Na taki tomik czekałem! Przyznam się – jak to się kiedyś mawiało – bez bicia, że znając od lat Renę Marciniak-Kosmowską, nie znałem jej twórczości poza incydentalnie tu i ówdzie czytanymi pojedynczymi wierszami, czyli w antologiach czy na ci, co są już w drugiej połowie życia). I tyle. Zatem obczytany w Renie to ja nie jestem nie ma co ukrywać, więc czekałem odnosi się tu bardziej do autorki niż do mnie, chociaż kwerenda wśród czytających a znających twórczość poetki lepiej niż ja wskazuje, że długo milczała. Trochę poezji czytałem, podejrzewam, że kilkukrotnie więcej ponad średnią krajową, więc mam swój osobisty jej obraz i pogląd na jej poziom. Nie jest to obraz wybitny i piękny. A pogląd? W skali szkolnej wystawiam ocenę 3. To średnia, a średnia bierze się z ocen wyższych i niższych od końcowej, więc każdy może widzieć siebie ponad nią J. W ten sposób wybrnąłem z niepotrzebnych polemik i może nie narobię sobie zbyt wielu wrogów. A więc średnia 3 i nienajlepsza kondycja poezji dziś a tu taki „wybryk”! Nagle coś ujmującego od pierwszego wiersza i trzymającego w nieustającym napięciu, euforii i zaciekawieniu przez wszystkie 6 wierszy otwierającej tomik części zatytułowanej „Czułość”. Co mnie tak ujęło? Trafiłem u Reny na wyjątkową dojrzałość poetycką, spójność języka i wyobraźni, a to raczej rzadkie. Zobaczmy pierwszy wiersz tomiku, wiersz „Czy to wypada”:
czy to wypada po tylu latach
(raz…. dwa… trzy… naście… dzieści)
napisać że uczucia wcale nie umarły
na uwiąd czasu i nadal towarzyszy
mi ten zdyszany galop krwi kiedy
samolot nie kołuje o czasie
lub telefon milczy a Afryka czy
Japonia są za daleko żeby zobaczyć
czy wszystko przebiega jak należy
czy też różnica czasu i klimatu
zapakowały cię do hotelowego łóżka
czy to wypada pisać że niepokoi mnie
twoje zapadanie si w zaspy podstępnej
codzienności po powrocie do zawodowego
raju i oczami głaszczę twoje smukłe
dłonie leżące na kolanach bezradnie
jak porzucone zabawki a w pamięci
odtwarzam najsubtelniejsze tony
jakie twoje palce potrafiły wydobyć
ze strun mego ciała
mimo to słyszę jak głośno bije
serce twojego niepokoju choć próbujesz
zagłuszyć go ulubioną szantą
nagraną przez przyjaciół z irlandzkiego pubu
i zasłonić parawanem z kolejnego papierosa
nie zwodzi mnie twój uśmiech
ani luzackie machnięcie dłonią
jestem z tobą jestem z tobą
szepczą konfidencjonalnie nasze ciała
zamykając światu drzwi przed nosem
Na temat tego wiersza mógłbym napisać rozprawę zatytułowana „Wiersz i kontekst”, bo ja znam ten kontekst, przynajmniej tak mi się czytelniczo wydaje, „wyczytuję” go, wiem do kogo i z kim te słowa, bo znam tomik Andrzeja Kosmowskiego („Atlantyk jest wszędzie”) i jego zawodowe peregrynacje po świecie. Ale i dla czytelnika, który nie może pod wersy „Czy to wypada” podłożyć aż takiej dosłowności wiersz ten emocjonalnie jest jasny i czytelny. Dlatego nazwałem całą sytuację spójnością języka i wyobraźni. Pozytywnie jej nie zdefiniuję, mogę to robić (i robię) jedynie ostensywnie, czyli przez wskazanie, tu na wiersz Reny, ale mogę – ku przestrodze – powiedzieć, że gdy tej spójności nie ma w poezję wkrada się wyczuwany przez moje radary już z daleka fałsz, jakiś naddatek produkcji słowa nad jego wiarygodność. Gdy tych negatywów nie ma, a rzadkie to jak mówiłem, to wpadam w poetycką euforię. I tak stało się w wypadku „Czułości”, więc dla podtrzymania dobrego odbiorczego nastroju kolejny wiersz, „Dobranoc”:
śpisz
stąpam na palcach
jak wróżka w dobrej bajce
by nie spłoszyć
twojego oddechu
ostrożnie
tuż przy lewym policzku
kładę czułość i ciepło
ocalałe z pożogi dziennej
oraz ten bez tytułu:
dziewczyna kładzie głowę
na ramieniu świtu
oto studium zasypiającego kwiatu
Rena Marciniak operuje oryginalnym połączeniem ulotności wspomnień z ich tłustym, krwistym, rzetelnym obrazowaniem jak w wierszu „Za oknem pociągu”. Kto jeździ(ł) pociągiem nie tylko w celu przemieszczania się z miejsca A do miejsca B, ale i korzystał ze swoistej leniwości takiej podróży zerkając ciekawie za okno ten wie, co mam na myśli. Kto „nie zna” pociągu niech przeczyta:
nawłocie i wrotycze złocą się
wzdłuż torów jak płonące lampiony
dziesięć lat nie jechałam pociągiem
mknie jak wspomnienia
obrazy nakładają się niczym
warstwy weselnego tortu
pamięć ugina się
pod ich ciężarem a za oknem
łabędzie na tafli jeziora ustawiły
szyje w znaki zapytania
kicz – myślę
nie – protestuje świadomość –
to tylko fragment rzeczywistości
podobnie jak sarna skubiąca trawę
na mijanej łące
pod troskliwym okiem
nieco znudzonych krów
na horyzoncie
falują wspomnienia
Ten
wiersz rozpoczyna część drugą zatytułowaną „Powroty”. Ile w tych powrotach
ożywionych wspomnień sprzed wielu wielu lat a jakby rozgrywających się przed
nami, tu i teraz, „na żywo”, wcale nie ulegając tak destrukcyjnemu i
bezwzględnemu w końcu czasowi, który w wierszach „Powrotów” ulega specyficznemu
oswojeniu: nie ma tu lęku, narzekań, dramatu nieuchronnego upływu czy – z drugiej strony – przerysowanej nostalgii,
epatowania egzaltacją wobec minionego.
Miast takich (różnokierunkowych) „nadmiarów” znajduję u poetki iście
arystotelesowski umiar, ów złoty środek między językiem a wyobraźnią. Można
powiedzieć – za filozofem – że u Reny Marciniak-Kosmowskiej rzeczy świata tego
znajdują właściwe dla siebie słowa. Arystoteles miał silne przekonanie, że taki
związek istnieje i jest do odkrycia. Gdyby mógł przeczytać „Na krawędzi jawy” byłby
zadowolony, a może i jest, nie lekceważyłbym pochopnie możliwości „tamtego świata”
choć dowodów nie mam, ale poczekajmy, cierpliwości, sprawdzimy sami…
Tymczasem możemy sprawdzić (w
części trzeciej, w „Światach równoległych”) autorską wersję doświadczania
umierania, odchodzenia i czekania na koniec ziemskiego żywota. Wiersze tej części
są też bardzo zrównoważone (choć to może dziwne słowo wobec śmierci), jakoś tę
śmierć oswajające. Na mnie w każdym razie działają dziwnie spokojnie, stoicko.
Oto przykłady, najpierw wiersz „Klepsydra”:
piękne kobiety też umierają
rzekł z nutą znudzenia
sędziwy mężczyzna
i jakby wrósł na chwilę w posadzkę
przed lakoniczną klepsydrą
na klatce schodowej
taka piękna była
taka zjawiskowa jakby płynęła
w powietrzu i czas się jej nie imał
a tak niespodziewanie
– westchnął –
odpłynęła
i następny „Na huśtawce życia”:
dwoje dziewięćdziesięciolatków
w zaciszu domowym
próbuje akrobacji
jakie jeszcze podpowiada im
kapryśna pamięć
a to chwycą się oparcia krzesła
a to podeprą ramieniem
złuszczoną framugę drzwi do świata
to znów oszukają lustro figlarnym
spojrzeniem w przyszłość
listonoszowi szepną
że i owszem jeszcze świeci im słońce
i grzeją odwiedziny wnuków
dwoje dziewięćdziesięciolatków
na huśtawce życia
codziennie próbuje oszukać czas
przekrzykując aparaty słuchowe
tłumaczą że póki są razem
śmierć nie ma pod tym adresem
czego szukać
ani zaglądać ukradkiem przez okna
bo wysokie krzewy bzu za nimi
zasłaniają widok na nieporadność
i ucieczkę w codzienne rytuały
czy domowy teatrzyk
nieszkodliwych kłamstw
dla tych co jeszcze dzwonią
by zapytać co słychać albo
przeczytać im kolejny nekrolog
zagubionych w emeryckim raju znajomych
słuchawka jest cierpliwa
ale często jej nie włączają
by im nie przeszkadzała nasłuchiwać
kiedy odezwie się ten najważniejszy głos
który oznajmi że już nadeszła pora
zatrzymać huśtawkę
oraz ten bez tytułu, jakby bezimienny, niczym osoba, do której został skierowany:
maj był taki ciepły tego roku
że ziemia wchłonęła trumnę
jak rosiczka muchę
tylko słońce na chwilę
odwróciło zażenowaną twarz
tłum gęstniał
a twoja dusza oddalała się
cichła jak głos naszego kuzyna jezuity
odprawiającego pożegnalną mszę
czy w świecie równoległym
przywitały cię
te same barwy i zapachy
czy dotarłeś już tam
gdzie na ciebie czekano
Ale być może mój spokój związany z lekturą wierszy Reny powodowany jest i tym, że śmierć w „Światach równoległych” oglądana przez pryzmat umierania została bardzo dobrze „ukorzeniona” w życiu, w jego imponderabiliach daleko wykraczających poza rytuał pogrzebowy. Dzięki temu doznajemy tego, co nazywam elastycznością czasu: życie versus śmierć nie są tu czymś od-do, są raczej wzbieraniem niż przemijaniem. Ta doskonała arystotelesowska przyległość wyobraźni i słowa sprawdza się u Reny także w krótkich impresyjnych formach bez tytułów, np.:
***
to spojrzenie
poza granice widzialnego
wybija duszę z ciała
zdumiona odkrywa
że potrafi latać bez skrzydeł
***
nie umiem poruszać się
na trampolinie czasu
wyślizguje się
spod stóp
Tom „Na krawędzi jawy” jawi mi się jako doskonała reaktywacja słowa, ocala moją podupadłą wiarę w słowo. Tak to odbieram, nie kadzę. Że nie kadzę i czytam rzetelnie i po swojemu niech zaświadczy i ta szczerość dotycząca części przedostatniej „Wtajemniczenia i wróżby”, która mnie nie przekonuje, najchętniej bym ją dla czystości tomiku wyrzucił (ale to nie moja rola, oczywiście) zachowując jedynie ten krótki wiersz:
***
szukasz odpowiedzi
pojawia się pytanie
szukasz cienia
wybłyskuje światło
szukasz pestki
potykasz się o kamień
We „Wtajemniczeniach i wróżbach” dominują nie moje klimaty, raczej te z wydawanego przez Renę „Czwartego wymiaru”, więc od strony autorki da się to usprawiedliwić, co nie zmienia mego odczucia niepotrzebności”. Ale dobry czytelniczy nastrój przywracają zamykające książkę „Medytacje”, cykl 6 wierszy właściwie – tak to odbieram – o tym samym co we „Wtajemniczeniach i wróżbach”, ale już bez alibi tarota, Majów i Znaków. Tu, w „Medytacjach” znajduję moją czytelniczą odbiorczą bezpośredniość z pulsem wierszy Reny Marciniak-Kosmowskiej, jak w otwierającym tę część wierszu zatytułowanym „Medytacja” właśnie, którym zamykam swoją spowiedź z lektury:
drzewo rośnie we mnie
początkowo nieśmiało
potem coraz szybciej
wyciąga gałęzie rozwija
pąki w czytelne liście
jego soki płyną bulgocą
jestem drzewem
a może kamieniem
bo zastygam nagle
w pustym wyludnionym polu
ostre wiatry próbują przebić
chropowatą powierzchnię
przenika mnie każdy podmuch
zachłannie czekam na pomrukliwą
czułość deszczu lub przytulną
lepkość płachty śniegu
słyszę pieśń
delikatną jak spacer
polnej myszki
niespodziewanie powtarza ją
każde ziarnko piasku
pieśń potężnieje
kaskada dźwięków wypełnia przestrzeń
trzęsą się podwaliny ziemi
pękają najpotężniejsze bryły
nie ma już kamienia ziemi drzew
tylko dźwięki i światło
cienie rozkładają się
przenikają mnie
zawieszone między ziemia i niebem
kim jestem
___
Rena Marciniak-Kosmowska, „Na krawędzi jawy”, Warszawa 2019
Piękne liryczne, “wewnętrzne pejzaże” poetki. I ich subtelny przekaz. Poezja, która cudownie wycisza i zasłania szorstkość rzeczywistości. Jestem pod wrażeniem i cieszę się, że akurat w ten deszczowy krakowski poranek przeczytałam tę recenzję. Gratuluję Autorce wierszy i Autorowi świetnej krytycznej oceny.