Wiesław Łuka rozmawia z Joanną Tumiłowiczową – śpiewaczką, krytyczką sztuki, plastyczką; niedoszłą matematyczką – po zakończonym niedawno Festiwalu Wielkanocnym im. Ludwiga van Beethovena
Muzyka łagodzi obyczaje – warto na wstępie przypomnieć miłośnikom muzyki poważnej, zwłaszcza tym młodszym, znaną maksymę autorstwa Jerzego Waldorffa, wybitnego krytyka muzycznego i innych dziedzin sztuki. Joasiu, zaczynałaś swoją karierę artystyczną od muzyki, rozwiń myśl Waldorffa?
— Trzeba być Waldorffem aby to rozwinąć. Według mnie, to nic pewnego, bo ci sami ludzie słuchający pięknej muzyki i przeżywający ją, już poza salą koncertową tracą niekiedy owe cechy łagodności i stają się zwyczajni, czasami nieobliczalni, okrutni, chamscy itd. Nasi rodzice, którzy przeżyli ciężko wojnę i niemiecką okupację często wyrażali zdziwienie, jak to możliwe, by Niemcy, którzy wzruszają się słuchając własnej, niemieckiej muzyki, pieśni Schuberta i Schumanna, symfonii Beethovena, Haydna, Mozarta, mszy i pasji Bacha itd. byli zdolni do potwornych zbrodni – do ludobójstwa, do absolutnego zdziczenia, a w tym samym czasie wracając na łono rodziny potrafili być czułymi ojcami, mężami, dziadkami.
Powtarzam: zaczynałaś od muzyki…
Przepracowałam w Filharmonii Narodowej 18 lat. Byłam nawet przewodniczącą Rady Artystycznej Chóru FN. Wśród moich kolegów – muzyków słyszałam niejednokrotnie inną wersję powiedzenia Waldorffa. „Muzyka łagodzi obyczaje, ale nie muzyków”. Powtarzano to zdanie wtedy, gdy mieliśmy do czynienia z przejawami mobingu, wykorzystywania najniższych instynktów w zespole muzycznym, wzajemnymi przejawami zawiści, zazdrości, nieskrywanej niechęci, podjudzania, przekupstwa itd..
Ja mogę powiedzieć, że muzyka zawsze była bardzo ważna w moim życiu i może dlatego nie jestem osobą agresywną, ale nie jestem pozbawiona inicjatywy i kreatywności. To co sformułował Waldorff, z którym kilka razy rozmawiałam, a nawet byłam u niego w domu, pięknie brzmi, ale niestety nie jest do udowodnienia w żadnym stopniu. Może tylko można powiedzieć tyle, że ktoś, kto kocha muzykę klasyczną, Mozarta, Chopina, Moniuszkę itd. może będzie bardziej łagodny w zachowaniu niż np. słuchacz wielkiego występu plenerowego jakiejś gwiazdy rocka, heavy matalu, hip-hopu, techno, noise itp. A jeśli weźmiemy przykład z muzyki lżejszej, to kto zabił Johna Lennona, członka zespołu The Beatles? Miłośnik jego muzyki.
– Zauważyłem, że dosyć zdecydowanie odgraniczasz muzykę klasyczną od mniej klasycznych, lżejszych form tej sztuki.
To jest jeden z podstawowych problemów estetycznych, z którymi mam od dawna do czynienia. Mam wykształcenie muzyczne, śpiewałam przez wiele lat w zespołach amatorskich i zawodowych a także przez jakiś czas występowałam jako solistka. To się zaczęło w Chórze Akademickim Uniwersytetu Warszawskiego, który w czasach, gdy na jego czele stał Maciej Jaśkiewicz a potem Mirosław Perz i jeszcze Andrzej Chmielowiec, wykonywał wyłącznie muzykę klasyczną chóralną, a niekiedy, od święta, także dzieła wokalno-instrumentalne i to z najwyższej półki. W repertuarze zespołu były takie arcydzieła jak Pieśni Kurpiowskie Karola Szymanowskiego czy Motety i Magnificat Jana Sebastiana Bacha. Później kilka lat śpiewałam w Zespole Muzyki Cerkiewnej kierowanym przez Jerzego Szurbaka.
– Wreszcie przyszedł czas na Filharmonię Narodową…
Tak, za dyrekcji Kazimierza Korda a następnie Antoniego Wita. Wszystkie te zespoły wykonywały repertuar wyłącznie klasyczny, poważny, zawsze dbano w nich o najwyższy poziom profesjonalny przy wykonywaniu najważniejszych dzieł literatury światowej. Obok tego oczywiście istniał i nadal istnieje potężny ilościowo świat muzyki lżejszej, komercyjnej, rozrywkowej, ale moim domem od zawsze była klasyka. Aby podsumować ten wątek posłużę się innym powiedzeniem, chyba również Jerzego Waldorffa. „Nie ma muzyki poważnej i lekkiej, rozrywkowej, jest tylko dobra i zła muzyka”.
– Z tym się oczywiście wszyscy niby zgadzają…
– Ale pewnie każdy rozumie to po swojemu. Zacytuję tutaj zdanie, który kiedyś wypowiedział mój były szef, Kazimierz Kord. „To prawda, że jest muzyka dobra i zła, a nie poważna i niepoważna, ale tak się składa, że ta dobra jest najczęściej określana mianem poważnej.”
Rozmawiamy po zakończeniu już 23 edycji Wielkanocnego Festiwalu im. Ludwiga van Beethovena. Jego tegorocznym hasłem była pieśń romantyczna. Tworzyli ją wielcy kompozytorzy europejscy, również wielcy polscy – śpiewałaś ją przez kilkanaście lat z chórem warszawskiej filharmonii. Wszystko o niej wiesz jako o osobnym gatunku muzycznym; co jest w nim szczególnego?
Muszę przyznać, że motyw przewodni i hasło ostatniego Wielkanocnego Festiwalu Beethovenowskiego był mi najbliższy z wszystkich dotychczasowych. Może dlatego, że tyle lat pracowałam swoim głosem, a wcześniej kształciłam się u najlepszych polskich pedagogów wokalistyki, prof. Zofii Bregy i prof. Alicji Dankowskiej. Pod ich kierunkiem prześpiewałam ogromną część repertuaru pieśniarskiego i operowego, w tym romantycznego, bo ten okres w historii muzyki przyniósł najwybitniejsze dzieła właśnie do wykonywania głosem.
– Zrozumiałaś wtedy, że ludzki głos jest najwspanialszym instrumentem?
– I w sumie najłatwiej dostępnym, bo każdy z nas ma głos. Inna sprawa w jaki sposób go używa, a czasem nadużywa. Kształcenie głosu w estetyce bel-canto to ciężka praca. Wedy okazuje się, że dotychczasowe nawyki mówienia i śpiewania są niewłaściwe, błędne a nawet mogą być szkodliwe. Ale dotyczy to tylko pewnej części ludzi, bo są też tacy, którzy poprawną technikę używania głosu mają jakby od natury.
– Nie muszą się wiele uczyć?
– Bo już wszystko umieją. No, może nie zawsze potrafią w pełnej skali co najmniej obejmującej 2,5 – 3 oktawy, ale to już można wyćwiczyć. Najważniejsza jest korelacja głosu, słuchu i techniki wokalnej, potem można ćwiczyć interpretację muzyczną i dramatyczną utworów. W sumie dobry śpiewak uczy się przez całe życie, korzysta z uwag jakiegoś pedagoga. Konieczna jest higiena i korekta głosu, a sam wokalista nie dostrzeże tego, co obiektywny, doświadczony słuchacz. Wracając do tematu – z ogromnym zainteresowaniem i przejęciem słuchałam koncertów tegorocznego Festiwalu, napisałam też stosowną recenzję opublikowaną na portalu Maestro.net.pl.
Czy jest coś wyróżniającego w pieśniach autorstwa Stanisława Moniuszki, czy Mieczysława Karłowicza w kontekście utworów Franciszka Schuberta, Hectora Berlioza, Modesta Musorgskiego, Ludwiga van Beethovena – bohaterów tegorocznego Festiwalu?
— Wyróżnia Moniuszkę i Karłowicza polskość, zarówno w słowach jak i muzyce. Przejawia się ona u naszych kompozytorów jako specyficzny idiom dźwiękowy, melodyczny, a także instrumentacyjny. Pieśni tych twórców są napisane do najlepszej poezji epoki w której działali. Moniuszko jest autorem ponad 300 pieśni, to ogromny, w większości dzisiaj nie znany dorobek. Karłowicz napisał „zaledwie” ok. dwudziestu pięciu pieśni. Wszystkie są wykonywane na koncertach, ale kompozytor nazywał je skromnie „grzechami młodości” i może trochę bagatelizował ich znaczenie.
Jak teraz porównać pieśni polskie z obcymi?
Wydaje się, że Moniuszko, to polski Schubert, zarówno gdy idzie o liczbę skomponowanych pieśni, jak ich rangę w stosunku do pozostałej twórczości. Moniuszko układał swoje utwory w różnorodne zbiory nazywane Śpiewnikami domowymi, gdzie były propozycje do śpiewania na każdą okazję – na pierwszą miłość, na ślub, na rozstanie i na pogrzeb. Schubert z kolei układał swoje pieśni w cykle, które są jakby poetyckimi opowieściami z jakimś bohaterem, którzy przeżywa rozmaite stany emocjonalne. Piękna Młynarka, Podróż Zimowa, Łabędzi Śpiew zyskały ogromną, światową popularność, wielokrotnie przewyższającą dzisiaj rozpoznawalność Śpiewników domowych Moniuszki. Prawie każdy szanujący się śpiewak polski ma jakiś cykl Schuberta lub Schumanna w swoim repertuarze, oczywiście po niemiecku.
– A do śpiewania Moniuszki trzeba go specjalnie namawiać, chociaż to jest po polsku i artysta rozumie każde słowo?
– Słowa są w pieśniach ogromnie ważne dla kreacji artystycznej. To ogromna dysproporcja, niezasłużona niesprawiedliwość dla Moniuszki. Muzykolodzy mówią, że niektóre z jego pieśni, np. Znasz-li ten kraj, do słów Goethego w tłumaczeniu Mickiewicza, pod względem artystycznym przebija wszystkie inne pieśni skomponowane do tego samego wiersza, który po niemiecku zaczyna się od słów Kennst du das Land, wo die Zitronen blühn. I co z tego wynika dla Moniuszki? Nic. Natomiast porównywanie Moniuszki z Berliozem, Musorgskim czy Beethovenem nie ma większego sensu. Pieśni Beethovena dla całości jego twórczości to margines, urocza klasyka, Pieśni Musorgskiego to także margines, ale przy tym erupcja ogromnego, samorodnego talentu.
– Mamy rok Stanisława Moniuszki. Jego mało znana opera Paria, zaprezentowana w wersji muzycznej Festiwalu została gorąco przyjęta przez widownię. A inne, kochane przez Polaków dzieła wileńskiego organisty? Jak widzisz szanse wykorzystania szczególnego czasu jubileuszu dla ich zaistnienia w repertuarach operowych scen europejskich? Czy ich narodowy, polski duch rzeczywiście ogranicza międzynarodową popularność?
— Myślę, że głównym ograniczeniem jest nasz język, który dla obcokrajowców staje się rodzajem ekstremalnie trudnego ćwiczenia obcej wymowy. Najlepiej scharakteryzował skalę kłopotów nasz znakomity tenor Wiesław Ochman, który zwykle powtarza tylko frazę z monologu Stefana ze Strasznego Dworu: Baczność Stefanie! Wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie. Kto to potrafi powtórzyć bezbłędnie od razu powinien otrzymywać polskie obywatelstwo. Dlatego próby wykonywania oper, ale także pieśni Stanisława Moniuszki w językach obcych to jedna z logiczniejszych dróg do wejścia jego muzyki na światowe salony.
– Część tej roboty wykonał już sam Moniuszko, bo postarał się o włoskie teksty do swych oper Halka i Paria.
– Myślał o międzynarodowej karierze. Jego opery były wykonywane w Rosji po rosyjsku – tego też nie należy zaniedbywać, ale oczywiście podstawowym celem jest podbój Zachodu. Maleńki krok został zrobiony. Włoski specjalista od renowacji dawnej muzyki Fabio Biondi zagiął sobie parol na Moniuszkę i po nagraniu na płyty Halki po włosku zapowiada powrót do Polski. Będzie więc wykonanie oraz nagranie innych dzieł Ojca Polskiej Opery Narodowej – może teraz weźmie się za Flisa?
– Ktoś kiedyś powiedział: muzyka pochodzi od Boga i do niego zbliża. Ty w swoich recenzjach i komentarzach w prasie muzycznej pisałaś przed laty o wpływie muzyki na dziecko pozostające jeszcze w łonie matki – przypomnij tę teorię?
— To brzmi trochę fantastycznie i być może równie trudno uwierzyć w taką tezę jak np. w globalne ocieplenie. Ale teoria o zbawiennym wpływie – słuchania, także uprawiania – muzyki na rozwój dziecka jest już od lat stosowana w praktyce. Dziecko , które się jeszcze nie urodziło słyszy już od 16 tygodnia ciąży. Odbiera też dochodzące do niego dźwięki całym ciałem.
– Stwierdzono naukowo – pisałaś- że słuchanie przez ciężarną matkę właśnie łagodnej, harmonijnej i niezbyt głośnej muzyki klasycznej jest korzystne dla dziecka i dla kobiety.
– Ona lepiej znosi bóle przedporodowe, a ono lepiej się rozwija w łonie matki, a także już po narodzeniu, ma wrażliwszą naturę, łatwiej przyswaja sobie wiedzę, nawet zdolności do przedmiotów ścisłych w przyszłej karierze ucznia rysują się bardziej obiecująco. Na kolejnym etapie życia korzyści z kontaktu z muzyką (tą klasyczną, niespecjalnie agresywną i nie przesadzającą w głośności) też są zauważalne.
– Dzieci – czytałem – uczące się gry na jakimś instrumencie są lepsze w innych przedmiotach…
– Gra uczy dokładności, dyscypliny czasowej, podstaw estetyki itd. Ale wracając do okresu prenatalnego – weźmy przykład z Opery Krakowskiej. Tam od kilku lat cyklicznie organizuje się warsztaty pt. Z muzyką od poczęcia, specjalnie dla kobiet w ciąży. Kto nie wierzy, niech sprawdzi. Na marginesie tej sprawy – naukowcy stwierdzili korzystny wpływ klasycznej, niezbyt głośnej muzyki na zwierzęta hodowlane. Ustalono nawet – nie wiem czy są to całkiem wiarygodne dane – iż krowy, które poddawane są w oborze „audycjom” z muzyką Mozarta i Beethovena, dają więcej mleka. Słyszałam nawet relację z tego eksperymentu pewnej pracownicy fermy bydła, która powiedziała m.in.: Krowy, jak to krowy, ale najbardziej żal mi ludzi. To chyba najlepiej oddaje stosunek do muzyki klasycznej, której wiele osób po prostu nie toleruje. I tutaj kłania się nasza szkoła i wciąż kulawy system edukacji kulturalnej i artystycznej.
Od wielu lat najbardziej widoczne i godne podziwu są twoje artystyczne talenty w sztukach plastycznych. Dowodzą tego liczne w różnych miastach, wystawy krajowe oraz zagraniczne.. Ujawnij tajemnicę twoich relacji między muzyką, śpiewem i plastyką? Czy czujesz ich obecność blisko siebie, więc współzależność, czy niezależność każdej z nich?
— Od zawsze śpiewałam i rysowałam. Bardzo szybko nauczyłam się też szycia, robienia na drutach, szydełkowania czy haftu. Te umiejętności traktowałam jako coś całkiem naturalnego, choć moje rodzeństwo miało więcej problemów z takimi manualnymi kompetencjami, co ja uznawałam jako ułomność. Na pierwsze studia wybrałam matematykę, gdyż lubiłam ją bardzo, nigdy nie sprawiała mi kłopotów, a pedagodzy twierdzili, że jestem wybitnie uzdolniona w tym kierunku. Moja nauczycielka w liceum nie chcąc bym się nudziła i przeszkadzała na lekcji przynosiła mi podręczniki spoza zakresu szkoły wraz z zadaniami i miała mnie „z głowy”.
– A jednak artystyczna natura zaingerowała?
– Po 15 latach pracy w instytucie naukowym przeszłam na etat do Filharmonii. Podczas licznych koncertów muzyka, którą silnie przeżywałam, tworzyła w mojej wyobraźni kolorowe wizje. Widziałam w podświadomości barwne obrazy czasami nakładające się na architekturę różnych wspaniałych wnętrz np. gotyckich czy romańskich katedr, supernowoczesnych sal koncertowych itd., w których koncertowaliśmy. To mnie naładowało sporym potencjałem, który mógł się przejawić w formie wizualizacji. Naturalnym etapem mojej aktywności były więc, po odejściu na filharmoniczną emeryturę, studia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tutaj udało mi się spożytkować synestezję, a więc zdolność łączenia wrażeń słuchowych (muzyka) i wizualnych (obraz). Poznałam różne teorie łączenia kolorów, poćwiczyłam przy sztalugach i w pracowni grafiki warsztatowej.
– Każdy kolor coś dla mnie znaczy?
– Tak, sugeruje jakąś muzyczną frazę, albo solo instrumentu. Na pierwszy ogień w moich pracach plastycznych poszły poznane przeze mnie i mocno przeżyte arcydzieła muzyczne. Wykonałam cykl kolorowych grafik inspirowanych Stabat Mater Karola Szymanowskiego. Ogromne wrażenie wywołało na mnie Niemieckie requiem Johannesa Brahmsa i to był kolejny obszerniejszy cykl grafik. Oczywiście urocze Pieśni Moniuszki ze Śpiewników domowych zachęciły mnie do stworzenia alegorycznych ilustracji do 31 utworów z tego cyklu. Opera Krzysztofa Pendereckiego Król Ubu – to była kolejny cykl plastyczny. W tym dorobku znalazły się też prace inspirowane III Symfonią Pieśń o nocy Szymanowskiego a także operą Giuseppe Verdiego Bal Maskowy, który połączyłam z balowymi nakryciami głowy robionymi z różnych materiałów.
– Czyli łączenie sztuk wzbogaca?
To łączenie dzięki synestezji różnych dziedzin twórczości i rozmaitych wrażeń zmysłowych okazało się korzystne dla mojej artystycznej biografii. Mogę zainteresować swoimi wystawami nie tylko galerie sztuki, ale także instytucje muzyczne, a więc pokazuję swoje prace średnio dwa razy częściej niż moi koledzy i koleżanki ze studiów w ASP. Ale ponieważ nie tylko muzyką człowiek żyje, więc ostatnio wykonałam cykl prac, które ukazują w formie wizualnej … słabości i przywary współczesnego człowieka.
Również przywary twego męża, Bronka znanego dziennikarza i krytyka sztuk?
Dzięki jego wpływowi także ja, po zakończeniu kariery muzycznej, zajęłam się krytyką koncertową i operową. Piszę dla portalu internetowego maestro.net.pl. Obecnie byłoby nie fair, gdybym recenzowała wystawy plastyczne. Ta dziedzina jest kompletnie zaniedbana, i jest w Polsce chyba tylko jedna w pełni profesjonalna krytyczka sztuk wizualnych – Monika Małkowska.