Akurat tam mnie zabrał,
w środku nocy, bez słów, które zawsze kryją w sobie
jakiś podstęp. Bez słów, bo tylko tak można iść drogą
śmierci, kiedy jest jasne, że za pół godziny
wróci się na parking. W
każdym języku inna jest pamięć
zbrodni i inne zapominanie. Cisza jest uczciwa i
łaskawa
dla ofiar, zwłaszcza nieopowiedzianych. Ale czy
wolno
nazywać, jeśli samo imię może być
wyrokiem? Rano wróci tu
życie, lipcowe słońce rozproszy
każdą wątpliwość, ale teraz martwi mają swój
czas i władzę
nad wyobraźnią. Cofamy się do roku tysiąc
dziewięćset
czterdziestego pierwszego. „Karl Marks”,
kołchoz w Małym Trościeńcu,
dziesięć kilometrów na wschód
od Mińska. Rusza budowa kolejnego piekła. Po
roku trafi tu
pierwszy pociąg. Tysiąc osób z Wiednia, od nich
się zacznie.
Teraz już każdy wtorek i każdy piątek
będą niosły śmierć.
SS-Obersturmführer Gerhard Majwald
i
SS-Unterscharführer Heinrich Eiche zadbają o szczegóły,
nawet o oprawę muzyczną. Szybko się zapełnią
uroczyska
Szyszkowka i Błagowszczyzna,
aż przyjdzie czas zacierania
śladów, na każdą bowiem sprawę
i na każdy czyn jest czas wyznaczony. Dziś
dawny kołchoz
w Małym Trościeńcu wchłonęło miasto, a z okna
wieżowca
być może ktoś w bezsenną noc
przygląda się ze zdziwieniem
dwojgu spacerującym
po pustych polach.
Wiersz z książki „Lipiec na Białorusi” (w przygotowaniu)