Szymon Koprowski – DYBUK Z ULICY PIOTRKOWSKIEJ *

2
814

       Gdybym tamtego popołudnia nie zajrzał do knajpki mieszczącej się na parterze kamienicy w której mieszkam, wszystko zostałoby po staremu, tym bardziej że nie musiałem wstępować ani do tej, ani żadnej innej! Przecież w kuchni, w szafce pod oknem, miałem wszystko czego zgłodniała dusza zapragnie! Zaklęte w słoiki wyborne gotowizny z Winiar, Kotlina i Łowicza! Mogłem w każdej chwili sięgnąć choćby po flaki! Cymes że palce lizać! Wystarczyło podgrzać w mikrofali, ukroić grubą na dwa palce kromkę chleba i obiad gotowy!  Potem na kanapę, ręce pod głowę a po kwadransie oczy same się zamykają. I tak każdego dnia od kiedy pamiętam. Na szczęście moja pamięć słabnie, starzeje się razem ze mną. Gdyby nie poniosło mnie do przydomowej knajpki zapomniałbym w końcu o wszystkim, o czym chciałem zapomnieć. Niedużo brakowało! Przestałem czytać, słuchać radia, spotykać się z kimkolwiek, a kiedy pustka bywała  zbyt bolesna włączałem telewizor. Z czasem polubiłem dzwonienie w uszach i brak jakichkolwiek planów a z mieszkania wymykałem się tylko wtedy, kiedy kończył się zapas zupek w torebkach i słoikowych  smakowitości. Czasami schodziłem do knajpki na coś specjalnego i do spożywczaka za rogiem po piwo. Przymulony przestawałem myśleć o czymkolwiek. Sukces był tylko kwestią czasu… Że też akurat tamtego popołudnia naszła mnie ochota na grzybową! Cholera, nawet nie byłem głodny! Ja właściwie nigdy nie bywam głodny! Ale cóż, stało się i już się nie odstanie! Poniosło mnie na parter…

            Zająłem stolik tuż przy wejściu. Siedziałem zwrócony twarzą do wielkiej, zaklejonej kolorowymi reklamami witryny wychodzącej na Piotrkowską, główną ulicę mojego rodzinnego miasta. Kelner ledwo mnie dostrzegł a już płynął między stolikami niosąc na tacy to, po co tu zaglądam. Nie muszę nawet zamawiać! Właśnie podniosłem do ust łyżkę dymiącej borowikowej, gdy tuż za plecami usłyszałem ciche, ale wyraźne pytanie: „Po cholerę jesz człowieku, skoro nie jesteś głodny? Nie wstyd ci?” Obejrzałem się rozsierdzony bezczelnością pytającego i zgłupiałem! Oprócz mnie w tej części sali nikogo więcej nie było! Owszem, dostrzegłem jeszcze kilka osób, jednak wszyscy zajmowali stoliki w głębi lokalu. Nikt nie był w stanie wyszeptać z takiej odległości tak cichego i jednocześnie dobitnego pytania, tym bardziej że sami mieli przed sobą talerze pełne czegoś tam i nic komu do tego, czy tak jak ja byli lub nie byli głodni! Niech to szlag! Odsunąłem talerz i zapatrzyłem się w oklejoną reklamami witrynę. Zmarszczyłem brwi. Rzeczywiście nie czułem głodu. Ja raczej nigdy nie mam napadów niepohamowanego apetytu, ale to nie upoważnia nikogo do zadawania tak nieeleganckich pytań! Co komu do tego kiedy jem?! Czasami lubię wpaść tutaj na grzybową i basta! I nie muszę być głodny! Tym bardziej że to grzybowa nie z byle jakich odpadków, pokrojonych korzeni i poobgryzanych przez robaki kapeluszy podgrzybków, tylko z królewskich borowików! Arcydzieło! To jedna z nielicznych już podniet, która potrafi jeszcze dźgnąć moją tępiejącą wyobraźnię. Dlatego czasami jem, mimo że nie czuję głodu. I co w tym dziwnego? – westchnąłem wkurzony obrotem spraw.

            Już miałem wstać i rozstać się ze stygnącą grzybową, gdy wtem uwagę moją przykuł kawałek nie zaklejonej witryny. Przysunąłem się z krzesłem tak blisko, że mogłem przykleić czoło do szklanej tafli. Przypomniałem sobie staroświecki fotoplastykon działający jeszcze w czasach mojej młodości w którymś z okolicznych podwórek. To było gdzieś niedaleko, może nawet w bramie obok? Na Piotrkowskiej wszystko było i nadal jest tuż obok.

            Kawałek nie zaklejonej szklanej tafli nie większy był niż dowód osobisty. Wykadrowany w ten sposób fragment ulicy zdawał się być obcy, w żaden sposób nie pasował do zakarbowanych w pamięci widoków i zdarzeń związanych z tym miejscem. Przymknąłem na chwilę powieki. Ależ oczywiście! Moja Piotrkowska z upływem lat stawała się coraz  bledszym wspomnieniem, zakurzonym katalogiem gubiącym kartki wydarzeń i miejsc ciągnących się po obu jej stronach.  Od dawna nie rozglądam się, nie odkrywam coraz to nowych szczegółów zdobiących eklektyczne, rozpasane frontony budynków. Przestałem oglądać wystawy i nie wypatruję w rozkołysanym tłumie znajomych twarzy. Przemykam pod ścianami ze wzrokiem wbitym w chodnikowe płyty. Odwiedzam najbliższe sklepy spożywcze, pocztę, dentystę, jak któryś z zębów pozwala sobie na fochy, a dwa lata temu poszedłem do kina, ale w połowie seansu poddałem się. Rozgadane, podpite towarzystwo, dzwoniące telefony komórkowe, szelest rozpakowywanych słodyczy, chichoty obmacywanych panienek i zapach prażonej kukurydzy to już nie na moje mocno zużyte nerwy. Zrezygnowałem z pokus ulicy Piotrkowskiej przypominającej wielokilometrowy, świąteczny stół zastawiony rozmaitymi pysznościami. Aż tu dzisiaj, za sprawą zupy borowikowej, bezczelnego pytania i kawałka nie zaklejonej witryny dostałem w łeb pięścią przerażająco prostej konstatacji: Piotrkowska, kusicielka, istnieje nadal i na dodatek ma drugi brzeg! Zapomniany przeze mnie ląd na którym toczy się bujne, lewobrzeżne życie! To straszne, ale nie pamiętam już kiedy ostatni raz byłem po tamtej stronie! Jak to możliwe? A przecież czas liceum i wcześniej szkoły podstawowej był nieustającym seansem towarzyskim, spektaklem cudów! I wszystko, a przynajmniej znakomita większość dzięki gościnności Piotrkowskiej! No proszę, właśnie przypomniałem sobie coś niezmiernie ważnego: trzy bramy od knajpki w której właśnie siedzę, tylko po przeciwnej stronie ulicy mieszkał mój serdeczny kolega, Adaś Herszel. Cichy, niewysoki, z blond lokami jak putto dotrzymujące towarzystwa świętym postaciom mieszkającym w ołtarzach. Aż któregoś dnia, w marcu sześćdziesiątego ósmego roku okazało się, że jest Żydem! Nie rozumiałem co w tym nadzwyczajnego? Moja babka była Czeszką a jedna z ciotek Niemką! I nic! Mimo że w tamtych czasach to raczej Niemcy mogli się źle kojarzyć. Ale nie! Okazało się, że problem nie w pochodzeniu tylko w tym czego owi Żydzi się dopuszczają! Otóż wrastali w zdrową tkankę społeczeństwa i niszczyli ją podstępnie jak nowotwór. Pieprzony sześćdziesiąty ósmy! – przekląłem w duchu a zaraz po tym rozkręcił się mój wewnętrzny, pozostający bez ruchu aż do dzisiaj, fotoplastykon! Pierwsza uśmiechnęła się do mnie lekko przymglona ale nadal piękna, moja ukochana Hala Glajzer, gwiazda, której żadna nie dorównywała ani urodą ani ciepłem charakteru, potem Lilka Szyling, Ida Bursche, Lidka i Ewa Glanz, wiecznie roześmiane siostry, Ewa Gottlieb, jej piękna matka, nauczycielka rosyjskiego w moim liceum i dziesiątki kolegów i koleżanek, których imiona rozmyły się, przepadły bezpowrotnie.

            Pieprzony sześćdziesiąty ósmy i pieprzeni twórcy nowego ładu, bandziory z politycznej dżungli! I nie ma dla mnie znaczenia czyja wina była większa – komunistycznych bojarów z Moskwy, prawdziwych Polaków czy rycerzy Syjonu! Nigdy im nie wybaczę mojej  Hali Glajzer! Nigdy! Przez wiele lat, choć z roku na rok coraz rzadziej, siadywałem na ławce naprzeciw jej domu przy ulicy Jaracza zaniepatrzony w mroczne wnętrze bramy. Ze łzami w oczach wspominałem nasze spotkania. Pojawiała się uśmiechnięta i zanim przeszła na moją stronę machała dłonią na powitanie! Potem szliśmy do kawiarni, kina albo teatru. Czasami na tańce pod „Siódemki”, do słynnego studenckiego klubu przy Piotrkowskiej siedemdziesiąt siedem. Każde spotkanie z nią kończyło się długim spacerem. Śnieg, mróz czy deszcz, szliśmy w milczeniu ulicami miasta. Jej oczy ciemniały głębokim zamyśleniem, stawały się nieobecne, wydawało się jakby zapatrzona była w jakiś tajemniczy, niewidzialny dla mnie pejzaż. Kiedy żegnaliśmy się przed jej bramą, głęboko wzdychała i zawsze mówiła to samo lekko zachrypniętym szeptem: nie wiem skąd u mnie takie myśli, ale boję się, że mogę to wszystko stracić… Obejmowałem ją wtedy i szeptałem do ucha:  kto śmiałby ci to zabrać? Nie ma takiej siły! Po moim trupie…

            Nigdy im nie wybaczę… Pozostaje mi nadzieja, że Hala odzyskała w końcu spokój.  

            Eh! Kto by pomyślał, że za sprawą grzybowej dopieszczonej delikatnymi, kładzionymi kluskami, rozszeleszczą się  znienacka, jak zeschłe liście pod stopami, smutne wspomnienia. I do tego jeszcze to irytujące pytanie: po co jesz, skoro nie jesteś głodny? Nie wiem kto i po co je zadał? Jakie to ma dla kogokolwiek znaczenie?! Tym bardziej że już mówiłem: nigdy nie siadam do stołu z powodu ssania w żołądku, ani najbardziej nawet dynamicznie rżniętego marsza przez kiszkowy band! Jem bo jem. Tak jak oddycham bo oddycham, czekam cierpliwie na chwilę spokojnego snu, otwieram książkę żeby nakryć nią twarz, chadzam do toalety bo nie chodzić tam nie da się! I tak ze wszystkim! Trwam, bo jestem zbyt wielkim tchórzem żeby umrzeć w całości raz i ostatecznie!

            Obiecałem Hali, że nikt jej nie skrzywdzi. Po moim trupie! A jednak skrzywdzili! Na dodatek nikt nie przejął się danym jej przeze mnie słowem.  Trupem stałem się post factum, nieformalnie. Hala przepadła bez wieści z dnia na dzień! Była i znikła! Nawet się nie pożegnała, niczego nie wytłumaczyła. Ale ja wiem co się stało… Rozpacz odebrała jej jasność myślenia a ból jakiego nigdy wcześniej nie doznała przepędził z jej duszy wiarę i rozsądek. Myślę że kiedy w końcu trochę ochłonęła była już pewnie bardzo daleko, za daleko, gdzieś gdzie diabeł mówi dobranoc w obcym, niezrozumiałym języku.

            Ja tymczasem strupiałem połowicznie również z dnia na dzień, tylko bez dramatycznej agonii, pogrążony we wstydliwym, bolesnym milczeniu. Ponieważ nie zdechłem w sposób honorowy, nie rozstałem się ze światem ostatecznie i bezwarunkowo, skazałem się na bolesne trwanie z uwierającą jak kamyk w bucie, niewydolną, sponiewieraną duszę. Ot taki półtrup nie zatruwający otoczenia fetorem. Nawet moi rodzice nie zauważyli, że siadają do stołu w towarzystwie zombie. Zresztą jak mogli cokolwiek zauważyć, skoro dla samych siebie nie mieli czasu?! Każde z nich miało swoje marzenia, więc próbowali realizować je nie zwracając uwagi na cenę. A ta była mocno wygórowana i nie podlegająca negocjacjom. Targować się można  było wyłącznie z własnym sumieniem.  Takie czasy!  Ojczyzna piękna ale jej włodarze wymagający, nie znoszący odmienności w postrzeganiu przeszłości  i planowaniu przyszłości. Krótko mówiąc moi rodzice zbyt wcześnie rozstali się z jej powabami. Nie sprostali wymogom nowych czasów – nieustającej czujności, poprawności obywatelskiej, ślepemu posłuszeństwu  i niezachwianej wierze w nieomylność nieomylnych. Ojciec zmarł na zawał serca kreśląc po raz setny w dziennikarskiej karierze swój własny tekst. Z ośmiu stron maszynopisu traktującego o twórczości kobiet w okresie międzywojennym pozostała mu zaledwie połowa! Było tam sporo dat, mało mówiących tytułów i kilkadziesiąt okrojonych zdań, w zamyśle krytycznych a w efekcie krytykujących w sposób pokrętny dokonania kobiet zajmujących się literaturą. Z poszarpanego tekstu wynikało, że między pierwszą a drugą wojną światową żyły w zniewolonej ideologicznie ojczyźnie ambitne panie zajmujące się w swych tekstach głównie własnymi frustracjami. Temu już serce ojca nie podołało. To i tak cud, że tak długo i bez chwili wytchnienia pompowało krew w zwoje zniewolonego do cna umysłu! Została mi po nim garstka aluminiowych odznaczeń: zasłużony działacz kultury, zasłużony dla regionu i miasta, i tym podobne. Do tego kilkanaście dyplomów w uznaniu dokonań, oraz przewiązane tasiemką ozdobne telegramy z życzeniami wytrwałości i dalszych sukcesów  w jakże odpowiedzialnej służbie w szeregach dziennikarskiej braci, z okazji jubileuszu dwudziestolecia pracy.

            Matka natomiast roztrwoniła bezcenny czas późnej młodości i przynależne jej zdrowie, kierując się niewybaczalnie naiwnym przekonaniem, że szczerość intencji  i poświęcony im  trud są najlepszą gwarancją awansu społecznego. Życiorysy ówczesnych elit zdawały się potwierdzać tę karkołomną tezę. Zapomniała tylko, że tworzyli je i spisywali ludzie tak zaprzedani fikcyjnej rzeczywistości jak jej własny mąż. Powtarzała do znudzenia, że liczy się talent, nie legitymacje i polityczne zasługi. Co za tym idzie, nie wstąpiła do PeZetPeeRu, czyli ustawiła się po stronie niepewnych ideologicznie. Żeby choć miała talent w który tak bardzo wierzyła! Niestety… Pomimo to, przy odrobinie wyrachowania mogłaby drukować swoje prościutkie i śmiesznie rymowane wierszyki gdzie  tylko by chciała. Prasy codziennej, tygodników społeczno kulturalnych i wydawnictw branżowych ukazywało się bez liku, a ambicją większości redaktorów były kąciki poetyckie. Szczególnie w różnego rodzaju przeglądach i wiadomościach skierowanych do licznych grup zawodowych: działkowców, spożywców, hodowców drobiu, leśników lub nauczycieli. Takie czasy! Gdyby jeszcze zechciała wykorzystać poruszającą, autentyczną poezję jej własnych mięśni układających się w perfekcyjnie ukształtowane piersi i pośladki z nieodłącznymi zakamarkami tajemnic, na pewno zasłużyłaby na tomik wierszy, potem drugi i trzeci. Gdyby tylko zechciała i wykorzystała. Ale nie zechciała i nie dopuściła swoich pośladków do udziału w poetyckiej karierze. Było minęło… W końcu jej losem zainteresował się mało wybredny smakosz takich przypadków: carcinoma invasivum i nie zważając na jej poetyckie plany skonsumował bez zbędnych skrupułów co było do skonsumowania w niecały rok. Było minęło… Ziemia oczyści powierzone jej resztki ze wszystkiego co nieprzydatne w nowych okolicznościach a korzonki roślin, wilgoć, robale i pozostała, niepoliczona rzesza podziemnych czyścicieli przywróci ostygłym poetkom i poetom, politykom, artystom wszelkich specjalności, filozofom, księżom i niezmierzonemu pospólstwu optymalną formę istnienia. Będą trwać zielono i pachnąco. Będą szumieć listkami drzew i odurzać wieczorną wonią skoszonych traw. Niech w końcu na coś się przydadzą…

            Ja tymczasem z nosem przyklejonym do witryny przyglądałem się przeciwległemu chodnikowi Piotrkowskiej, jak bym obserwował ukryty we mgle, rozmyty deszczem drugi brzeg Amazonki! Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, ale to prawda! Po prostu przestałem bywać po tamtej stronie miasta po sześćdziesiątym ósmym. Od tamtego czasu przemykałem od sklepu do sklepu, czasem do banku, na pocztę, do apteki. Wszystko w obrębie czterech ulic i skrzyżowań po tej samej stronie Piotrkowskiej. Tyle samo przestrzeni życiowej ma do dyspozycji mucha latająca po moim pokoju od ściany do okna i z powrotem. Jak trafia mi się przypływ energii, zwijam gazetę w trąbkę i tak długo czekam, aż upierdliwe muszysko przysiądzie na chwilę w zasięgu  uzbrojonej ręki. Czasu mam pod dostatkiem, więc mucha ma przesrane… Ja zresztą też, tylko pewności nie mam czy jestem równie wkurzający dla siły wyższej  jak moja domowa mucha dla mnie. A jeśli nie, prędzej skleroza może odebrać mi resztki rozumu, niż ręka nieopatrznej opatrzności zechce urwać mi łeb!

            Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się niewysoki mężczyzna i najwyraźniej patrzył w moją stronę. Nie sądzę jednak, żeby mnie widział! To niemożliwe! Obserwowałem ulicę przez nie zaklejony skrawek witryny wielkości karty kredytowej! Oczywiście, że niemożliwe! Mimo to dałbym głowę, że uśmiecha się do mnie. Do nikogo innego! Nie mogłem dostrzec szczegółów postaci, szyba pokryta była warstwą kurzu, ale bezsprzecznie stał tam niewysoki mężczyzna w nieokreślonym wieku! O! A teraz uniósł dłoń i pomachał! To był gest skierowany do mnie! Jestem tak głęboko o tym przekonany, że dałbym bez namysłu uciąć sobie rękę za to co widzę!

            No proszę! Przywołuje mnie na swoją stronę w sposób absolutnie czytelny! Oczywiście, że natychmiast tam pójdę! Wsunąłem rąbek dwudziestozłotówki pod talerz ostygłej już zupełnie zupy grzybowej i skinąłem na kelnera.

            Zarzuciłem na plecy wysłużoną, skórzaną kurtkę i wybiegłem na zewnątrz. Mężczyzna, którego jeszcze przed chwilą widziałem stojącego po drugiej stronie ulicy znikł! A może nigdy go tam nie było? Uległem złudzeniu? Wymyśliłem go? Ależ nie! Jest! Powoli szedł w górę Piotrkowskiej i nagle skręcił w bramę czteropiętrowej kamienicy, w której w czasach mojego dzieciństwa mieścił się malutki sklepik filatelistyczny! Zanim mężczyzna znikł na dobre obejrzał się i skinął głową. Czyżby to był Adaś Herszel?! Jeśli dobrze pamiętam on właśnie gdzieś tu mieszkał… Dlaczego w takim razie nie poczekał na mnie?!

            – Adaś! To ty? – zawołałem przebiegając na drugą stronę ulicy, ale mężczyzna przypominający mojego serdecznego kolegę z liceum już się nie odwrócił. Zanim w pełni zdałem sobie sprawę co się wydarzyło, byłem na drugim brzegu Piotrkowskiej! Poczułem delikatne ciarki podniecenia! Ostatni raz odwiedziłem tę stronę ulicy tak dawno temu, że nie mam pewności czy tamten młodzieniaszek z zamierzchłej przeszłości to na pewno ja!

            Być może… Wszystko być może, dlatego jeśli zaraz nie pobiegnę za nim, nie sprawdzę, nie spojrzę mu w twarz, pozostanę do końca życia z nic nie wartym: być może…

            Zdyszany wpadłem do bramy, w której przed chwilą zniknął Adaś. Jednak tam go nie było! Wbiegłem na podwórko. Otarłem pot z czoła i rozejrzałem się na boki. Po obu jego stronach wznosiły się szare, dawno nie odnawiane trzypiętrowe oficyny, a w głębi garbiły się powykrzywiane upływem czasu drewniane szopy różnej wielkości i wysokości. Przypominały architekturę podmiejskich obozowisk cyganów rumuńskich. Przykry widok łagodziła dorodna jarzębina rosnąca pomiędzy zasikanymi budami. W cieniu jej zielono czerwonej korony stało kilku znudzonych wyrostków z puszkami piwa w dłoniach. Umilkli na mój widok. Nic dobrego to nie wróży. Znam ten typ cwaniaków. Po mojej stronie ulicy żyją podobni!

            Najwyższy, z szeroką blizną dzielącą brew na pół, ruszył w moją stronę.

            – Siemandero – przestępował z nogi na nogę, jakby pod dresem miał za ciasne gatki. – Coś trzeba, gościu?

            Najchętniej obróciłbym się na pięcie i wrócił czym prędzej  na swoją stronę Piotrkowskiej, ale było już za późno. Cwaniaczyć nie będę bo trochę ich za dużo, ale i uciekać nie mam w zwyczaju.

            – Szukam kolegi, którego nie widziałem ze trzydzieści lat…

            – W chuj czasu! – koleś z blizną pokiwał ogoloną głową. – A jak się nazywa?

            – Herszel… Adam…

            – O w mordę! Żyd czy katol z Betlejem?! – bliznowaty zaśmiał się złośliwie.

            – A gdyby nawet Żyd, to co?

            – Jajco! Jebać ich, bo sprzedają Polskę! Ostatnie krzesło wyrwą spod dupy! A nie?! – obrońca polskości a za nim reszta kolesi podeszli do mnie na wyciągnięcie ręki.

            – A wy co?! – serce podeszło mi do gardła, mimo to zaryzykowałem metodę na bezczelnego. – Policji będziecie fikać?! – tym razem ja zrobiłem krok do przodu. Na szczęście nogawki spodni ukryły drżenie nóg. – Całkiem już was pogięło?! Mało wam tego co już w papierach macie?! – zaryzykowałem na całego i pomogło. Z kolesi zeszło powietrze i trochę im gęby złagodniały.

            – Trza było od razu tak zacząć! – bliznowaty cofnął się o krok. – Żadnego jebanego Herszla nie znam! Ale jak bym pomyślał… – uśmiechnął się krzywo.

            – To co? – wróciła mi pewność siebie.

            – Nie wiem, bo mnie gastro faza naszła… – uniósł puszkę piwa do ust.

            – Browarek by się przydał? – sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni, gdzie zawsze miałem awaryjny banknot. – Jak dyszka pasuje, to proszę, a jak nie to nie!

            – Lepszy chudy cyc niż nic – bliznowaty wyciągnął rękę. – Na poddaszu – wskazał brodą okna wycięte w dachu oficyny – mieszka jeden pejsaty. Ten chujec zna tu wszystkich, bo mu wszyscy kasiorę wiszą. Lichwiarz pierdolony…

            – To czemu nie idą do banku? – wzruszyłem ramionami.

            – Bo chuja tam dostaną nie kasę! A ten każdemu pożycza…

            – Wam też?

            – Nam płaci za robienie zakupów i  takie tam różne…

            – W takim razie nie rozumiem dlaczego tak go nie lubicie?!

            – Chujowa nacja…

            – Wasza sprawa – westchnąłem zrezygnowany. – To jak on się nazywa?

            – Leon Szpigiel. Trzecie piętro. Drzwi po lewej na strych, po prawej do Leona. Zamiast wizytówki ma wydrapaną gwoździem gwiazdę Dawida. Trudno przeoczyć! – kolesie roześmiali się i wrócili pod jarzębinę a ja wszedłem w półmrok wąskiej klatki schodowej prowadzącej na poddasze. Ze ścian sypały się kawałki pozwijanej farby. Poręcze ostatkiem sił trzymały się na przetrzebionych, wykoślawionych tralkach. Smętnej całości dopełniało stęchłe, wilgotne powietrze. Nareszcie jestem na trzecim piętrze. Rzeczywiście, trudno było nie zauważyć wydrapanej w farbie, wielkiej gwiazdy Dawida. Odetchnąłem głęboko i już miałem zapukać, ale drzwi uchyliły się zanim zdążyłem unieść zgięty w haczyk palec.

            – Domyślam się, że pan do mnie – przygarbiony, mocno starszy mężczyzna usunął się pod ścianę. – Proszę dalej…

            – Dzień dobry – przestąpiłem próg. – Ale jak pan zgadł, że…

            – Ee, nic wielkiego! Żaden ze mnie kuncnmacher – gospodarz uśmiechnął się i zamknął drzwi. – Ja mam okno na podwórze. Często patrzę i słucham, co tam się dzieje. Lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć. Stare przyzwyczajenie…- skierował dłoń w głąb korytarza. – Zapraszam do salonu! – Leon Szpigiel zaakcentował ostatnie słowo i zaśmiał się ironicznie.

            Salon okazał się dużym, kwadratowym pomieszczeniem z sufitem, jak to na poddaszu, opadającym w stronę okien. Przy jednym z nich ustawiony był fotel a na parapecie leżała stara, wojskowa lornetka. Pod ścianami drewniane regały pełne książek. W narożniku najbliższym drzwi ciężki tapczan, chyba jeszcze z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Po środku salonu na zdeptanym prawie do osnowy dywanie stał niezgrabny, okrągły stół. Towarzyszyły mu tylko dwa krzesła a nad nimi dyndał kiepsko naśladujący stylistykę dziewiętnastowiecznych oryginałów rozłożysty żyrandol. Nad regałami i gdzie tylko było trochę wolnego miejsca wisiały dziesiątki kwadratowych, prostokątnych, owalnych i okrągłych ramek, a w nich pożółkłe kartoniki wypełnione odręcznym pismem. Zaledwie w kilku były zdjęcia mężczyzn z pejsami, w myckach i bez, dzieci i kobiet różnego wieku i urody. W powietrzu unosił się zapach przypalonego tłuszczu i pieczonego chleba maczanego wcześniej w mleku.

            – Niech szanowny pan usiądzie – Leon Szpigiel ciężko opadł na krzesło. – Proszę wybaczyć! To nie brak szacunku tylko poprzetrącane kości. Jestem stary gruchot, zupełnie jak ten fotel co tam przy śmietniku stoi – wskazał palcem w stronę podwórka.

            – Ależ co pan?! Tak nie można! – zaprotestowałem. – A zresztą wszyscy powoli gruchocieją!  Taka kolej rzeczy. Niestety…- usiadłem postękując teatralnie. Chciałem w ten sposób uwiarygodnić tezę o nieuchronnej destrukcji organizmu.

            – Oj! Bardzo pan łaskaw – Leon Szpigiel kiwał głową i śmiał się bezgłośnie. – Tylko co mi z tego statystycznego faktu? Nic. Boli mnie absolutnie indywidualnie i całkiem prywatnie! To ja panu jeszcze powiem, że ci co nad moimi nogami i całą resztą mocno się napocili dawno już posnęli, śmiertelnie znużeni, a ja cierpię dalej… Ale pan przecież nie w tej sprawie, prawda?

            – A niech to! – zerwałem się z krzesła. – Przepraszam, nawet się nie przedstawiłem! Szymon Kosiba, mieszkam po drugiej stronie ulicy!

            – Leon Szpigiel – gospodarz wyciągnął rękę. – Pan wybaczy, że nie wstanę, panie Szymon ben Kosiba, a właściwie Bar Kochba,  Syn Gwiazdy, bo takie nazwisko otrzymał od wielkiego żydowskiego mędrca Akiby Ben Jozefa. Ten sławny rabin ogłosił go nawet mesjaszem, ale po nieudanym powstaniu przeciw Hadrianowi, wielu rabinackich pisarzy dało mu przydomek Bar Kozeba, co po aramejsku oznacza Syn Kłamstwa i miało wyrażać zawiedzione nadzieje mesjańskie Żydów. Co byś człowieku nie zrobił, na koniec obróci się przeciw tobie… Ale jak by na to nie patrzeć, jesteś pan częścią biblijnych opowieści! Oczywiście przez swoje imię i nazwisko. Wiedział pan o tym?

            – Wiem tylko, że postaci noszących imię Szymon było sporo, ale to wyłącznie jakieś strzępy zapamiętane z lekcji religii, miszmasz, piąte przez dziesiąte.

            – Ani to wstyd, ani powód do zmartwienia! Wiedza to nie wszystko! Ja w wieku ośmiu lat potrafiłem wyrecytować z pamięci taką ilość tekstu, którego mój chrześcijański rówieśnik nie potrafiłby przeczytać! Nie wspomnę o zrozumieniu. No ale jak zaczyna się edukację w chederze w wieku trzech lat to tak jest… Ja, panie Szymek, jestem człowiek wykształcony, słyszałem to od wielu osób, więc w końcu uwierzyłem – Szpigiel uśmiechnął się filuternie – Jestem jak wór piasku, gdzie każde ziarenko jest opowieścią, częścią wiedzy, kawałkiem jakiejś bliżej nieokreślonej prawdy. Tylko co z tego? Żebym tych worków wypełnionych wiedzą dźwigał nie wiem ile, zawsze to będzie piąte przez dziesiąte i żołądka tym nie napełnię. Wiedza, ja już nie powiem mądrość, wcale nie pomaga a czasami wręcz szkodzi! Mark Twain śmiał się, że lubimy ludzi, którzy bez wahania mówią to co myślą, pod warunkiem, że myślą to samo co my!  Byłem, jestem i będę picuś, zwykły szmendrik! – Leon Szpigiel zadumał się na chwilę, ale zaraz znowu się ożywił. – A wiesz pan dlaczego mówię do niego per Szymek? Ja miałem braciszka, żywe srebro, którego jak Orszulki Kochanowskiej wszędzie było pełno! Jego śmiechu, wyśpiewywanych wierszyków, które sam sobie układał! Złoty chłopaczek, mówię panu… Być może nie wyrósł z niego nowy Tuwim, Singer, albo… Niestety już nigdy nie będzie wiadomo kto jeszcze… Na imię miał Szymek… Ale pan się nie gniewa, że ja tak jak do braciszka?

            – No co pan, panie Leonie! Za co miałbym się gniewać? Ja się bardzo cieszę, że do pana trafiłem!

            – Ano właśnie – Leon Szpigiel poprawił się w krześle. – A pan właściwie w jakiej sprawie?

            –  Stare dzieje. Chodzi o przyjaciela ze szkolnej ławy. On tu mieszkał a pan podobno wie wszystko o mieszkańcach podwórka, więc…

            – I niech pan patrzy, panie Szymek, w tych prostackich duszach tkwi ziarenko nieuświadomionego szacunku, może nawet podziwu? Te łobuzy dokuczają mi, przezywają Mosiek, Żydek, gudłaj i jak tam jeszcze w domach słyszą, ale jak tylko dzieje się coś niezrozumiałego dla podwórkowej społeczności, albo potrzebują informacji, której nie znajdą ani w encyklopedii, ani nawet w googlach, przychodzą do mnie! Oni nawet nie przeczuwają, że jestem ich rabinem! Tak! Śmieją się, kpią, czasami czynią głupie figle, ale jak coś się dzieje nie po ich myśli, to jestem ich Żydem! I wara wszystkim ode mnie! Ja wiem, że to forma własności, taka jak rower lub tablet, ale mam na uwadze, że może być gorzej, znacznie gorzej!, więc nie narzekam… No i powiedz pan, panie Szymek, co mi po tej całej wiedzy, skoro nie pozwala zrozumieć dlaczego tak się dzieje? Rabin gojów! A to dobre, nie? Brzmi jak szmonces spod pióra samego Konrada Toma! A wiesz pan co on za jeden? – mój przemiły gospodarz wysoko uniósł siwe brwi i patrzył na mnie serdecznie rozbawiony. – On, panie Szymek, jeszcze przed drugą wojną  napisał ten przezabawny skecz: „Sęk”… No dobrze, ale wróćmy do pańskiego przyjaciela – to o co mniej więcej chodzi?

            – Panie Leonie, czy przypomina pan sobie nazwisko Herszel?

            – Pytasz pan, czy ja sobie przypominam?! – Leon Szpigiel  uniósł obie ręce ponad głowę. – Ja nie tylko sobie przypominam, ale wyraźnie widzę twarz tego pańskiego Herszla! Ale tego starszego, Benia, ojca pańskiego kolegi Adama! Jak bym miał nie pamiętać?! Z Beniem to nawet często gawędziliśmy przy kieliszku. Był człowiekiem wszechstronnie wykształconym! Uczciwy i godzien zaufania, ale jak się okazało, do czasu! Pod koniec lat pięćdziesiątych został księgowym dużej spółdzielni rzemieślniczej. A ile miał na ścianach dyplomów! Spółdzielnia rozwijała się, ludzie dobrze zarabiali – jednego donosu nikt nie napisał! Aż tu nagle w sześćdziesiątym ósmym wyszło jego żydowskie szydło z równie żydowskiego worka. Panie Szymek!, ale w papierach spółdzielni panował kryształowy porządek! Widać, to właśnie było nie w porządku i komuś niewidzialnemu nie na rękę. W dokumentach dokonał się jakiś pachnący polityczną siarką hokus pokus i Benio okazał się syjonistycznym agentem czyhającym na czystość i cnotę socjalistycznej ojczyzny! Z dnia na dzień przygarbił się, poszarzał na twarzy, a po tygodniu założył sobie stryczek na szyję. I jemu wiedza też w niczym nie pomogła…

            – A co z Adamem i jego matką?

            – Skorzystali z łaskawości Urzędu Bezpieczeństwa i, o ile dobrze pamiętam, wyjechali do Danii… albo Szwecji.

            – Nie do Izraela?

            – Otóż nie! Oni czuli się Polakami i wierzyli, że któregoś dnia po prostu wrócą do domu. Dlatego chcieli być jak najbliżej.

            – Mam nadzieję, że odnaleźli się na obczyźnie…

            – Ja również, ale tylko oni to wiedzą – Leon Szpigiel zmarszczył czoło i przymknął oczy. – Panie Szymek, ja znowu, jak za czasów Gomółki, jestem ten nieczysty Żyd, bo tak chcą prości ludzie, niereformowalna część kościoła i część sprawujących dzisiaj rządy. To przykre i bardzo niesprawiedliwe! Ale w duszy i sercu jestem Polak z krwi i kości, tak jak moi przodkowie żyjący na tej ziemi od trzech wieków! Rozumiesz pan? Trzysta lat ludzie tacy jak ja, mężczyźni i kobiety pracowali dla dobra swojej ojczyzny! Dla Polski! Bo przecież nie dla Izraela ani Palestyny!   Ja wiem! – Leon Szpigiel podniósł dłoń, choć nie miałem zamiaru przerywać mu. – Żydzi mają wiele na sumieniu! Ale kto nie ma? Wojny w ich wykonaniu są domeną czasów biblijnych i to po śmierci króla Salomona, kiedy powstały dwa niezależne królestwa: królestwo Judy i królestwo Izraela. Na dodatek schizma, która się wtedy dokonała, poprzedzona apostazją Salomona i kontynuowana w królestwie Izraela doprowadziły do zawiązania tak chętnie wykorzystywanego dzisiaj w przeróżnych oskarżeniach „żydowskiego spisku”. Ale poza tym nie przypominam sobie krucjat żydowskich na Europę, najazdów w stylu tatarskim, tureckim, szwedzkim ani semickiego imperium takiego jak rzymskie czy osmańskie. Nie pamiętam także żydowskiej świętej inkwizycji, nawracania niewiernych gdzie tylko się to opłaciło, za cenę milionów ofiar na chwałę pańską! Natomiast przymusowe konwersje Żydów w Europie pod groźbą prześladowań i wygnania, a także pogromy regularne jak pory roku, są faktem! Nie wspomnę o drugiej wojnie światowej. Ale są tacy, którzy we wszystkim znajdą udział i winę Żydów! Jeśli nawet jest w tym część prawdy, to świat pracował na to dwa tysiące lat! A żeby było jeszcze śmieszniej, to powiem panu, że są tacy, którzy uważają, że Żydzi sami wymyślili, albo wręcz wynaleźli naród żydowski! Na dodatek wstecznie! Rozumiesz pan? No i trzeba zapytać co w tym śmiesznego? Ano wyobraź pan sobie, panie Szymek, że tak stary naród między pierwszym  a szesnastym wiekiem naszej ery nie dorobił się  żadnego historycznego tekstu żydowskiego! Tysiąc pięćset lat bez potrzeby oglądania się za siebie! Gdzie tu logika? Krótko mówiąc naród żydowski nigdy nie istniał jako rasa. W różnych okresach historii stanowił zbiorowisko zróżnicowanych etnicznie grup wyznających religię żydowską, lub mających wspólne interesy. Trudno się z tym nie zgodzić, co nie znaczy, że kończy wszelkie dyskusje na temat pochodzenia Żydów.  Dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku niejaki Herzl powołał do życia ruch syjonistyczny a z nim nadzieję i marzenia o wskrzeszeniu żydowskiej ojczyzny. No i w końcu wskrzesili! Na własne utrapienie. Wzbudzając tym nienawiść i opór arabskich sąsiadów. To wszystko przerasta intelektualne możliwości zwykłego człowieka! Nie można ogarnąć jednym, najbardziej nawet trzeźwym umysłem historii świata i jego tak zagmatwanych losów jak spisek żydowski pełzający bezszelestnie ale skutecznie od czasów Salomona przez pokolenia Merowingów aż do dzisiaj. Podobno panoszy się i syczy nawet na angielskim dworze królewskim! Panie Szymek szaleństwo jest na wyciągnięcie ręki! Łatwiej zwariować niż zasnąć! – Leon Szpigiel uśmiechnął się smętnie. – Ja proponuję po lufce czegoś mocniejszego, bo się do mnie rozpacz dobiera! Jak codziennie, zresztą… Bądź pan łaskaw pofatygować się do kuchni. W lodówce mrozi się flaszka wódki a wyżej, w szafce znajdziesz pan szklaneczki.

            Nie musiałem nawet się rozglądać. Lodówka stanowiła centralny punkt kuchni. Nad nią wisiały pomalowane na biało koślawe szafki. Wróciłem do salonu. Leon Szpigiel siedział z pochyloną głową i w zamyśleniu uciskał palcami skronie. Postawiłem butelkę i dwie małe szklaneczki na stole.

            – To co? – starszy pan zostawił czoło w spokoju i wskazał literatki. – Skoro jest flaszka, dwie lufki i nas dwóch, pozostaje tylko jedno: polej pan!

            – A nie warto by czymś popić?

            – Oj, kapcan ze mnie! No jasne, że trzeba! Panie Szymek, niech pan jeszcze raz zajrzy do lodówki. Na samym dole stoi dzbanek z sokiem z  kiszonej kapusty. Cymes nad cymesy! Przynieś pan, proszę…

            Rzeczywiście! Kryształowy dzban rżnięty w geometryczny wzór pełen był biało zielonkawego, mętnego płynu. Zapach nie pozostawiał wątpliwości z czego ten wyjątkowy specjał!

            – Otóż jest i sok! – ucieszył się. – Panie Szymek, no to za… – Leon Szpigiel podniósł literatkę i zmarszczył brwi

            – No właśnie, za co pijemy? – spytałem.

            – Ot i masz babo placek! Chyba wypiję za Aloisa Alzheimera i jego chorobę zapomnienia! Ja bym tak chciał już nic nie pamiętać! Niczego nie wspominać i nie pić wódki, żeby zasnąć! Tymczasem mam w głowie wielką bibliotekę, tysiące faktów i ciągle ich przybywa! Bóg zamiast przytulić i pożałować, pokarał mnie pamięcią godną twardego dysku liczoną w setkach gigabajtów! Słowa  mienią się  mnogością znaczeń, atakują pamięć i wyobraźnię dziesiątkami skojarzeń, prowadzą w gęstwinę nowych treści, bolesnych wspomnień a potem wykorzystując mój wewnętrzny Photoshop  zmieniają się w obrazy, których nawet przy pomocy wódki trudno się pozbyć!  I tak bez końca! To jest szaleństwo! Miszegas! Panie Szymek! Mówię Alzheimer i od razu kroczą za nim szeregi faktów i dziesiątki życiorysów współpracujących z nim naukowców! Widzę Hansa Creutzfelda i Alfonsa Jacoba, tych od szalonych krów, Bernharda von Guddena osobistego lekarza Ludwika Szalonego, króla Bawarii, potem Otfrida Förstera, neurologa, lekarza Lenina, którego podpis widnieje na akcie jego zgonu i wielu jeszcze innych, a każdy z nich otoczony jest dziesiątkami jeszcze innych, wartych wspomnienia postaci. To jest choroba! Tak męcząca jak reumatyzm, podagra albo wstydliwy syfilis! A tak a propos: gdy biedny Alzheimer zmarł, świat medycyny żegnał go jako specjalistę od zakażeń właśnie syfilisem! A o przypadłości noszącej jego imię nikt się nawet nie zająknął… Ale po co ja to mówię? Aha! Bo to moje przekleństwo! Po jaką cholerę mi ta wiedza? Wie pan co ja mądrego odkryłem na koniec życia? Że jestem tak samo głupi jak ten co nic nie wie! Przepraszam, źle mówię! Ja jestem jeszcze głupszy bo na dodatek bezradny! Panie Szymek, pan robi śmieszną minę, ale rozejrzyj się pan uważnie jak mieszkam. Dopiero jak bym pana oprowadził po mieszkaniach niektórych moich sąsiadów, to byś pan przyznał mi rację, że jeśli chodzi o pieniądze, szczęście i powodzenie, to do tego niepotrzebna jest wiedza ani żadna uczelnia!

            – A ma pan pewność, że są naprawdę szczęśliwi?

            – A ja jestem? Popatrz pan – Leon Szpigiel wskazał dłonią ściany zawieszone ramkami. – Tam jest mój świat, wielki rodzinny kirkut! Chyba zauważył pan, że oprócz paru fotografii oprawiłem w ramki wyłącznie karteluszki z zapisanymi na nich imionami, nazwiskami i datami urodzin moich bliskich, bo reszta jest mi nieznana!

            – Panie Leonie, wypijmy – wtrąciłem się, żeby choć na chwilę wyrwać go z ponurego nastroju.

            – Niech szlag trafi tę cholerną wiedzę! – Szpigiel uniósł literatkę do ust i wprawnie wlał jej zawartość do gardła. – A teraz kwas… Dobryyy! – wzdrygnął się stawiając szklaneczkę obok butelki.

            – Drogi panie Leonie – kropelka kwasu ściekła mi po brodzie za koszulę. – Ale wiedza nawet sama w sobie to przecież bogactwo! Powód do dumy! Poza tym może pan dostrzegać i rozumieć zjawiska dla innych niepojęte! Czy to nie bogactwo?!

            – Oj, panie Szymek, ja bym z tą dumą uważał! Proszę posłuchać. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku żył i tworzył w Niemczech niejaki Fritz Haber, chemik żydowskiego pochodzenia. Dostał Nobla za opracowanie metody syntezy amoniaku. Nawozy to większe plony dla rozmnażającej się zbyt szybko ludzkości. Chwała mu za to! Ale potem, ugodzony toksyczną miłością do armii zaczął pracować nad gazami bojowymi. Pod Ypres Haber osobiście obserwował i nadzorował atak chemiczny. Pan sobie wyobrazi, że jego żona Klara popełniła samobójstwo, bo nie mogła udźwignąć ciężaru tysięcy ofiar wynalazku jej męża?! A szanowny małżonek następnego dnia po pogrzebie żony pojechał na front wschodni dalej testować gazy! Ale to jeszcze nic! Otóż w latach dwudziestych opracował środek do dezynfekcji i dezynsekcji zawierający cyjanowodór. To, panie Szymek, wykorzystywany podczas drugiej wojny w komorach gazowych słynny Cyklon B! Oczywiście Haber nie miał nic wspólnego z haniebnym zastosowaniem jego działa! Ale to także efekt dumnej wiedzy, jak pan ją określił… Wiedza przypomina podwójną osobowość doktora Jekylla i pana Hyde’a. Dobry lekarz i potwór w jednej osobie! Tak to jest z tą wiedzą…

            – No tak, ale jednak mądrość przecież istnieje! Mieszanina wiedzy i doświadczenia! Dopiero to gwarantuje odpowiedni skutek. Czyż nie tak?

            – Mądrość, powiadasz pan? To ja się, panie Szymek, na tę mądrość uśmieję! Najchętniej przez łzy. Tylu mędrców ilu było w historii Żydów powinno zapewnić im szczęście w życiu i harmonię we współistnieniu z innymi nacjami. Ale jak to było przez stulecia i jak jest dzisiaj, to pan wiesz, mam nadzieję. Co warta mądrość, która samej sobie służy?  Mądrości jest tyle ile ludzi na świecie. Nie ma niestety jednej uniwersalnej dla całej ludzkości, a jak kończyły się próby narzucania takowej innym, można sobie w byle podręczniku historii przeczytać. Ja panu powiem, panie Szymek, że naprawdę uniwersalna jest wyłącznie głupota! Ona jest wartością wspólną, łączącą najbardziej nawet obce sobie kulturowo istoty. Jeżeli dodamy do tego podobnej proweniencji tradycje i wzory zachowań, to mamy, jak mówią te moje podwórkowe łobuzy: przesrane! Żyd od stuleci popijał macę krwią chrześcijańskich niewiniątek, roznosił zarazy, był podstępny i chytry, niszczył struktury państwowe i społeczne! Wszystko żeby zapanować nad światem! No to naziści puścili z dymem przez krematoryjne kominy parę milionów przedstawicieli tej przeklętej zarazy! Powinno się wyraźnie poprawić! I co?! Ano rozejrzyj się pan, poczytaj, posłuchaj ludzi, poserfuj po internecie. Okazuje się, że nadal świat trzymany jest za mordę przez garstkę Żydów! Może i tak jest. Ja nawet nie będę się spierał. Tylko co, w takim razie, porabia cała reszta ludzkości? Sześć czy siedem miliardów gojów zamieszkujących tę samą planetę?! Nie mają ambicji? Są leniwi? Nie chcą się uczyć? Nie potrafią być lojalni wobec siebie, czy mają, panie Szymek, w dupie ideały, etykę i co pan sobie jeszcze niecnego wymyśli! A teraz popatrz pan na mnie… I co pan widzisz? Bankiera? Kupca? Szlifierza diamentów z Amsterdamu?  Widzisz pan ofiarę uprzedzeń, zabobonów i czort jeden wie czego jeszcze! Jestem starym, zmęczonym człowiekiem, który żeby zasnąć i zapomnieć na kilka godzin o wiedzy i mądrości, musi pić wódkę! Dlatego polej pan jeszcze po lufce bo mi się oczy kleją, a to dobry znak! Zdrzemnę się godzinkę może dwie. Wymknę się na trochę z własnej świadomości, a uwierz pan, to bardzo ciężkie więzienie…

            Nalałem wódki do szklaneczek, wypiliśmy i przepłukali usta kwasem z kiszonej kapusty.

            – Panie Szymek, ja się teraz położę, ale bardzo proszę: niech pan wieczorem jeszcze wpadnie! Pan umie słuchać, to wielka sztuka, a ja milczę całymi dniami, bo jestem zbyt nerwowy, żebym sam ze sobą gadał. To co, wpadnie pan?

            – Niech pan się nie fatyguje! – powstrzymałem Leona Szpigla – Proszę nie wstawać, chyba że musi pan zamknąć drzwi na zasuwę.

            – Nie muszę… Znaczy, nie muszę wstawać, żeby zamknąć – starszy pan sięgnął do kieszeni i uniósł wysoko dłoń – To jest pilot a tam na ścianie – wskazał głową za siebie – jest centralka. Ja jestem stary Żyd, ale naszpikowany elektroniką! Na miarę dwudziestego pierwszego wieku! – uśmiechnął się filuternie, jakbyśmy nie rozmawiali o niczym innym jak o męskich podbojach. – Panie Szymek, będę czekał…

            Podziękowałem za poczęstunek i obiecałem, że przyjdę około dziewiętnastej. 

            Opuszczałem mieszkanie Leona Szpigla z uczuciem ulgi. Od dawna żyłem w samotności. Zdziczałem! Nie byłem przygotowany na żadne spotkania a on zmuszał do aktywności intelektualnej; niby stary, poturbowany, ledwo trzymający się lichego życia, a jednocześnie pełen magicznej siły! Sprawiał wrażenie, jakby wiedział o wiele więcej niż chciał o tym mówić! Przedziwny facet! Żyje na poddaszu jak stary, zapomniany gołąb w gołębniku, który do nikogo już nie należy… No i jeszcze to, jak do niego trafiłem! Nie jestem już pewny czy to był zwykły przypadek. Odwiedziny w barze i zupa grzybowa może tak, ale pytanie: po co jesz, skoro nie jesteś głodny? No nie wiem… Potem, przez skrawek nie zaklejonej reklamami witryny dostrzegłem przeciwległą stronę ulicy a tam znajomą postać. Teraz wiem, że to było złudzenie. Ale dzięki niemu postawiłem stopę na zapomnianej ziemi!  W takim razie możliwe jest, że pytanie: po co jesz i tak dalej, miało na celu właśnie to, co się potem wydarzyło! A niech to jasny szlag! Bez sensu! Jestem nikim i jeśli tylko chcę przypomnieć sobie jakie miałem kiedyś plany muszę intensywnie marszczyć czoło!  Naprawdę nie wiem po co komu cała ta chryja!

            Wyszedłem na podwórze. Kolesie z ogolonymi łbami w dalszym ciągu podpierali drewniane budy. Jeden z nich spojrzał w moją stronę i coś tam warknął do kumpli. Kiwnąłem ręką, żeby podeszli. Tylko jeden z nich, ten z blizną, ruszył w moją stronę wyrażającym absolutny brak szacunku, niedbałym krokiem. Zatrzymał się tuż przede mną, wetknął ręce w kieszenie szarej, dresiarskiej bluzy i patrzył z pogardliwym pytaniem w oczach: czego znowu, pierdolony psie?!

            – Żeby było jasne! Póki co nic do was nie mam, więc wyluzuj! – koleś z blizną rozdzielającą brew na dwie części wykonał podobny ruch jak po komendzie spocznij.

            – O co biega?

            – Powiedziałeś, że ten cały Szpigiel to wredny lichwiarz…

            – W życiu na nikogo nie kapowałem! – koleś wyraźnie podniósł głos. – Żyd nie Żyd, ja nie szmata!

            – Człowieku ja nie z urzędu skarbowego! Mnie to wisi co on z kasą robi. Nas interesuje raczej to, że może go spotkać coś złego za lichwiarskie procenty! – kłamałem jak z kiepskich nut. – Rozumiem że dusi was, jak ruska mafia?!

            – Ja tam, kurwa, nic na ten temat nie wiem – bliznowaty wzruszył ramionami i zapatrzył się w czubki rozdeptanych adidasów.

            – Przecież sami mówiliście, że wszyscy mu kasiorę wiszą, więc nie jest chyba na etacie u świętego Mikołaja? Co?!

            – Nie wiem… Ode mnie nic nie brał, ale ludzie gadają.

            – A wierzysz ludziom? Coś od nich kiedyś dostałeś?

            – Nic za friko! – koleś ożywił się. – Tym cwelom jebanym wszystko wadzi! Murzyn, Żyd, Arab – jeden huj! Świętoszki! Ale tylko patrzą kogo by tu wyruchać na kasę! I nie tylko! Wiem, bo tu mieszkam! Jest tu jeden taki dżolo manolo, garniturek, pedalskie glany, wypasiona fura, częściej w kościele niż w łazience, ale towary posuwa jak leci! Już tu wszystkie mężatki zaliczył! Moją starszą też  bzyknął!  Ma przejebane, to tylko kwestia czasu!

            – Rozumiem – cierpliwie czekałem aż skończy. – Czyli to co gadają o Szpiglu to chamskie ploty?!                                                                                                           – Ale też ma przejebane! Żyd to Żyd! Ludzie swoje wiedzą, nic na to nie poradzę – bliznowaty wzruszył ramionami i odszedł do swoich kolesi.

            – Co ja tu robię? – mruknąłem rozbrojony argumentami podwórkowego filozofa nie uznającego odmiennych racji a tym bardziej sprzeciwu. Pomyślałem, że chyba jednak nie wrócę tu, mimo prośby Leona Szpigla. Jak na pierwszy poważny kontakt z miejscową ludnością, a właściwie ziomalami, po latach dobrowolnej banicji, zamknięcia w czterech ścianach, to nazbyt przytłaczające wrażenie. Chociaż z drugiej strony kilku bezczelnych gówniarzy to być może tylko statystyczny błąd, wąziutki, mało istotny margines miasta pięknoduchów? Najpewniej pech, źle trafiłem! Przy moim zafajdanym szczęściu to raczej prawdopodobne… Zanim wróciłem na ulicę przystanąłem na chwilę. Za plecami czułem wilgotny chłód zasikanej bramy,  za  to przede mną pyszniła się skąpana w słońcu Piotrkowska. Przyglądałem się mijającym mnie przechodniom. Usiłowałem porównać ich z krzesanymi w pamięci szlifierzami  tych samych bruków z czasów mojej młodości. Po chwili marszczenia czoła i drapania w skupieniu czubka nosa, dałem spokój. To nie ma sensu! Ludzie jak ludzie, ubrani każdy po swojemu, zgodnie z gustem, obowiązującą modą, brakiem dobrego smaku a najpewniej nadmiaru gotówki. To brzmi nawet rozsądnie. Pusty żołądek bardziej doskwiera niż pocerowane, niemodne szmaty na chudym tyłku! Szczera niepodważalna prawda! Wiem, bo nigdy nie byłem rozdarty, kupić najmodniejsze dżinsy, czy zapełnić lodówkę? To proste! Żarełko musi być w miarę świeże, na pewno nie z gastronomicznych komisów, sklepików z  towarami z drugiej ręki a ciuchy i owszem! Im nie zaszkodzi dziesięć, piętnaście ani nawet dużo więcej lat! Co innego kiełbasa albo serek… Im dłużej obserwowałem przechodniów, tym mocniejsze rodziło się we mnie przekonanie, że czterdzieści kilka lat nie zmieniło w zasadniczy sposób odzieżowych upodobań. Większość ulicznych kreacji rodziła się zapewne w sposób losowy, na co ręka trafiła w mroku szafy to lądowało na plecach, tyłku, stopach, głowie i gdzie tylko było jeszcze trochę miejsca. Jedyna, rzucająca się natychmiast w oczy zmiana to wszechobecne gadżety! Większość mijających mnie Łodzian miała ręce zajęte telefonami komórkowymi, smartfonami i tabletami skupiającymi w sobie tak potężne możliwości rozbuchanych technologicznie procesorów, że zwykły mózg ulepiony z szalenie delikatnej i zawodnej substancji powoli zaczyna być passe! Jeszcze trochę a te elektroniczne cacka będą formatować swoim właścicielom nową tożsamość, a myśli, pragnienia, emocje i wyobraźnia zakodowane będą w algorytmach pozbawionych zbędnych uniesień. To niesłychane ile się wydarzyło, kiedy znieczulony tanim piwskiem tęchłem na kanapie odwrócony tyłkiem do świata i ludzi! Wszystko niby to samo, ludzie też jakby ci sami, a jednak czuję się obco!

            Od strony skrzyżowania z ulicą Andrzeja Struga zbliżał się rosły młodzieniaszek z wyżelowaną blond czupryną, postawioną na środku wygolonej głowy. Lewą ręką przyciskał do ucha wypasioną komórkę a prawą gestykulował. Szedł zamaszyście, kiwał się rytmicznie na boki w takt krwistych przekleństw, jakby większość życia upłynęła mu w raperskich slumsach Nowego Jorku. Ponad szum rozgadanej ulicy wybijał się zachrypnięty, agresywnie brzmiący głos. Zapatrzyłem się w jego wyjątkowo plastyczne usta modulujące prosty, wulgarnie ekspresyjny a jednocześnie harmonijny tekst,  nafaszerowany kurwami, hujami i pizdami, że nie byłem w stanie oderwać oczu od jego twarzy. Musiałem mieć naprawdę głupkowatą a może ironiczną i prowokującą minę, bo kiedy koleś mijał mnie, nasze oczy spotkały się. Kurwujący raper przystanął tuż przede mną i nie odrywając komórki od ucha zadał mi proste pytanie: coś ci kurwa nie pasuje?! – i zanim zdążyłem otworzyć usta dostałem ze łba prosto w nos. Dryblasowaty koleś pochylił się w moją stronę i wykrzywił złośliwie gębę – Trochę kultury pojebusie!

            Zaszumiało mi w głowie a z nosa pociekła krew. Na ten widok natychmiast zareagowało kilka osób. Otoczył nas wianuszek gotowych stanąć po słusznej stronie.

            – I co fikasz prostaku?! – krzyknął mi w rozbitą twarz nieco tylko młodszy ode mnie mężczyzna, po czym zwrócił się z pytaniem do dryblasa – Kieszonkowiec?

            – A huj go wie! Ale coś z nim nie tego, bo gębę do mnie wykrzywiał pedał pierdolony!

            – Ludzie, co was opętało?! – próbowałem przywołać ich do rzeczywistości. – To już nie można się nawet uśmiechnąć? Za coś takiego walić w łeb? W środku Europy? Pogięło was?!

            – Się kurwa Europejczyk odezwał! – dryblas roześmiał się ironicznie, ale zaraz spoważniał a jego twarz wykrzywiła nie udawana nienawiść. – Tu jest Polska! – wskazał palcem za siebie. – A jak nie pasuje to wypierdalaj do Brukseli albo Izraela! Droga wolna! – po tych słowach rozepchnął gapiów i poszedł w swoją stronę. Ktoś tam bąknął coś jeszcze o złodziejach, Żydach, komuchach i w końcu zostałem sam z rozkwaszonym nosem i szumem w uszach.

            – No to pięknie – utyskiwałem ocierając wargi z krzepnącej krwi. – Że można u nas dostać po gębie za to, że się jest gejem, Żydem albo kibicem Widzewa na trybunach Legii, lub odwrotnie, to wiedziałem, można powiedzieć standard! Ale za bycie Europejczykiem? To całkiem nowe doświadczenie…

            – A pan co taki zdziwiony? – ni stąd ni zowąd pojawiła się w bramie starsza kobieta. – Nikt nigdy pana nie zdenerwował?! – potrząsnęła laską na której się wspierała.

            – Owszem, ale nikt nie dostał ode mnie w mordę z tego powodu!

            – No to zapomniał pan chyba o dumie! To delikatna materia i trzeba bardzo uważać co się robi i do kogo mówi, bo można sobie biedy napytać! A pan to chyba nietutejszy, prawda? Łódź to wielkie miasto, metropolia z tradycjami! Ludzie są tu u siebie, trzeba ich zwyczaje szanować!

            – Co pani opowiada?! Mam uważać żeby byle łajza nosa mi nie przestawił, bo jego duma i zwyczaje innymi niż moje ścieżkami chadzają? Kochaniutka! Mieszkam po drugiej stronie – wskazałem kamienicę z knajpką na parterze – i też mam swoją dumę i zwyczaje! Mimo to nie myślę nikomu tłumaczyć pięścią, że moje są słuszniejsze i bardziej tutejsze! Litości! Na jakim świecie żyjemy?! Ludziom się we łbach poprzewracało, tylko nie wiem z jakiego powodu?!

            – Powodów są tysiące i nie mają nic wspólnego z bałaganem w głowach! To raczej sprawa prywatności, kwestia obrony świętych wartości przed obcymi! Czyżby odmawiał im pan prawa do wolności?!

            – Być może zdenerwuję panią tym o co spytam, ale trudno!  Jak pani myśli, a co z moją wolnością?! Kto temu prostakowi dał prawo deptać moje terytorium? Czy ja nie zasługuję na wolność i prawo bycia sobą?!

            – Widocznie naruszył pan…

            – Co chrzanisz kobieto?! – przerwałem jej niegrzecznie ale poniosło mnie. – Przecież ja się tylko uśmiechałem rozbawiony jego zachowaniem a myśli moich nie mógł słyszeć, więc nic nie usprawiedliwia jego napaści! Nic! To karygodne zachowanie!

            – A jednak sam pan przyznał, że coś tam w myślach nagrzeszył! Nic nie poradzisz człowieku, że bywają bardziej wrażliwi niż my i potrafią usłyszeć to co dla większości niesłyszalne! Ot co, drogi panie!

            – Jezu Chryste! Cóż to za filozofia?! – złapałem się oburącz za obolałą głowę. – Gdyby pani miała rację, to pewien starszy pan mieszkający w tej oficynie – wyciągnąłem rękę w stronę podwórka – mógłby ze spokojnym sumieniem pozabijać wszystkich sąsiadów za to co o nim mówią i myślą i jaką wyrządzają mu tym krzywdę! Opowiadają oczywiście wierutne bzdury i obrzydliwe kłamstwa! I gdzie tu, droga pani, wolność, godność i szacunek?!

            – Też coś? Pan pewnie ma na myśli Szpigla, tego Żyda, nie?

            – A co to ma do rzeczy, Żyd czy nie Żyd?

            – Jak to co?! Ma i to bardzo! Jak pan Łodzianin, to powinien wiedzieć co ci zasrani fabrykanci wyczyniali w dawnych czasach! Bandziory i krwiopijcy! Tfu!

            – Trzeba pani wiedzieć, że ci krwiopijcy tworzyli szpitale, osiedla dla swoich pracowników i rozwijali także szkoły i pomoc społeczną! Oczywiście byli też tacy co widzieli tylko forsę! Ale co by nie mówić, to ci wredni fabrykanci stworzyli tę naszą wielką Łódź! Może nie…?

            – A ty co tak ich bronisz?! – starsza pani niespodziewanie przeszła na ty. – Może ty sam jesteś Żydem? Jeśli tak, to nie dziwota, że wzbudzasz złość! My tu jesteśmy u siebie i tylko królowa Polski, Maryja może nam mówić jak żyć i kogo szanować!

            – A nie przeszkadza pani, że Maryja królowa i sam Jezus to stuprocentowi Żydzi?! I pani się godzi na takie porządki w katolickim kraju?! – wyszczerzyłem zęby w szyderczym uśmiechu.

            – O ty ścierwo nieczyste! – starsza pani zamachnęła się laską i tylko to, że w porę zdążyłem odchylić głowę uratowało moje zęby. Nie czekałem dalszej lekcji wolności i szacunku tylko wybiegłem z bramy i wmieszałem się w tłum Łodzian. Poczułem się raźniej, bezpieczniej, nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo i po co? Co innego wcześniej, naraziłem się, bezczelnie wytrzymałem spojrzenie nieznajomego zamiast opuścić oczy, zająć je choćby czubkami własnych butów. Moja stara dobra Piotrkowska wyszczerzyła zębiska i boleśnie ugryzła! Widać już nie moja. Przestałem być swojakiem, ziomalem, facetem ze śródmieścia. Wyprowadzam z równowagi ledwo spojrzę w czyjąś twarz lub otworzę usta! Byle kto! Obcy! Odmieniec..! Pewnie że odmieniec! Zmarszczyłem czoło i zacisnąłem  usta, bowiem zdałem sobie właśnie sprawę, że to ja sam na własne życzenie zerwałem kontakt z łódzką rzeczywistością! Nikt mnie do tego nie zmuszał… pomijając bolesne, dramatyczne rozstanie z Halą. No właśnie, czy w takim razie nie był to wystarczający powód, żeby obrazić się na amen?! Pokazać zadek łódzkiemu zadupiu?! Należało się i pokazałem… Eh, śmiechu warte, wyszło jak wyszło, to tak jakbym swoimi siermiężnymi pośladkami chciał napędzić strachu Etnie!  Koniec końców okazało się, że zadek łódzkiego zadupia może pomieścić w swoim wnętrzu niejedną armię takich jak ja, razem z ich nieczystymi dziewczynami, rozpaczą i całym jarmarkiem podobnych śmiesznostek! Tylko co dalej? Może warto powłóczyć się porzuconymi szlakami, odwiedzić zapomniane kąty? Może w którejś z bocznych ulic, w nie odwiedzanej od lat knajpie siedzi stary znajomy? Wspaniale było by spotkać kogoś takiego i powspominać przy kufelku. Eh, może jednak nie jestem tak całkiem wyatutowany z Piotrkowskiej?

            Wyprostowałem plecy, wysunąłem podbródek i przyozdobiwszy twarz pełnym nadziei uśmiechem ruszyłem w stronę Placu Wolności. Od czasu do czasu przystawałem i bardzo dyskretnie, żeby nie naruszyć niczyjej prywatności, obserwowałem twarze mijających mnie Łodzian. Kilkakrotnie miałem wrażenie, że mam przed sobą kogoś kto do złudzenia przypomina tego blondyna co kiedyś coś tam, albo tę, której się podobałem zanim poznałem Henię..! Pozostało złudzenie.  Nikt nie rzucił mi się na szyję ani nawet nie przystanął zdumiony: niemożliwe, to ty?! Nic z tych rzeczy… Postanowiłem, że dojdę do  najbliższego rogu i wracam. Zajęty niewesołymi myślami nie zwróciłem uwagi na biegnącego między przechodniami, zdyszanego mężczyznę. Musiał być mocno gdzieś spóźniony. Jeszcze chwila i byłby mnie minął, gdyby nagle nie pojawił się przed nim mały chłopiec na trójkołowym rowerku. Żeby uniknąć kolizji z maluchem mężczyzna uskoczył w bok i wpadł na mnie uderzając mnie barkiem. Gdyby nie zaparkowany przy krawężniku samochód dostawczy, wyłożyłbym się jak długi na samym środku Piotrkowskiej! Syknąłem z bólu, ramie bolało przy najsłabszym poruszeniu. Przy dzisiejszym  szczęściu, zanim doszedłbym na plac Wolności,  miałbym pewnie gips na ręce lub nodze, albo i tu, i tu. Przepraszam! – podszedł do mnie zasapany mężczyzna. – Nic się panu nie stało? Jasna cholera! To wszystko przez tego gówniarza! Bezstresowe wychowanie! Szlag by trafił! Jeszcze raz przepraszam… – mężczyzna przyglądał mi się coraz bardziej ściągając brwi. W końcu zamilkł i uczepił się mojej twarzy skupionym spojrzeniem. – Ty… A ty nie masz czasem na imię Szymek? – zawiesił głos i uniósł wysoko brwi.

*Fragment powieści Szymona Koprowskiego „Dybuk z ulicy Piotrowskiej” opublikowanej przez Oficynę Wydawniczą ATUT z Wrocławia.

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Panie Szymonie,
    “Dybuk…” warty jest i publikacji, i lektury.
    Pogrążyłem się w niej z przyjemnością.
    Gratuluję.
    Pozdrawiam.
    St. Grabowski

    • Panie Stanisławie, słowa aprobaty takiego twórcy jak Pan są dla mnie potwierdzeniem, że chociaż droga, którą wybrałem wyboista i stroma, warto poświęcić jej życie.
      Pozdrawiam – Szymon Koprowski.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko