poeta rzadko, kiedy korzystał, albo wcale. Pani Wanda bardzo dbała o prestiż Polaków w San Francisco i dla niej takie spotkanie z polskim poetą Noblistą w jej organizacji byłoby szczytem marzeń. Tym bardziej, że dla Amerykanów animozje pomiędzy Polakami były zupełnie nieznane, i absolutnie nie do zrozumienia. Nie było też mowy, aby poeta miał jakiś kontakt z weteranami II wojny światowej,  tzw. emigracją żołnierską, czy Kongresem Polonii Amerykańskiej, oddział na Północną Kalifornię, której prezesem w tym czasie  był profesor historii na San Francisco State University Jerzy Lerski. Cichociemny, kurier, wysłannik rządu polskiego w Londynie w czasie wojny do Polski, gdzie na spadochronie w nocy wylądował gdzieś w lasach kieleckich.

„Młoda Polonia” w San Francisco

Ale przecież rozwój Ameryki to pogoń każdego za zyskiem, kult złotego cielca, władza dolara? Zapewne, czyż jednak pieniądz nie stanowi ilościowej miary w pojedynku człowieka z człowiekiem i czyż nie uznano empirycznie, że „lepszy człowiek wygrywa”, lepszy to znaczy odważniejszy, sprawniejszy, wytrwalszy, bardziej pracowity? (Widzenia nad Zatoką San Francisco, str. 141).

“Młoda” Polonia, czyli ta po roku 1981 tzw. Solidarnościowa, też z poetą właściwie żadnego kontaktu nie miała. Pisałem o tym w części „Widzenia nad Zatoką San Francisco”.  Tak samo jak ci powojenni emigranci musieli szukać pracy i  chleba, kultura zawsze była i będzie na końcu. Ważniejsze są pieniądze na mieszkanie, ratę za samochód, chleb, buty dla dziecka niż tomik poezji. Ci młodzi ludzie, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej w Polsce strajkowali za wolnymi sobotami, tutaj w Ameryce marzyli o tym, aby pracować i  to jak najwięcej, nierzadko po 10 -12  godzin dziennie, bo taki jest przeciętny dzień pracy w Stanach.  To jest zrozumiałe i nie trzeba o tym dużo pisać. Na spotkaniach amerykańskich, a miał ich poeta kilka razy w roku, rodaków nie spotykałem. 

Pierwsza wizyta w domu poety

Ale wracajmy do pana Czesława, (tak się zwracałem do poety, nigdy panie profesorze, czy panie Miłosz), bo to on jest tutaj najważniejszy, on jest moim bohaterem. Jesienią 1986 roku poznałem Noblistę Czesława Miłosza osobiście. Po wymianie kilku listów poeta zaprosił mnie do siebie w odwiedziny do Berkeley. Nastąpiło to 27 marca 1987 r.  Znajomość nasza rozpoczęła się bardzo prozaicznie, wysłałem  list z prośbą o spotkanie.  Ja, młody gniewny, pełen dumy i pychy autor zaledwie dwóch cienkich tomików wierszy (i to w języku angielskim) uważałem, że dwóch poetów mieszkających tak blisko siebie (Berkeley i San Francisco) powinno się poznać.  I to jak najszybciej. Ostatecznie przejechaliśmy pół świata i widocznie cudowna złożoność życia tak chciała, abyśmy się poznali właśnie tutaj w Kalifornii.  Trzeba mocno wierzyć w to, co się robi, w swoją gwiazdę, aby być poetą, w szczególności na emigracji, w Ameryce. Moja wiara w szczęśliwą gwiazdę mocno była oparta na micie, że w Ameryce wszystko można, wszystko jest możliwie, trzeba tylko chcieć.
Na długo przed pierwszą wizytą u poety naszła mnie wizja jego mieszkania. Podzieliłem się nią z gospodarzem podczas pierwszej cudownej wizyty w jego domu na Grizzly Peak. (Wysokie wzgórze gęsto porośnięte drzewami, przeważnie iglastymi, a dom poety był po prostu do tego wzgórza „przyklejony”. Bardzo mały, drewniany z kawałkiem trawnika -ogrodu z tyłu domu, do którego wychodziło się przez duże rozsuwane szklane drzwi z salonu.  W ogrodzie na granicy posesji rosły kwitnące krzewy). Skąd u mnie taka wizja się wzięła?  Kto mnie nią zainspirował?  Do dzisiaj nie wiem. Jednak wysłuchał mnie bardzo uważnie…
Słabo oświetlony pokój gdzieś na końcu domu. Do pokoju nikt nie ma wstępu: ani żona, ani świeże powietrze, ani słońce. Książki są wszędobylskie, wypełniają pokój od podłogi aż po sam sufit. Cud, że takie wielotomowe kolumny książek-cegieł przy codziennych ruchach ziemi jeszcze się nie rozsypały. Świadczy to o bardzo głębokiej wierze w cuda oraz własną szczęśliwą gwiazdę poety.

Biurko stoi przy oknie. To znaczy biurko już od wielu lat nie spełnia swojej roli biurka, ponieważ nie ma na nim ani jednego centymetra kwadratowego wolnej powierzchni. Obecnie biurko to magnes przyciągający papier. Wśród stosów zakurzonych teczek papierowych, w których kartki dawno już pożółkły, stosy powycinanych recenzji, rachunków za telefon sprzed pięciu lat, gazet we wszystkich językach europejskich, tuziny wpół otwartych książek z zakładkami. Gdzieś na samym dnie leży zakopany notes z najważniejszymi numerami telefonów.
Wśród tych szpargałów leżą prawdziwe perły polskiej poezji. Wiersze napisane trzy lub osiem lat temu, któraś z ich wersji, może piąta, może piętnasta. Ponieważ poeta jest pracowity i bardzo wymagający względem siebie i swojej pracy, jeden wiersz przepisuje wielokrotnie, do momentu aż go zgubi lub o nim zapomni. Na biurku leżą różnego rodzaju prośby młodych poetów o recenzje i wsparcie, błagania o jedno chociażby pochlebne zdanie. Są też na nim mądre rozprawy magisterskie i doktorskie rozkochanych w poezji mistrza kandydatów na stopnie naukowe. Oczywiście poeta nawet do nich nie zajrzał.  Nudzą go takie wynurzenia ludzi zupełnie nieorientujących się w życiu emigranta i jego poezji.
Czasem poeta myśli sobie, że dobrze byłoby wyrzucić część niepotrzebnych papierów do kosza. Kosz od wielu lat jest pełny, tak pełny, że nie ma kosza, a tylko jeszcze jedna sterta papierów w rogu pokoju. A po drugie, komu by się chciało zastanawiać, co wyrzucić?  Przecież najważniejsze papiery leżą na biurku, a te zupełnie nieważne dawno zostały wyrzucone. Na pewno teraz o tym nie będzie myślał, ponieważ pisze poemat o dzieciństwie. W tym celu zebrał wiele książek przyrodniczo-zielarskich, naukowych, pamiętników. Wiadomo, dzieciństwo to okres najważniejszy w życiu poety, w którym kształtuje się osobowość przyszłego poety.

Taką oto opowieścią rozpocząłem swoją rozmowę z panem Miłoszem.  Jest wczesny wieczór, ogień wesoło tańczy w kominku. Jest ciepło i przyjemnie. Wytworzył się wspaniały nastrój poetycki. Mistrz zdążył już podpisać przywiezione przeze mnie sześć książek. Poezja zawładnęła naszymi sercami. Być może twórcza atmosfera wylegująca się w fotelach stwarzała taki poetycki nastrój. Napięcie i straszna trema ze mnie opada, rozluźniam się. Gospodarz oferuje drinka, czuję jak dobra opatrzność boska puszcza do mnie oko.

Cisza. Pijemy alkohol bez słów. Na stole śledzie w oleju i grubo pokrojony czarny gruboziarnisty chleb. Gospodarz nie zagryza, a jedynie wącha chleb i odkłada go na talerzyk. Kot o imieniu Tiny wszedł do pokoju, rozejrzał się, podszedł do mnie i pozwolił się pogłaskać. Rozglądam się po pokoju z ciekawością, poeta siedzi naprzeciwko mnie na długiej kanapie. Z jego prawej strony mały stolik, na nim telefon. Siedzę w wielkim fotelu, dzieli nas ława kawowa. Pani, która otworzyła mi drzwi, ma na imię Carol, nie mówi po polsku, krząta się w kuchni, raz po raz zagląda do pokoju z życzliwym uśmiechem na ustach.

Gospodarz świetnie orientuje się, co gdzie ma, co gdzie leży. Przyjemnie jest go słuchać, na każde moje pytanie odpowiada z ochotą i nieukrywaną przyjemnością. Wymienia daty, szczegóły i okoliczności z taką drobiazgowością, że dech w płucach zapiera. Nie jest przecież pierwszej młodości, ale pamięć trenowana przez lata pozwala mu z łatwością skakać przez wzgórza i doliny naszej najnowszej historii literatury i w ogóle współczesnej historii. Nie męczy jej nawet najlżejsza zadyszka. Widząc, że kilka tytułów tomików poeta ma podwójnych, czy nawet potrójnych, nieśmiało proszę go o podarowanie mi któregoś z nich. Nie odmawia, daruje mi je z dedykacją: Przeczytałem Pana tom, jak to się mówi „jednym tchem”. Bardzo Panu dziękuję za tę lekturę. Szukam określeń, przymiotników, pochwał, które by oddały moje wrażenia (…). Przychodzi mi to z trudem, bo wrażenia są bardzo głębokie i bardzo silne. Myślę, że to jest znakomita literatura i że są w Pana pisarstwie okruchy najszczerszej poezji (…). Zwłaszcza jednak, po raz pierwszy przeczytałem w moim życiu, może poza niektórymi napomknięciami Heleny Modrzejewskiej (…) Prawdę na temat rzeczywistości wewnętrznej emigranta-wygnańca-osadnika polskiego w Ameryce. Dociera Pan głęboko i celnie do tych warstw wzruszeń, lęków, marzeń, wyrzutów sumienia, ataków rozpaczy i przypływów nadziei, które są naszym udziałem tutaj. Znam je – a Pan je odkrywa i nazywa. Czyni Pan to w sposób, który można by określić „czułą brutalnością”, albo „serdecznym okrucieństwem”, w każdym razie bardzo celnie, a zarazem w formie godnej wysokiej, wielkiej literatury.

Na biurku średniej wielkości, umiejscowionym przy samym oknie, stoi lampka. Z lewej strony listy przeczytane, na samym wierzchu leży mój sprzed kilku dni, pośrodku nożyk do rozcinania kopert, jakieś zdjęcia, słowniki. Słowem, najwyższej klasy porządek. Od tej dokładności kręci mi się w głowie. Po chwili dowiem się, że gospodarz dba w podobny sposób o swój piękny ogród. W gabinecie jego w Berkeley było zawieszone na ścianie małe kolorowe zdjęcie z papieżem Jan Pawłem II. Stoją obok siebie, dwaj wielcy Polacy, papież patrzy na poetę, a ten trzyma w ręce swoje tłumaczenie  Dawidowych Psalmów. 

Nie miałem też odwagi poprosić go o pozwolenie na zrobienie kilku zdjęć. A wiersze, które z sobą przywiozłem, które przez cały czas nie dawały mi spokoju – nawet o nich nie wspomniałem. Po następnym spotkaniu przełamałem się i rozmowa z poetą zeszła też na moją poezję i miesięcznik społeczno-kulturalny „Razem” wydawany w San Francisco przez Krzysztofa Waznera z Tarnowa w latach 1986–1989, którego byłem redaktorem naczelnym. W miesięczniku tym oprócz tego, czym żyła Polonia nad Zatoką San Francisco, korespondencja doktora Wojciecha Wierzewskiego z Chicago, wiadomościami z Polski i z okolic Los Angeles, była publikowana twórczość poetów mieszkających nad Zatoką San Francisco, także wiersze i moje zdjęcia pana Czesława.

Zdjęcia zrobione Panu Czesławowi trzy dekady wcześniej były pokazywane na prawie pięćdziesięciu wystawach na dwóch kontynentach. Były i są świadectwem jego przychylności dla mnie i tego, co robiłem. Bo w jego oczach i na jego oczach zacząłem się stawać kimś innym, ani lepszym, ani gorszym, ale człowiekiem, który zdobył świadomość przestrzeni własnych, tych utraconych i nabytych oraz silną świadomość swych/własnych korzeni.  Za co teraz mogę oficjalnie podziękować swojemu Poecie. Serdeczne dzięki Panie Czesławie.

Koniec części 2

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko