Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
666


Spacer po literaturze z Januszem Termerem

Z Januszem Termerem mam częsty kontakt. Niestety, nie bezpośredni – a byłoby to z wielką dla mnie intelektualną satysfakcją – ale za to bardzo pożyteczny, za pośrednictwem dwóch jego niezmiernie cennych edycji: „Leksykonu pisarzy” i „Leksykonu dramatopisarzy”, do których zaglądam w poszukiwaniu czy dla przypomnienia cennych informacji i ujęć. Tym razem przydarzyła się możliwość frapującego kontaktu ze zbiorem jego esejów, szkiców, zatytułowanego „Myślenie literaturą”. Przystąpiłem do lektury tego zbioru z tym większym przekonaniem, że formuła „myślenia literaturą” jest mi wyjątkowo bliska i to od dziesięcioleci. Lekturę zacząłem od dwóch tekstów, od otwierającego zbiór szkicu „Powracająca fala krytyki społecznej w literaturze” oraz „Zawiści w „Zawiści” Tadeusza Brezy”. W pierwszym przypadku chciałem się dowiedzieć, co myśli Janusz Termer o obecności (względnie nieobecności) we współczesnej literaturze nurtu krytyki społecznej, który był przecież w XIX i XX wieku jednym z najważniejszych nurtów tematycznych, i to nie tylko w prozie powieściowej, ale także w dramaturgii i poezji. Termer przywołał najpierw najbardziej klasyczne tradycje takiej literatury poprzez sięgniecie do ojców europejskiego realizmu krytycznego z Balzakiem na czele, ale także do Juliusza Słowackiego czy Zygmunta Krasińskiego, którzy – każdy z innej pozycji ideowej – podejmowali, także profetycznie, wielkie zagadnienia społeczne, pierwszy choćby w „Śnie srebrnym Salomei”, a drugi w „Nieboskiej komedii”. Sięgnął Termer także do wielkiego nurtu tematyki społeczno-politycznej, obecnego w literaturze polskiej II Rzeczypospolitej, od „Przedwiośnia” i „Generała Barcza” do „Kariery Nikodema Dyzmy”. Termer zwraca uwagę na ciekawy paradoks charakterystyczny dla literatury Polski Ludowej. Po niefortunnym eksperymencie socrealistycznym (1949-1955), bardzo wielu najwybitniejszych pisarzy odwróciło się od problematyki społecznej, powracając do swoich zainteresowań problematyką psychologiczną, problemami indywidualnej jaźni i literackimi eksperymentami. Nie znaczy to, że w literaturze po 1956 roku problematyka społeczna była nieobecna, ale biorąc pod uwagę ideologiczne podstawy PRL, było jej relatywnie niewiele. Nie powstrzymując się od retrospektywnej złośliwości można by rzec, że tym mniej chętnie problematykę stricte społeczną podejmowali pisarze, im bardziej intensywnie zajmowała się nią propaganda i im bardziej przypatrywała się jej cenzura. Na koniec szkicu Termer z satysfakcją konstatuje, że po kolejnej ucieczce od problematyki społecznej w literaturze, jaka nastąpiła po 1989 roku, tym razem wiążącej się z kolejnym „zrzuceniem z ramion płaszczu Konrada”, złudną wiarą w „koniec historii” czy fascynacją procesami transformacji ekonomicznej, na przełomie wieków XX i XXI nastąpił powrót do krytyki społeczno-politycznej w prozie. Podjął ją zarówno stary literacki wyga Edward Redliński („Transformejszen”), jak i debiutanci, n.p. Dawid Bieńkowski („Nic”), Daniel Odija („Martwe miasto”) czy Sławomir Shuty („Zwał”). Nigdy nie zachwyciłem się tą akurat prozą (acz to kwestia gustu), ale nie sposób nie zauważyć, że jej pojawienie się było znakiem powrotu problematyki społecznej po czasowej absencji w polskiej literaturze. Drugi szkic, z którym się zapoznałem, poświęcony jest w znaczącej części „Zawiści” Tadeusza Brezy, jednego z najwybitniejszych powojennych prozaików, choć z przedwojennym rodowodem („Zawiść”, „Adam Grywałd”, „Mury Jerycha”), twórcy „Urzędu” i „Spiżowej bramy”, znakomitej prozy, która po przeszło pół wieku nabiera dziś nowej aktualności – jednego z moich ulubionych pisarzy. To od niego (dokładnie pamiętam) w 1970 roku rozpocząłem czytelniczą przygodę z polską literaturą współczesną, jako że do tej pory zanurzony byłem głownie w obcej klasyce i literaturze przygodowej. I właśnie przypomnienie, w szeregu szkiców, literatury okresu PRL, dziś niewydawanej, na ogół zepchniętej do lamusa, jest dla mnie równie ważne jak przypomnienie subtelnych walorów psychologicznej powieści Brezy, opartej na podłożu filozoficznym, jak również przypomnienie, w krótkich analizach, także „Murów Jerycha”, także wspomnianego, kafkowskiego „Urzędu”. Breza, pisarz prawdziwie wybitny, a do tego w jakimś sensie „wykwintny”, należy do tych najbardziej zepchniętych poza margines, a przecież był to prozaik, któremu należałoby się wydanie krytyczne dzieł zebranych (łącznie ze znakomitą eseistyką, n.p. „Nelly. O kolegach i o sobie” i „Notatnik literacki”), a nawet takich rzeczy naznaczonych doktryną realizmu socjalistycznego jak powieść kryminalna „Uczta Baltazara”. „Urząd” z całą pewnością zasługuje na edycję krytyczną w serii „Biblioteki Narodowej” Ossolineum. Poza tym swoje szkice poświęcił Termer prozie Juliana Tuwima (właśnie jego prozie, nie poezji), Stanisława Rembeka, Kazimierza Truchanowskiego, Zofii Posmysz, Kornela Filipowicza, Józefa Hena, Tadeusza Konwickiego, Wiesława Myśliwskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Janusza Krasińskiego, prozie jakże często analizowanej w piśmiennictwie krytycznym, którą jednak Termer naświetla po swojemu, za każdym razem odnajdując jakiś własny, nowy punkt widzenia. Pobyt w nałęczowskim sanatorium i kontakt z tamtejszą biblioteką zaowocował u niego przypadkowo ponowną, po wieloletniej przerwie, lekturą prozy Jacka Londona, którą Termer syntetycznie przypomniał, niespodziewanie acz płynnie i z nowym sensem przechodząc do filozofii Stanisława Brzozowskiego. Za tym poszło obszerniej już mu poświęcone „Czytanie Brzozowskiego”, a następnie spojrzenie na twórcę „Legendy Młodej Polski” przez pryzmat ciekawego prozatorskiego eksperymentu, jakim jest interesująca, „apokryficzna” opowieść o Brzozowskim Eugeniusza Kabatca, czyli „Ostatnie wzgórze Florencji”. Poza tym w „Myśleniu” o literaturze pacyfistycznej czyli o „Soli ziemi” Józefa Wittlina, a także innych pisarzach emigracyjnych jak Andrzej Bobkowski, twórca rewelacyjnych „Szkiców piórkiem”, tu dotknięty w mini szkicu jako autor zbioru „Coco de Oro”. Pojedyncze rodzynki poświęcił Termer poezji (szkic o „Spełnionym nieistnieniu” Leśmiana) i najdawniejszej tradycji literackiej (Janowi Kochanowskiemu w „Głowie Mistrza Jana”), a także wspomnieniom m.in. o Jerzym Krzysztoniu, Janie Dżeżdżonie (cóż za polskie, niewymawialne przez cudzoziemców, nazwisko!), relacjom z podróży, m.in. na Sycylię, szlakiem księcia Saliny i króla Rogera, do Collodi, „ojczyzny” Pinokia i wędrówkom przez Paryż z „bywszym”, wytrawnym paryżaninem, Andrzejem Kuśniewiczem. Na koniec odnotuję wspomnienie najbardziej autobiograficzne, „Z wrześniowych dni”, które Janusz Termer rozpoczyna od opisu własnych narodzin, w okolicznościach niezwykle dramatycznych, bo pod niemieckimi bombami u schyłku września 1939 roku, w kamienicy przy Chłodnej 40. Wspomina w nim też o wrześniowej epopei własnej rodziny, w tym podanym nie bez akcentów gorzkiego humoru perypetiom ojca i jego „Chevroleta”, zarekwirowanego na ostatek przez czerwonoarmiejców i nigdy do końca nie spłaconego, a trzeba dodać, że od spłacenia wszystkich rat uwolniła go historia, co było poniekąd szczęściem z nieszczęściu. Z tego szkicu wynika jeszcze jeden wniosek: u schyłku września Janusz Termer skończy 80 lat, a ja już teraz, awansem, składam Mu serdeczne powinszowania i podziękowanie za to interesujące i pożywne intelektualnie „Myślenie literaturą”.

Janusz Termer – „Myślenie literaturą. Eseje, szkice, wspomnienia…”, wyd. Res Humana, Warszawa 2019, str. 238, ISBN 978-83-941094-7-9


Powinowactwo z wyboru

Antoni Libera, literaturoznawca, eseista, tłumacz, ale także prozaik (autor głośnej swego czasu powieści „Madame”) znaczącą część swojego siedemdziesięcioletniego życia (rocznik 1949) poświęcił postaci i dziełu Samuela Becketta. Ta fascynacja sięgająca metryką do lat studenckich w drugiej połowie imponuje swoją wiernością. Owocem tej fascynacji była dwutomowa edycja „Utworów wybranych” Becketta oraz tom dialogów o jego teatrze prowadzonych z dominikaninem Januszem Pydą. „Godot i jego cień”, jego autobiografia intelektualna, to powrót pamięcią do początków „romansu” Libery z twórcą „Czekając na Godota”. Jak to zwykle bywa, wspomniana fascynacja zaczęła się od dość przypadkowego zdarzenia, jakim było obejrzenie przez … 8-letniego Antoniego, głośnego, a dziś już mającego status ważnej pozycji w historii teatru, przedstawienia „Czekając na Godota” w Teatrze Współczesnym w Warszawie w reżyserii Jerzego Kreczmara w 1957 roku. Rzecz zaczyna się w młodości Libery w okresie pomarcowych wyjazdów z Polski, a następnie rozwija w obraz wrażeń z pierwszych zagranicznych (zachodnich) podróży autora (Szwecja, Francja, Wielka Brytania, Szwajcaria, USA). Miłość Libery do Becketta jest tak wielka, że odnosi się do jego osoby i twórczości z pewną „nabożnością”, a nawet ze swoistym „fetyszyzmem”, skoro jednemu z rozdziałów swoich wspomnień nadał tytuł „Rue Bernard Palissy”, nazwy paryskiej ulicy, przy której dokonał pierwszych zagranicznych zakupów książek Becketta. Kulminacyjny fragment „Godota i jego cienia” obejmuje wydarzenie życia autora – spotkanie (przy towarzyskim udziale aktorki Haliny Mikołajskiej) z Beckettem w „Cafe Francais” przy bulwarze Saint-Jacques 17 w Paryżu w 1978 roku, opisane w rozdziale „Enfin”. Libera nie tylko drobiazgowo je opisał, łącznie z treścią dialogu (pogratulować doskonałej pamięci), ale z równą drobiazgowością opisał drogę, którą podążył na spotkanie z wielkim dramaturgiem. Druga część książki jest poświęcona przede wszystkim analizom (dość hermetycznym i specjalistycznym analizom filologicznym) tekstów twórcy „Końcówki” i uwagom o teatralnych realizacjach jego sztuk. Fascynacja Libery Beckettem nie miała charakteru snobistycznego (choć każdym, kto jest wrażliwy na splendory literatury mógłby pozazdrościć autorowi wspomnianego spotkania w „Cafe Francais”), lecz była wyrazem podziwu dla twórcy, który „jak żaden inny pisarz XX wieku wyraził katastrofę duchową i cywilizacyjną współczesnego człowieka”.

Antoni Libera – „Godot i jego cień”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, str. 493, ISBN 978-83-06-03532-2


Dzieje rozczarowania

„Mnich” Tadeusza Bartosia, dziś świeckiego profesora filozofii i teologii, a także ostrego krytyka Kościoła katolickiego, byłego dominikanina, nieco mnie swoją zawartością zaskoczył. Spodziewałem się obrazoburczych, skandalizujących wspomnień z wielu lat życia zakonnego, a co najmniej powieści rodzajowej ukazującej wypaczenia życia klasztornego, krytycznie, a nawet zjadliwie, może nawet karykaturalnie zarysowane sylwetki zakonnych przełożonych i współbraci, solidną garść „smaczków” – w tym seksualnych – natury obyczajowej, słowem – kolejnego obrazu zepsucia Instytucji, o którym znów dziś tak głośno w Polsce i w świecie. Jednak w „Mnichu” nic z tych rzeczy. Już w kilku zdaniach poprzedzających tekst, autor rozwiewa podobne oczekiwania. Co prawda pierwsze zdanie brzmi: „Książka inspirowana osobistymi perypetiami autora”, ale już następne mitygują apetyt: „Podobieństwa do konkretnych postaci są jednak przypadkowe. Nie należy zwłaszcza utożsamiać głównej postaci z autorem. Nie jest on aż tak skomplikowanym tworem”. Tadeusz Bartoś wybrał formułę subtelnej opowieści psychologicznej, w której ukazuje drogę zakonnika (nie ma tu wprost mowy o regule dominikańskiej), idealisty, od gorącej, żarliwej, młodzieńczej, naiwnej wiary, doznań towarzyszących rozpoczęciu życia zakonnego poprzez pierwsze rozczarowania i powolne chłodnięcie aż do porzucenia habitu. Pojawia się też wątek związku z kobietą, reminiscencje z pobytu w Paryżu. Autor jest oczywiście bardzo krytyczny w stosunku do Kościoła i kleru, mówi o opresyjnym charakterze Instytucji, jej wrogim stosunku do indywidualności, do aspiracji jednostki, o jej dogmatyzmie, jednowymiarowości, pustym rytualizmie, zamknięciu, egoizmie, niosących w konsekwencji destrukcję i zło. Jednak ten krytycyzm znajduje odzwierciedlenie głównie w uogólnionych ocenach, w warstwie retorycznej narracji, lecz nie w konkretnych egzemplifikacjach, nie w detalu, nie w realistycznym konkrecie. Z rozmysłem użyłem w odniesieniu do „Mnicha” określenia „opowieść”, a nie „powieść”. „Mnich nie jest bowiem typową powieścią fabularną, nie ma w niej powieściowo zarysowanych wątków ani zawiązania i rozwiązania typowej „akcji”, której tu właściwie nie ma, toteż nie jest materiał na filmowy scenariusz. To raczej opowieść o własnych odczuciach, ciąg rozważań, wrażeń, rozmyślań bardzo wrażliwego, inteligentnego człowieka, klasycznego intelektualisty zanurzonego w książkach, któremu świat zewnętrzny, od nich odrywający, przynosi więcej rozczarowań niż pozytywnych spełnień. Czytelnik poszukujący mądrych, subtelnych rozważań, wycieniowanego, pogłębionego obrazu świata będzie tą książką usatysfakcjonowany. Czytelnik, który oczekiwał demaskatorskiej opowieści z życia współczesnego polskiego kleru zakonnego, nawiązującej prozą do „Monachomachii” biskupa Krasickiego czy do poetyki „Kleru” Smarzowskiego, może doznać rozczarowania. Tak czy inaczej autorowi „Mnicha” należą się wyrazy uznania z dwóch powodów. Po pierwsze, za walory literackie tej subtelnej prozy, godne zauważenia tym bardziej, że to jego prozatorski debiut. Po drugie, za szlachetność przekazu. Bo choć, nie ukrywam, ostrzyłem sobie, jako czytelnik, zęby na jakieś brutalne demaskacje, może nawet nie bez akcentów rodem z prasy antyklerykalnej, to nie mogę nie wyrazić autorowi uznania za to, że swój rozrachunek z Instytucją, której służył przez lata i do której tak bardzo się rozczarował, przeprowadził tak oględnie i bez podążania po najmniejszej linii oporu, bez tonów i treści skandalizujących, bez brutalności, be szyderstwa, choćby Instytucja na to zasługiwała. Jednak kto wie? Może w jakimś momencie w Tadeuszu Bartosiu pisarzu (bo jako uczony intelektualista to czyni) odezwie się imperatyw ostrzejszego spojrzenia na Instytucję, do tego bardziej bezpośredniej i otwartej osobistej perspektywy? Nie zamierzam tu pełnić roli węża-kusiciela, ale tajemnice autorskich motywacji zawsze są nieodgadnione.

Tadeusz Bartoś – „Mnich. Historia życia, którego nie było”, wyd. Marginesy, Warszawa 2019, str. 268, ISBN 978-85-65975-94-8


Z teki mistrza satyry

Gdy czytam książki Jacka Fedorowicza, a to już kolejna w ciągu kilku lat, zawsze mam przed oczyma jego charakterystyczną fizjonomię i przede wszystkim jego charakterystyczny głos, nieskazitelną, modulowaną, cedzoną i „zawijaną” dykcję i intonację. Fedorowicz to był pół wieku temu pierwszy konferansjer kabaretowy PRL, a jednocześnie czołowy satyryk. Kabaretowy, bo pierwszym muzycznym był Lucjan Kydryński. A też i okazjonalnie aktor w licznych, kultowych dziś komediach filmowych (m.in. „Kochajmy syrenki”, „Motodrama”, „Nie ma róży bez ognia”) czy w lirycznym „Do widzenia do jutra” jako aktor gdańskiego teatrzyku Bim-Bom) Dlatego ilekroć czytam książki Fedorowicza, włączam od razu wizualno-foniczną pamięć o nim. „Chamosapiens” to, jak poprzednie jego książki, zbiór gawęd, dykteryj, anegdot, rozważań, scenek, obserwacji z różnych pól polskiego życia – a obserwatorem jest Fedorowicz przednim – od komunikacji, poprzez doświadczenia internetowo-komputerowe, sprawy rodzinne, sprawy kobiece, życie codzienne, sportowe, wspomnienia z dawnych czasów oraz różności, także polityczne, dotyczące szeregu postaci z czołówek programów publicystycznych, Internetu i prasy. A wszystko to okraszone wybornymi rysunkami, w tym genialnymi wprost karykaturami znanych postaci. Wyrafinowany humor trochę (a może raczej: mocno) niedzisiejszy, błyskotliwa ironia, wyborna lektura.

Jacek Fedorowicz – „Chamo sapiens”, Wielka Litera, Warszawa 2018, str. 357, ISBN 978-83-8032-275-2


Herr Rudniki o członku Rasputina i stu innych sprawach

Janusz Rudnicki jest pisarzem zaskakującym, to znaczy potrafi zaskoczyć tematyką swojej prozy. Zazwyczaj uprawia życiopisanie oparte na ciekawym, dowcipnym stylu, w którym tropi komizmy i durnoty życia naszej współczesności. Rudnicki to zazwyczaj pisarz z gatunku – jak to zwykłem określać – samo swoistych, czyli takich którzy tworzywa do swoich książek nie czerpią z idei artystycznych, z szerokich kwantyfikatorów, z koncepcji abstrakcyjnych, z cierpienia, z głębinowych doświadczeń egzystencjalnych, lecz z własnego, bezpośredniego doświadczenia, z dystansu do siebie, z tego co z przodu, z tyłu i po bokach, na ulicy, w środku komunikacji, w przypadkowym kontakcie z innym. Tym razem, po otwarciu tomu zebranych tekstów „Życiorysta 3”natykamy się na coś zgoła innego – na pakiet tekstów, które mają coś z recenzji książkowych, bo odnoszą się do konkretnych edycji, ale są raczej ich omówieniami rozszerzonymi o własny punkt widzenia, jakby opowieściami o opowieściach. Ale na początku jeszcze inne zaskoczenie, bo ostatnia rzecz, jakiej spodziewałem się po Rudnickim, to zainteresowanie postacią Józefa Piłsudskiego. Jednak w tym zaskoczeniu jest jeszcze inne zaskoczenie. Oto Rudnicki (herr Rudniki – jak zwykł o sobie mawiać nawiązując do niemieckiej fonetyki) zabawia się w ćwiczenie stylistyczne i w tekście „Józef Piłsudski. W kołnierzu kobiet” nie opowiada o kobietach Piłsudskiego w trzeciej osobie, lecz w pierwszej, snując narracje jako jego kolejne kobiety, można by rzec – wcielając się w nie. Poza tym o biografii Rasputina autorstwa Douglasa Smitha (ciekawe, ale bez zaskoczeń), biografii Wandy Rutkiewicz pióra Anny Kamińskiej (tu spore zaskoczenia co do tego jaka była słynna, zaginiona himalaistka), biografiach Marii Konopnickiej, Ignacego Paderewskiego, Marii Dąbrowskiej. A potem dalsze recenzje książek: o Zuzannie Ginczance (przejmujący kres życia subtelnej poetki o sarnich oczach, Gustawie Herlingu-Grudzińskim (wiele i trafnie mówiący tytuł „Zapiski posępnego gbura”). A potem już z każdym tekstem coraz bardziej wyłazi stary dobry, szyderczy, złośliwy herr Rudniki („Sam w lesie bez spodni”, „I ty zostaniesz podglądaczem”), czy recenzje filmów („Ciemniejsza strona Greya”. Tytuł w jedną, film w drugą, widz na lodzie” – miałem podobne wnioski już w trakcie seansu), a także „Wyklętego” („film biało-czerwony”) połączony z opisem dramatycznych perypetii na vipowskiej premierze. A potem już tylko stary, dobry herr Rudniki, w ostatnim tekście „walczy z polskim antysemityzmem”. Gorąco rekomenduję lekturę. Dużo dobrej, literackiej, „rudnikiej” uciechy.

Janusz Rudnicki – „Życiorysta 3”, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018, ISBN 978-83-244-1025-5, str. 309,


Czy Europa jest „roztrzaskanym lustrem”?

Opasłe dzieło Wojciecha Roszkowskiego „Roztrzaskane lustro” może z powodzeniem służyć jako ideowa biblia tym wszystkim, których przeraża ewolucja Europy, zachodzące w niej procesy cywilizacyjne, które autor (nie on jeden) określa jako upadek. To część dyskursu współczesnej prawicy, zarówno tej nacjonalistycznej i populistycznej, jak i konserwatywnej. Radykalna laicyzacja, marginalizacja religii chrześcijańskiej, w tym w szczególności katolicyzmu, rozkład obyczajów, dekompozycja instytucji rodziny, emancypacja mniejszości seksualnych, przedefiniowanie wielu tradycyjnych pojęć, w tym pojęcia „prawdy”, radykalne eksperymenty w kulturze – wszystko to i wiele innych zjawisk opisał w swoim obszernym dziele Roszkowski. Po wstępnym zdefiniowaniu tradycji europejskiej autor – podobnie skądinąd jak inni autorzy jego ideowej proweniencji – wskazuje wydarzenia, które były pierwszym ciosem zadanym owej tradycji – Oświecenie i Wielka Rewolucja Francuska, aczkolwiek poprzedziły je jeszcze średniowieczne podziały chrześcijaństwa. Swoją historię rozbijania europejskiego lustra opisał Roszkowski poprzez zwięzłe syntezy poszczególnych trapiących Europę jego zdaniem plag. To utopie komunistyczne, marksizm, ewolucjonizm nihilizm, irracjonalizm, eugenika postmodernizm, nazizm, komunizm, liberalna, feminizm, miękki rozkład, dechrystianizacja relatywizm, pornografia, aborcja, seksualizacja, antykoncepcja czy szeroko rozumiany postęp. Uważny czytelnik prasy prawicowej i katolickiej nie znajdzie tu innego obrazu i innych diagnoz niż te, które od lat znajduje na ich łamach. Roszkowski jedynie wyposażył je w bogaty aparat erudycyjny i uporządkował. Niewątpliwie, stan dzisiejszej cywilizacji europejskiej uzasadnia liczne obawy o jej przyszły kształt i los. W pierwszym rzędzie groźna jest islamizacja, która w wielu krajach europejskich przybrała zastraszającą skalę i zasadnie budzi lęki o los praw i wolności właściwych Europie, w tym lewicowo-liberalnych. W takich krajach jak Francja proces ten jest bardzo zaawansowany i Francuzi coraz mniej czują się w swoim kraju u siebie, poddawani presji przez agresywnie antydemokratyczną kulturę islamistyczną Pesymistyczne przewidywania budzi też intelektualny indyferentyzm szerokich kręgów społecznych, to co można uznać za „masowe zgłupienie”. Jednakże wątpliwe wydaje się, co czyni choćby Roszkowski w swojej pracy, przypisywanie, po pierwsze, winy za ten stan rzeczy przewrotowi oświeceniowemu, po drugie retrotopiczne podejście do przeszłości przedoświeceniowej, jej idealizacja. Gdyby Europa przedoświeceniowa była tak szczęśliwa, to nie doszłoby do Rewolucji i innych rewolt społecznych, które wstrząsały Europą w XIX wieku. Poza tym, skłonność do animowania tego, co zwykło nazywać się postępem, wydaje się być immanentną cechą natury ludzkiej i wiara, że świat bez postępu trwałby w jakiejś szczęśliwości jest przejawem myślenia ahistorycznego i pozbawionego sensu. Rzecz jasna, nie wszystkie owoce postępu służą człowiekowi, ale trudno wyobrazić sobie ludzkość tkwiącą przez stulecia w bezruchu. Mieć o to pretensje, to jakby mieć pretensje do dorosłego, „grzesznego” człowieka, że wyrósł ze stanu dziecięcej „niewinności”. Roszkowski winą za „całe zło” obarcza także, śladem konserwatywnych myślicieli Scrutona i Johnsona, intelektualistów, jako sprawców zasiania ziaren zamętu. Owi inkryminowani „intelektualiści” niejednokrotnie się mylili w swoich diagnozach i wskazaniach, ale mieć do nich pretensje, to mieć pretensje do gatunku homo sapiens, że posiada władzę myślenia i stara się z niego korzystać. Roszkowski zdaje się też słabo zauważać, że tak lubiana przez niego religia chrześcijańska była przez stulecia, obok pewnych walorów kulturotwórczych, źródłem straszliwej opresji w stosunku do milionów ludzi. Za rzeczywiście niedobry dziś stan cywilizacji europejskiej odpowiadają więc zarówno nosiciele postępu, jak i jego wrogowie. Roszkowski, choć szanse na uratowanie Europy upatruje w odrodzeniu tradycyjnych form i wartości, nie jest dużym optymistą. Najwyraźniej nie jest optymistą także w stosunku do Polski. W ostatnim akapicie zakończenia wskazuje na Węgry Orbana jako na jedyny europejski kraj zachowujący wierność „tradycyjnym wartościom” i to przy poparciu miażdżącej większości społeczeństwa. Ale Węgry to mały kraj o nikłym potencjale kulturowego promieniowania. Rządzonej przez PiS Polski Roszkowski nie wymienia. I chyba ma rację. W wielomilionowej Polsce, kraju o bogatych tradycjach wolnościowych i irredentystycznych rozpętuje się właśnie w tempie jednostajnie przyspieszonym wojna kulturowa, która sprawi, że mimo marzeń wielu ludzi prawicy konserwatywnej, nacjonalistycznej i katolickiej, Polska nie doszlusuje do Węgier w roli wspornika nowej kontrreformacji. Przy tych zastrzeżeniach do wymowy ideowej dzieła Wojciecha Roszkowskiego jest ono cennym rezerwuarem wiedzy o przemianach kulturowych i cywilizacyjnych w Europie na przestrzeni minionych dwóch stuleci.

Wojciech Roszkowski – „Roztrzaskane lustro. Upadek cywilizacji zachodniej”, wyd. Biały Kruk, Kraków 2019, str.558, ISBN 978-83-7553-260-9

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko