I
Wynieś, przynieś, pozamiataj
zamiatam gwoździe pod całun
Tańczę na lodzie, bo w piekle za słabo palą.
Za jakiś czas zostanę wezwany przed Pańskie oblicze. Pamiętam dzień.
Przypomnij mi godzinę, w której harcerz pokaże, że umie jeść pokrzywy,
a Jezus Chrystus ugotuje spaghetti z cierniowych koron.
(Dobrzy Rzymianie, katując go, uważali na jego twarz). Pamiętam miesiąc.
Przypomnij mi dzień, w którym na oknie, ruchomym zdjęciu Ziemi,
Bóg blizny gałęzi zamaskuje listowiem jak zieloną maścią. Pamiętam rok.
Przypomnij mi miesiąc, w którym zwalę się na łóżko i westchnę ciężko,
by północ – owe cztery zera, czyli jądra lub rany –
przestała być już pedalskim i męczeńskim symbolem. Pamiętam śmierć.
Przypomnij mi rok, w którym przestanie działać na mnie melisa
i stracę ostatecznie płynność finansową. Pamiętam życie.
Przypomnij mi śmierć, w której wyniosą mnie na tron,
przyniosą dary i cały świat będzie miał pozamiatane. Pamiętam cię.
Przypomnij mi życie, w którym nie będzie kolesiostwa ani naśladownictwa.
Podnoszę pokrywki i sprawdzam zawartość garnków. W każdym pusto.
„Zmutowany ptaku, w twoje szpony oddaję swoje ciało”.
Proszę skreślić mnie z listy osób zarejestrowanych.
II
Kałuża obramowana liśćmi
Kiedy
będzie mnie już stać na tanie mieszkanie
w jakiejś schludnej, prywatnej kamienicy
w Łodzi,
pieniądze oddam komuś, kto się nie
dorobił
niczego i zrywa z mężczyzn łachy
ostatnie.
Ażeby fatamorgana się pojawiła
zimą, uzupełniam płyny i trę wciąż
dłonie,
a wasz Pan Bóg nie płakał długo, tak że
mogę
uczynić znowu pustynię z jego
policzka.
Wszystkie noce i dni, przespane wśród bezdomnych,
powinny być też dowodem na to, że nie
chcę
wiedzieć, co o mnie myślą, i że mam
nadzieję,
iż nie jestem kimś, przez kogo można
by zwątpić.
Kocham noworoczną pracę. Była demolka –
nie wiosenna, letnia, jesienna, lecz styczniowa.
Bezdomna dogadała się z Ukraińcami
Niechciany
już nawet wewnątrz samego siebie,
usypiam i się budzę, pytając wciąż Boga:
„A Pan do kogo?”. „Mam znów mniej czasu
od ciebie”,
mówi, gdy patrzy na sprzedawcę,
konduktora.
Nigdy, nigdy nie znajdę tu własnego miejsca.
I jestem jednym z wielu. „Zamilknij,
zamilknij”.
Wszyscy chcą, bym ich nie poznawał na
ulicy.
Dzwoń do mnie tak długo, aż przestanę
odbierać.
W sklepach będą mi płacić za to, co w nich wezmę.
Pociąg będzie zwiększał opóźnienie bez
końca.
Bezdomny włączy głośno Losing My Religion
w telefonie,
usiądzie obok mnie i pierdnie.
W tej samej chwili niesymetrycznie dwa słońca
zaświecą, jeżeli zrobisz zeza, Maryjo.
Ktoś
miał służbę i odczuwał tytoniowy głód
(sonet antyinteligencki)
A
tymczasem pan Paweł, malarz i poeta,
wieszcza Krzysia Bencala z Oławy opiewał
lub wyśmiewał w natchnionych, szczerych
limerykach,
które już niebawem cały parnas
przeczyta,
o których usłyszą wszyscy zjadacze chleba.
„Czy znasz, drogi Pawle, jakiegoś
sutenera?”,
chciał spytać Krzyś, w Internecie
przeczytawszy, że
ów Paweł D. tworzy li tylko dla
kobitek.
W dniu, w którym otrzymam literacką nagrodę
Nike, na oczach całej Polski zaśpiewam
tak:
„Sto tysięcy mam. I jest ktoś, komu ten
szmal dam.
To mistrz Paweł”. Gadają, iż w
czwartek wieczorem
malował co chwila portrety pamięciowe
swych zaginionych muz. U siebie je przyjąłem.
Lubieżny pocałunek
Wiatr
w płucach, które są dlań jak zabytek, brudzi,
śmieci. Mój równy oddech jest jego
dalekim
przodkiem. Drzewa ptaszki z gałęzi do
gałęzi
przerzucają i próbują listowie zrzucić
na ziemię. Urodziwszy się, spierdoliłem ci,
Boże, wieczność. Twój syn, umierając
codziennie
za jednego robala, do niziutkiej renty
dorabia sobie. Jeśli pójdę za kimś,
wiele
zrozumiem. Aby być, musiałbym kochać. (Twoja
ślina. Moja ślina. I będzie ślimak).
Serce
przechowywałem w zimnie, ale popsuło
się.
Pani, obok której leżę, całun
przeciąga
na swoją stronę i wszystkim zmarłym jest cieplej.
Wierzę, że jeszcze za życia w tobie odpocznę.
Niewinny pocałunek
Leżałem
w pozycji nieboszczyka (czyli – na wznak,
ze splecionymi dłońmi, złączonymi
nogami),
łapiąc znów doła. Gdyby ktoś mnie
wówczas zobaczył,
przeżegnałby się albo rzekł, że tak
nie wypada.
Mam brzydkie ciało i szpetną duszę, ale takich,
powiadają święci, potrzeba nam. Struga
moczu,
gdy go oddaję, jest czystsza od
wszystkich rzek globu
ziemskiego razem wziętych. Bóg, widząc
grzechy, tańczy
podobno. Pozdrawiam słuchaczy radia przyroda!
Nie pęka oblodzone błoto, po którym
stąpam.
Jeśli zmartwychwstanę, Maryja mnie
pocałuje
i każdemu kościotrupowi posprząta w
trumnie.
Jakże smakuje mi post? Otóż nigdy nie poszczę.
Prosektor przeciąga się na widok własnych portek.
Nie wiem, skąd dzwonię
Mój
pokoik to piekło, w którym nie ma szatana,
a reszta świata jest niebem, gdzie zbyt
wielu bogów,
którzy wlokąc się w tyle, stają czasem
na palcach,
by oglądać swoje twarze na tłumu
początku.
Tegorocznych świąt jednak nie spędzę znów w szpitalu,
lecz postaram się dużo czytać na temat
śpiączki,
w której z głową w chmurach, w
ptactwie, w samolotach chodzisz,
bo jesteś tak słodki, że mędrcy skąpią
wciąż darów.
Noc, mróz. Ktoś, przykryty łachmanami, śpi na ławce,
śniąc koszmar o dzieciach z koktajlami
Mołotowa
i szepcąc: „Nie wiem, skąd dzwonię.
Marię bolą dziąsła.
A ty przebywasz dziś w stajence czy w
lupanarze?”.
W kościele dzwonią dzwony. Nie przykładam słuchawki
prymitywnej kielicha do ust. „Czy są tam ściany?”.
Człowiek, który oddawał za darmo świat Anglikom
Kiedy
choinkowe bombki taczam w brudzie dłoni
i wieszam gdziekolwiek, czekasz na Jasia
Fasolę
lub, na bieżąco orientując się w swej
chorobie,
eskulapów, znachorów i cudotwórców
gnoisz.
Mieszkasz, starcze, sam, garbaty, ze skrzywioną psychiką
i na dobitek otarty w krocza okolicach.
Nawet żyjąc wśród VIP-ów, utrzymywałbyś
dystans,
bezdomni nie będą więc twoją drugą
rodziną.
Twarz, którą wciąż głaszczesz, jest chropawa od pryszczy,
a twoje depresyjne credo nie brzmi:
bierz kąpiel
jak najczęściej, jeśli nie chcesz
stracić towarzyszy,
którzy mówią coś o przyjaźni
służbistym głosem.
Niepodobna zastanawiać się nad tym na trzeźwo.
Czy Kurt Cobain naśladował Davida Bowiego?
III
(pierwszy wiersz napisany
po nieudanej próbie samobójczej)
Na pustyni wytrzymałbym dłużej niż Jezus
18 marca – dzień moich urodzin, dzień urodzin
Piotra Łuszcza, dzień śmierci Tomasza Chady
Zaczęło się od tego, że dowiedziałem się,
iż rodzina usunęła grób mojej babci,
a skończyło na tym, że wyplułem
jedzenie,
umiem bowiem jeść sam i nie trzeba
mnie karmić.
Nie wciągnęło mnie piekło, nie zjadły owady,
nie oplotły krzaki, nie rozszarpały
dziki.
O, być kuszonym, błądząc po jakiejś
stolicy
i żeby wszystkie stacje to
transmitowały!
Połowa marca – czas związany z boskim planem.
Pytasz: „Patrzysz na papieża czy nie?”.
Nie żartuj.
Zmienią nazwę ulicy, przy której
mieszkałem,
gdy umrę. Chciałem polecieć do
Watykanu.
Szedłem na cmentarz Leopolda znicz zapalić
na mogile. W tył zwrot. I dzwony bić przestały…
czerwiec 2019, Katowice
IV
(ostatni wiersz napisany
przed nieudaną próbą samobójczą)
Oświadczyny
Na widok
ludzi, którzy cierpią, tłumię śmiech, skurwysyn,
i to jest dowód na to, iż te myśli nie
są twoje.
Każdy, zanim zmądrzeje, wyraża przy
mnie emocje,
chociaż dławię łzy, gdy na ulicach
mijam szczęśliwych.
Wciąż powtarzają: „Nie słychać cię”, lecz słyszą mnie dobrze.
Nie było tak, jak było. Było tak, jak
Krzyś B. gada.
A jeżeli wyznam, że logika jest mi już
znana,
nawet to, w co jestem ubrany,
przestanie być moje.
Coraz częściej rozumiem znaki, które w krąg mi dają,
toteż wkrótce przestanę salwować się
niepamięcią,
obłędem, nędzą czy udawaniem kogoś
innego
i podam wszystkim adres Boga, by mu
zrobić na złość.
Bukiet kwiatów, ów błazeński pomnik wybuchu bomby,
powąchasz, aby później rodzić w boleściach potwory.
V
(z wierszy wolnych przerobionych na sonety
albo
poetycki eksperyment)
I. Z „siekierą światła” biegnę za tą, której nie ma
Przed Mojżeszem, uśmiechniętym i pobudzonym,
gorejący krzew. A spokojny, smutny
Krzysztof
krzaczastych brwi poety opisuje widok
jak emigrant. „To trawka czy dym
tytoniowy?”,
pyta ktoś, kto obudził się li raz, na chwilę,
aby później być świadomym, że śni, i
cierpieć.
Zjem dla niego trzy jabłka, ciachając
kozikiem
po kawałku lub gryząc je ostatnim
zębem,
i we mnie, mimo lata, stanie rajski bałwan.
Gdybym śladem Jezusa powędrował wzrokiem
w stronę młodej kobiety, która mnie
mijała
na dróżce nieznacznie ku górze się
wznoszącej,
słońce, nim pomyli kroki demonów i muz,
otworzyłoby dla nas drzwi wszystkich odwyków.
II. (Nie)szczere pozdrowienia dla SŻP
Każdy
dźwięk, który słyszę, muszę naśladować,
odkąd nie potrafię opisać go słowami.
Zbyt grubej dziewczynce pozwolono na
bungee
skoczyć, jakby pociekła ślina z ust
Angola
z wadą wymowy… Wojna! Rzucę trzy granaty
w stronę wroga, by zrobić bałwana ze
śmierci.
Śmiech, którym wybuchnę, będzie głośny
i szczery
(Bóg usłyszy w nim wspomnienie o sobie
samym).
Płomień świecy, próbującej dobiec ogarka,
ciągle płonie ukosem, lecz nie jest
garbata
żadna z męczennic. Za rok, gdy ksiądz
będzie pełzał
po kolędzie, zapali ją znowu menelka,
pojąwszy, iż sonety układam w ciemności,
mam bowiem kompleks niedopracowanej formy.
III. Czy księgę odnalazłem po to, by ją spalić?
Gdy morderca mył zakrwawione dłonie w jeziorze,
myślałem, że sens istnienia wszystkich kobiet pojmę.
Na kartce z kalendarza (tej wyrwanej w Wigilię)
nie było wyjątkowo cytatu ni dowcipu.
To, co będzie po śmierci, którą
zaćmiewa życie,
obserwuję, gdy oddajesz mocz w kosmos,
księżycu,
po popiciu wodą z kałuży swego odbicia
niczym lekarstwa. Oko matki – owa ulotka
dołączana przez Boga każdego dnia do
słońca –
jest zaczerwienione, ale nie z braku
królika
doświadczalnego zakrapiam je trzy razy dziennie.
Rzucanie spojrzeń przećwiczyłem w
Charles’a B. szkole,
toteż widząc w lustrze swoją twarz,
zakochuję się.
Mając wciąż przed sobą drogę i nigdy
nie cierpiąc,
znienacka otworzę oczy, by własnym wyrokiem
skazać się na sekundę w zawieszeniu na wieczność.
IV. Frymarczenie śmiercią
Nogawki
ubrudzone błotem, rozwalony but,
do mieszkania daleko. A ludzie na mnie
patrzą.
Nienapompowany, wielki, różnobarwny
balon
to rzygi Boga, które powrócą do jego
ust.
W południowo-zachodniej Polsce, w centrum Oławy,
u stóp kościelnej wieży, będą mój zewłok
włóczyć,
albowiem zdradzam, iż w ich
dzieciństwie rosły słupki
w termometrach, którymi o dłonie
pocierali.
W tę godzinę, gdy niektórzy pojmą swą naturę,
nikt nie wprowadzi na cmentarzach i pod ściółkami
zakazu stawiania w sobie życiowych
bagaży,
ustępowania miejsc młodszym. (To
byłoby sztuczne).
Już się nie modlę. Niekiedy wywołuję imię
własne, choć lepiej milczeć w przerażeniu, w zachwycie.
V. Ostatnie dni grudnia w szpitalu
Znowu
coraz głośniejszy szmer w płucach, które są bunkrem
jesieni dobrze przygotowanej na nalot
liści
oraz kurzu. Jedyna droga, jaką znam, o
bliźni,
to droga na cmentarz, toteż
bezustannie częstuję
papierosami mężczyzn
(którzy dawno już nie chcą żyć),
choć o to nie proszą. Dookoła za
dużo świętych
obrazków. „Wielka szkoda, że nie ma tu z kim poseksić”,
myślę głośno,
kończąc każdą modlitwę. Natomiast ci,
którzy wyrobili sobie zdanie na jakikolwiek
temat, są w błędzie. Nie mam żadnych
problemów, lecz proszę,
by ksiądz czy jakiś fałszywy apostoł mi
położył
chociaż dwie hostie na języku, bo w
przyszłą niedzielę
nie będzie mnie na mszy ani w sobie. A wszyscy łotrzy,
niosąc krzyż, trzymają zapasowy czwarty gwóźdź w gębie.
VI. Ostatnie dni grudnia w szpitalu 2
Spójrz,
fajerwerki rozpryskują się znowu z hukiem,
bo niedojrzały syn Boga dotyka je palcem
(tak jednocześnie ćwiczy refleks i ma
zabawę).
Nade mną popsute jarzeniówki jak rząd
trumien
światła, które ożyje, spadnie i się rozbije
o podłogę. (W czasie deszczu parasol
zgubiłem).
Słońce od początku nie umie niczego
zrobić
wokół siebie, ale egzystuje blasku
pełnią.
Wszyscy zawiedli. Wciąż jeszcze czekam na telefon
od Gaby, która do innych mężczyzn ponoć
dzwoni.
Nie badałem się prawie 20 lat, a teraz
wykrywają tu u mnie chorobę za
chorobą.
Szukam kogoś, kto mnie ochrzci (nie nauczyciela)
kroplą z fal, które poprzedzą cienie. Jak czas cofnąć?
VII. Kochacie,
a serce Jezusa to wasze
miejsce zbiórki do ewakuacji
Jestem gotów na wszystko. Czy sucho, czy mokro,
idę.
Nie dziwi mnie to, że widzę, jak
mieszają się ślady
butów, kół i gąsienic. Aniołowie oraz
diabły,
istoty przyzwyczajone do milczenia,
gdzie indziej
patrzą, nie na was. To, co mówię, nie jest dobre ni złe.
Nie jest mądre ani głupie to, o
czym zawsze myślę.
Kimże ja jestem,
żeby opisywać to com przeżył?
(Na godzinkę przed końcem pracy
czyszczę różne sprzęty).
Jeśli ten, który był przede mną, będzie również po mnie,
to chyba najłatwiej wstępować w pustkę z
próżnią w głowie.
Ów księżyc, który teraz świeci nade
mną, wczorajszej
nocy tu nie świecił. Jedna z dziur w
mym nosie to nora
duszy. (W drugiej norze straszy, więc stoi pusta). Kwiatek
głodzę, aby złożyła go słońcu w ofierze wojna.
grudzień 2018-maj 2019
VI
Puzzle
Nim
z kielnią świetlnej strzałki, która nie wskazuje dróg,
przyjdzie czas-naśladowca rozprowadzić wokół tłum,
co
dwa dni – kiedy jadę autobusem linii K
od dworca Głównego, gdzie pomieszkują kloszardzi –
kupuję cuda li z racji urody ich twarzy
lub kształtności pup, wiedząc, iż Maria mnie nie wyda
jak reszty,
reszty, dla której uszu
niesłyszalna
pozostaje orbita Ziemi, to roztańczonych
koło, w którym moja dusza, nie uszedłszy z ciała,
przepadła, bym mógł zmienić kierunek na powrotny
przed końcem pielgrzymki czy marszu przyszłych wisielców,
zaś
z jednakich liści – układanki elementów –
Bóg, niewłaściwie łącząc je ze sobą, wciąż tworzy
obraz lata, którego nikt jeszcze nie podrobił…
Zapraszam cię do siebie, bliźni
albo
Zasłonięte okna
Siedzimy obrażeni przy oknie i wszystko
co żywe nas wkurwia
G. Wróblewski
Wolno
spacerujesz. I kochasz wszystko, co widzisz.
Opłatek oparty o figurkę Matki Boskiej
przywodzi na myśl żagle, wycieraczki i
koce
wytrzepane przez marynarza, który je
myli.
A mnie poślą przodem, bo niczego nie potrafię,
nawet podzwaniać jądrami, snując się po
domu,
w którym chrześcijanie nie gaszą za
sobą świateł,
by zapomnieć, iż są na wygnaniu bez
powrotu.
Wzdychania kulawego ojca, który wciąż pije
(to dlatego w pobliskim rynsztoku
dziczeje nurt),
mlaski matki ssącej czekoladę – jak
gdyby bruk
Bóg rozbierał w uszytej z sutanny
rękawiczce –
i bluźnierstwa brata przy głośnej, ciężkiej muzyce
wznoszą latarnię widmo dla spóźnionych wrażych kurw.
Będę brał Ciebie w kościele
Nie
odliczaj już, kobieto, czasu do końca,
bo gdzie indziej, powiadam, nie byłoby
lepiej.
Obecnie mam przytulny dom, gdziekolwiek
leżę,
i trwa wciąż we mnie chwila łatwo
uchwycona.
Ale najpierw poleciało kilka kamieni
w moją stronę, a gnój krzyknął: „Ty
skurwysynu!”,
jak gdyby skądś razem z krzyżem Pan
Jezus Chrystus
został wyniesiony, gdyż wyznał, iż też
grzeszył.
Dymem z komina, smugami po samolocie
do firmamentu psychiatra Bóg mnie
przywiąże,
lecz inni, mali, widząc bezruch,
słysząc ciszę,
przeszkodzą nam, choć to nie lot na
wieś. Z zachwytem,
pustelnik, zrobię ci dziecko, zanim odejdę.
Im dalej się rozpycha, tym jest wyraźniejsze.
Będę brał Ciebie w kościele 2
ja nie wiem,
kto te dzieci robił,
i w jakiej pokorze.
Karol Maliszewski
Zrobili
mnie wieśniacy Zbigniew i Grażyna.
Nie w pokorze. Nie w uniesieniu. Jak
więc nazwać
ów akt? Ażebym mógł dzisiaj równo
oddychać,
śmierć, za którą idę, przyspiesza albo
zwalnia.
Przed Aniołem Pańskim w tv sygnału znów brak.
To, rzekła koleżanka, przeszkodził ci
diabeł.
Najlżejsze z ziemskich cierpień, li
mężczyznom znane,
jest gorsze od piekła, jeśli w
nieskończoność trwa.
Zarówno w lusterku, jak i na firmamencie
widzę tę samą twarz. Czy komuś bywa
obca?
Kiedy zamknę oczy, znajdę na niej o
jeden
szczegół więcej niż ksiądz, a ciemność
w mig mnie pozna
i opisze dokładnie całą paletę barw.
Malując miasta, wstydzę się swego imienia.
Numa numa srej
Nie będziesz miał, koleś, Bułgarek na boku!
Bułgarek na boku, Rumunek na wznaku –
Słownik Polny
Niemożebny smród z wnętrza ogromnego buta
porównaj do nieświeżości mego oddechu
i dopiero na tej podstawie,
przyjacielu,
będziesz mógł stwierdzić, czy w
istocie brak Kopciuszka.
Krzyś B., patrząc na lśniący cyferblat zegarka,
w wywiadzie o początku oraz końcu świata
zadał raz zaskakujące pytanie słońcu,
które rozleciało się na gwiazdki przez
podmuch
wietrzyku, podczas gdy dmuchawce najwątlejsze
ostały się przy dróżce. Znam zakaz
konania
pod kościołem, a Pan Bóg nie wie, jaki
kanał
wybrać, i przełącza między świtem a
zmierzchem.
Nieumytą stopą będę masował łona
Rumunek, których nawet Dan nie oczarował.
A jeśli Maryja piła alkohol w ciąży?
Gdy do mnie mówisz, Panie, zdejmij ręce z krzyża!
I, bardzo proszę, nie garb się, kiedy go niesiesz…
Śmiertelnie rannych stworzeń nigdy nie dobijam.
Do kogoś, kto płonie, z karabinu nie strzelę.
Na początku paliłem jednego za drugim,
a później wybierałem z pełnej popielniczki
najdłuższe pety i, gardząc tymi krótkimi,
byłem niczym śmierć dla zdrowo żyjących ludzi.
Jesteś dużym dzieckiem bez prawdziwej rodziny,
trzeba więc cię opierdalać, byś nie zapomniał
milczeć, widząc monetę na rojnej ulicy,
i zastępować wyrazem „cud” inne słowa,
jeżeli ktoś każe ci dokładnie opisać
dzień, w którym umarłem przy swoich narodzinach.
Artysta naśladujący publiczność
Firmament to obraz skończony, lecz wciąż zmienny.
A miotła w mojej dłoni przypomina pędzel,
bo, usuwając brud, pozostawiam niezmienne
cienie, światła. Choć nigdy nie byłem w galerii,
upolowałem swe serce, kłusownik. Teraz
mówię o śmierci bez emocji. Głos lektora
w przyrodniczym filmie jest ci znany? Tłum śpiewa
miast lidera, by gwiazdy sobie miłość słońca
zaskarbiły. Na krzyżu, nad głową Jezusa
tabliczka z napisem „miejsce do wynajęcia”,
jak gdyby Pan Bóg nie potrzebował już reklam.
W razie niebezpieczeństwa wybij mi ząb w ustach.
Myślę, że w pierwszych sekundach po końcu świata
zaczniesz słuchać własnego sumienia jak radia.
Przystojny perkusista ma rozchylone usta
Spomiędzy kostek brukowych wyrasta tu trawa.
Liście również są zielone jak uliczne światła,
ale to jeszcze nic nie znaczy.
Spójrz na lewą dłoń
ukrzyżowanego Chrystusa, później – na prawą
i znowu na lewą i właśnie wtedy dopiero
zamień się w pomnik i jednocześnie przejdź na tamtą
stronę.
Śmierć czasem opowiada Bogu
dowcipy
cięte o samobójczyniach, on zaś, rozumiejąc
niewiele, zaśmiewa się na życie (żywot wszystkich).
Wylatująca Magda M. w przestrzeń międzygwiezdną
trzyma się tonącego (w sobie?), podczas gdy brzytwa,
którą wciąż ostrzę dzięki kamieniom przywiązanym
do jego nóg – w zieleni miejskiej służyć do pracy
(w systemie trzy dni na kiedy bądź) chyba powinna.
Krzysztof Kolumb odpływa z Ameryki
Jadę znów pociągiem. I nie wiem zgoła nic. Gdzie patrzeć?
Jeżeli spojrzę przez okno, zobaczę tylko
zieleń drzew.
Jeżeli wbiję wzrok w podłogę, zarzucę
Bogu zdradę
tym samym. Nie stanie mi, jeżeli
zerknę na kobietę,
która zwala od wszystkich jak ja i również nic nie wie.
Gdybym umierał w swym domu, trzymałaby
mnie za rękę…
Wolałbym zejść w szpitalu, w narkozie,
podczas operacji
lub – w hospicjum we śnie, po
wypaleniu ostatniej fajki.
Światło jest wszędzie. A ja wciąż muszę prosić o iskrę,
płomień. Tymczasem ni błysku.
Zapomniałem raz jeden
i odtąd zapominam już bezustannie. Na
szczęście
udźwig sumienia wynosi tyle, ile w
pielgrzymce
kosztuje pierwszy krok. Po mieście, które jest mi obce,
oprowadzi mnie ktoś, kto li w sobie czuje się dobrze.
Solówka
Bum, bum! Mając w nosie wielkich synów polskiej ziemi,
na dwójkę z plusem odnawiam sonetu oblicze
i cieszę się, że dotrwałem do świtu bez drzemki,
w której czasem strzelam sobie w pierś, płotem kołyszę.
Nad swym nieszczęściem przejdę do porządku nocnego,
bo po wybuchu słońca (które świeci dlatego,
że wierzy, iż inna gwiazda wzejdzie na zachodzie
i dojdzie do spotkania) stypy będą chybione.
W kurewstwie, które widzę dokoła od kolebki,
odnajdę się wkrótce w mieście rodzinnym a obcym,
jak ktoś, kto nie umie mówić pomimo czterdziestki
lub jak ekskluzywny kloszard ciągle dochodzący
do celu, chociaż nazwy ulic są mu nieznane.
I nikt mi nie da w mordę, tylko wpadnę na bramę.
Rumun to niekoniecznie Cygan
Miast odgarnąć swą grzywkę, dmuchnęła w nią wprawnie.
W pociągu, z którego wyszła owa
blondyna,
wąż gaśnicy później zwisał i się
kołysał
jak fiut impotenta czy kogoś po
orgazmie.
Ja zaś, podróżnik znający stacje na pamięć,
czekam, aż spojrzy mi na krocze
zakonnica
lub przeminie całkiem moda na
farbowanie
siwo-czarnych włosów oraz łon całych w
gnidach.
Przystojny perkusista ma otwarte usta
(ty też zrozum, że nie masz własnego
języka),
Krzysztof K. odpływa od brzegów Ameryki
(wieszczowie naśladują tłum; będzie
solówka),
a Maria i jej przyjaciółki wódkę piły
w ciąży, toteż śpiewam: „Numa numa srej, numa…”.
Ty też zrozum, że nie masz własnego języka
Namydloną dłoń wkładam w krocze, siedząc w wannie
i wielodniowy brud usuwając znów z
siebie,
a Bóg, któremu podpadłem, czeka, aż
zgrzeszę,
by mógł mnie wreszcie utopić, na
przykład w szambie.
Ściany w łazience, pomalowane na biało,
patrzą na mnie okiem zimy, z zachwytem,
ufnie,
lecz to, że wysmarowałem je ciepłym
gównem,
mając dwa czy trzy latka – dobrze
pamiętają.
Raz, czysty, ciekaw świata nad warstwami podłóg,
zaprosiłem na piwo dwie laleczki ze wsi.
Choć miast kwiatka nie dałem im
pokrzywy, ostu,
stwierdziły, iż mam więcej dziur w
mózgu niż sery,
one i ów spadochron, z którym nie skoczywszy,
ląduję to w szpitalu, to w domu rodzinnym.
19 maja 2019
Krzysztof Bencal
Krzysiu, jesteś poetą.
jeśli kiedykolwiek miałeś co do tego wątpliwości, to pomiń je.
JESTEŚ POETĄ!