Krystyna Habrat – NAUCZYCIEL

2
565

Omal go nie przewróciliśmy, tak ochoczo rzuciliśmy się, aby wybrać klasę LO, w której wychowawcą miał być on.

Na cztery klasy jedyny mężczyzna. Wysoki, postawny, stary. Później okazało się, że miał niedużo ponad czterdziestkę, ale czesał się staroświecko z przedziałkiem i w swym nienagannym garniturze dla nas 13, 14-latków wydawał się wiekowy. Oprócz wychowawstwa pełnił jeszcze funkcję vice-dyrektora Liceum.

Szybko okazało się, bierze nas w karby ostrej dyscypliny, ale przynajmniej ja wolałam to niż bezradność ciągłe obrażonych na nas pań. Tak zaczęliśmy nasze cztery lata w Liceum Ogólnokształcącym pewnego miasta średniej wielkości.

Na wstępie popełniłam błąd, że nie zgodziłam się kandydować na przewodniczącą klasy. Niestety dopiero co nią byłam w poprzedniej klasie. Nawet nieźle radziłam sobie z największymi łobuzami w klasie – miałam posłuch, bo ich broniłam – ale gorzej z wychowawczynią, wiekową panną. Była stale “zapretensiona”, nadąsana już nie wiadomo o co.

W nowej szkole wolałam skupić się na nauce, bo wszyscy straszyli, że tu to dopiero będzie trudno. Jednak na wstępie razem z koleżanką zgodziłam się pomóc wychowawcy w zakupach rzeczy dla upiększenia naszej klasy. Prowadził prosto do sklepów, gdzie wybieraliśmy paprotki oraz asparagusy, półki pod kwiaty, serwetki, wszystko zgodnie z ówczesnym stylem, i co jeszcze – już nie pamiętam. Byłam zaskoczona, że mężczyzna ma taką orientację w tych sprawach i niezły gust. Kto to dźwigał? My, obie małe – nie, ale nie pamiętam, aby pan dyrektor maszerował tym objuczony. Pewnie płacił i zostawiał zakupy w sklepie dla woźnego. A czemu się nad tym zastanawiam? Po latach opowiadała mi koleżanka nauczycielka, jak kupowała ze swym dyrektorem – rówieśnikiem – książki do szkoły. Pan świeżo wybrany z ich grona od razu zaznaczył, że nie wypada, by on niósł pakunki. Kupował więc te książki i podawał jej, a ona – dzielna harcerka – dźwigała. Później ktoś jednak wziął na tym karierowiczu odwet, tylko mu tego nie uświadomił, ale to już inna bajka.

Na szczęście nasz wychowawca był człowiekiem przedwojennej daty i miał elegantszy styl bycia.

Niestety szybko się też okazało, że nasz wychowawca jest człowiekiem mocno zaangażowanym politycznie. Już wtedy my smarkacze dobrze wiedzieliśmy, że w tamtych czasach bez tego ani rusz. To się rozumiało, ale niekoniecznie wybaczało.

Nie ma chyba takich naiwnych, którzy by wierzyli, że do zrobienia kariery wystarczą tylko zdolności i pracowitość. Zawsze to tylko element wielkiej machiny, którą należy uruchomić, aby się wybić. Zaproszą nawet do stołu, ale bez dodatkowej pomocy – radź sobie sam. Albo zgiń. Te dodatkowe, niezbędne czynniki to, wybierając choćby na literę “p”: plecy, poparcie, pochodzenie, partia, piersi… No, stop! Dalej to już sobie opowiadają panowie w swoim gronie. Ja dodam niewinnie jak to lekarz na porodówce gra w karty, a wpada przerażona położna:

– Panie doktorze! Urodziło się dziecko bez głowy!

– A plecy ma?

– Ma.

– To da sobie radę…- i lekarz spokojnie wraca do kart.

Z naszym wychowawcą było nieco gorzej. W pierwszych tygodniach nauki kazał opisać na kartce, jak każdy wypełnia obowiązki ucznia. Nie zrozumieliśmy. No tak, nie na darmo w niedziele, podczas mszy szkolnej, organizowane były na stadionie zawody lekkoatletyczne. Ja sportu nie lubiłam, a tylko gimnastykę, więc tam nie chodziłam. Nieobecni byli potem ostro pytani. Wtedy dopowiedział, że nasza szkoła jest świecka i trzeba napisać, czy nie wierzy się w jakieś zabobony, nie chodzi na religię?

Pozostał całą lekcję za stołem nieruchomy ze wzrokiem wbitym w przestrzeń, a my się naradzaliśmy, co napisać. Wiedzieliśmy, czym to grozi. Takie były czasy. Sąsiad doniósł, że u nas śpiewa się pieśni patriotyczne: Ułani, ułani; Jak to na wojence ładnie, Jeszcze jeden mazur dzisiaj, i wzywano mojego tatę na przesłuchania, o czym dowiedziałam się już jako dorosła. A ten sąsiad był tak sympatyczny… Ale wtedy, w szkole, chodząc od ławki do ławki, uzgodniliśmy, że przyznamy się do uczęszczania na lekcje religii przy kościele, bo konstytucja zapewnia nam wolność sumienia, tylko oczywiście w żadne tam zabobony nie wierzymy. I tak chyba większość klasy napisała. Przynajmniej ci, którzy otwarcie pokazywali swe kartki innym. Pod koniec lekcji wychowawca te kartki zebrał i … już nigdy do tego tematu nie wrócił. Przez całe cztery lata. Ani razu też słowa nie powiedział przeciw religii.

W następnym roku dyrektor szkoły, ten naczelny, zapowiedział inaugurację początku roku szkolnego o “trzy na ósmą”. Co to za godzina? U nas się takiego dziwoląga nie znało. Chyba chodzi, żeby przyjść za trzy minuty ósma. Tak więc po mszy szkolnej o godzinie siódmej przyszliśmy na tą godzinę i… nikt się nie czepiał.

Tymczasem religia do szkoły triumfalnie powróciła. Rok później na zabawie szkolnej, takiej trochę mikołajowo-wigilijnej nasz wychowawca, zadowolony jak rzadko, przerwał piosenkę o jarzębinie czerwonej:

– Co tam jakieś rosyjskie czastuszki! Mamy przecież nasze piękne polskie kolędy! – i zaintonował: Wśród nocnej ciszy.

Jeszcze rok później prosił, by koniecznie na zabawę szkolną zaprosić naszego katechetę i na jego widok krzyczał przez całą salę gimnastyczną ponad głowami tańczących jakieś ckliwe tango:

– Michał, Michał!! Tutaj!

I ksiądz Michał podążył ku niemu na podwyższenie, gdzie nasz wychowawca sam uroczyście wymieniał płyty na adapterze, dobierając same spokojne i grzeczne melodie.

Potem jeszcze raz koło historii się obróciło i na maturalnym zdjęciu zbiorowym klasy naszego katechety zabrakło.

Ale dobrnęliśmy do matury jako najlepsza klasa. Z czterech klas po 40 osób na początku, nasza klasa ostała się niemal w całości, a w maturalnej doszło kilku uczniów z innej klasy, by z tych wszystkich powstały dwie. Wychowawca bardzo o nas dbał. Chronił od złych wpływów starszych uczniów, trzymając naszą klasę wśród klas szkoły podstawowej na I piętrze na samym końcu długiego korytarza. Dopiero przed maturą wyniesiono nas na piętro II, gdy już starszych nie było.

Wychowawca bardzo był wymagający. Potrafił zimą stać przed lekcjami pod szkołą i nie wpuszczać do środka tych, którzy nie mieli przepisowego stroju, Np. dziewczęta granatowego fartucha i beretu, albo tarczy na rękawie. Podczas mrozów godził się łaskawie, abyśmy na berety zakładały ciepłe chustki. Nie było to twarzowe, ale mnie specjalnie nie przeszkadzało, a surową dyscyplinę doceniłam później, gdy pojęłam, że życie wciąż polega na umiejętności pokonywania trudów i nie ma łatwo.

A wychowawca nasz pozostawał zawsze zdystansowany i z nieprzeniknioną twarzą. Nawet nasz żart prymaaprylisowy przyjął zbyt poważnie, po prostu go zignorował. Zaczął właśnie swój wykład z geografii: “Po drugiej wojnie światowej, kraje demokracji ludowej”… I tu włączył się terkot budzika. Profesor przerwał i czekał z kamienną twarzą, a budzik nakręcony do granic terkotał i terkotał. Wreszcie przestał i profesor, co pamiętam do dziś, podjął: “Po drugiej wojnie światowej, kraje demokracji ludowej”… Ani jednego słowa na temat żartu. Byliśmy bardzo rozczarowani.

Zupełnie inaczej zareagował nasz wykładowca na studiach, który zawsze przedłużał swoje wywody. 1 kwietnia punktualnie o właściwej godzinie przypomniał mu o końcu wykładu terkot budzika. Ten zaśmiał się, zamachał rękami i zawołał, że już kończy, ale doda tylko ostatnie zdanie, byle wyłączyć zegar. I ciągnął swoje dalej w najlepsze, jak zawsze, tylko co chwilę wtrącał z szerokim uśmiechem: “Wiem, wiem, budzik wydzwonił, muszę kończyć, ale powiem wam jeszcze”… i tak przeciągnął swój zwyczajowy kwadrans, a może nawet dłużej.

Nasz jednak wychowawca był człowiekiem o kamiennej twarzy. Raz go tylko sama doprowadziłam do głośnego śmiechu, gdy goniąc do szkoły, jak zwykle spóźniona, byłam zmuszona dalej iść razem z nim, bo mieszkał na tej samej ulicy. Uznałam za stosowne zabawiać go rozmową. Kiedy w pewnej chwili powiedziałam, że po maturze zrobię to samo z zeszytami i wszelkimi notatkami (jakie wszyscy cenili, bo zdążałam zanotować wszystko) to samo, co młody fizyk, Ochocki, z “Lalki” – spalę je na wielkim stosie. Wtedy profesor się roześmiał głośno i na przerwie przyniósł mi książkę, jaką mi kiedyś zabrał, gdy czytałam ją pod ławką.

W połowie liceum wiedzieliśmy już, że pod kamienną maską twarzy kryje się dobra dusza profesora. Raz niechcący przyuważyłam, jak uczniowi, który nie miał matki, wsuwa do kieszeni kupowane skarpety. Chłopiec opiekował się młodszym rodzeństwem, a jego ojciec nie ze wszystkim dawał sobie radę. Jak mu jeszcze profesor pomagał – nikt nie wiedział.

W klasie maturalnej, gdy wychowawca pytał każdego, jakie studia wybiera, ten chłopiec oznajmił, że wybiera coś, co jest sprzeczne z duchem świeckiej szkoły, bo wybiera teologię.

Zamarliśmy. Przecież profesor był bardzo partyjny. Karierowicz. Wybaczaliśmy mu to, bo w tamtych czasach aktywność partyjna była warunkiem niezbędnym w karierze. Zdawało się nam, że on pochodzi ze wsi i tą drogę chce się wybić. Wtedy nie wiedzieliśmy wszystkiego, o czym za chwilę. Ale wracając do naszego kolegi z klasy, dodam, że wychowawca przyjął jej wyznanie w milczeniu i on bez przeszkód został księdzem. Nawet to nas dziwiło. Widziałam go nawet raz w sutannie.

Dopiero niedawno w księdze pamiątkowej naszego LO, jaka ukazuje się co 10 lat historii szkoły, wyczytałam, jaka była prawda o naszym wychowawcy klasy i dyrektorze szkoły.

Jego działalność świecko-partyjna była tylko przykrywką do prawdziwej działalności opozycyjnej w czasach, gdy było to naprawdę niebezpieczne.

Ze wspomnień dawnego ucznia, który po wojnie zaplątał się w działalność młodzieżowej opozycji i trafił na kilka lat do więzienia, wyczytałam, że nasz wychowawca wraz z naszym proboszczem wyjeżdżał na niedziele do brata w pobliskiej miejscowości, a brat koordynował tę zakazaną działalność. Musieli wziąć pod swą opiekę uczniów, jakim kryminał przerwał naukę w LO, a mieli wilczy bilet. Wtedy stworzyli wieczorowe LO dla dorosłych i ci wszędzie odganiani jakoś mogli je ukończyć, a potem nawet studia.

Powinnam teraz sięgnąć na półkę do wspomnianej księgi pamiątkowej i dokładniej sprecyzować na czym polegała działalność opozycyjna naszego wychowawcy, ale wolę poprzestać na mej pamięci, gdyż precyzja cudzych notatek burzy czasem wenę twórczą.

Tak więc nasz wychowawca był zupełnie innym człowiekiem niż ten, jakim go znaliśmy z czasów szkolnych. Nie był nawet karierowiczem, bo studia ukończył jeszcze przed wojną i tylko wojna jak i pobyt w oflagu złamały jego dobrze zapowiadające się życie. Dalej pozostał człowiekiem niedocenionym, a właściwie ocenianym niewłaściwie, ale co czuł skrywał pod swą kamienną maską.

A proboszcz, jaki prowadził wraz z nim zakazaną działalność, dawał mi potem ślub i budował piękny kościół w naszym mieście. Kto mógł z mieszkańców pomagał w kopaniu dołów i drobnych robotach murarskich. Ludzie opodatkowywali się dobrowolnie na ten kościół i panował wielki entuzjazm. Kiedy mury poszły już w górę, budowę pod byle pretekstem przerwano. Na 14 lat. Ale zdjęcia obiektu, nawet z załamanym rusztowaniem, trafiły do podręczników studentów budownictwa, jako przykład nowoczesnej budowli sakralnej. Tymczasem proboszczowi nakazano ten obiekt rozebrać i przenieść gdzieś do lasu. Po kolejnej wielogodzinnej “rozmowie” w komitecie ksiądz dostał udaru i zmarł. Mieszkańcy nazwali jego nazwiskiem ulicę.

Imienia naszego wychowawcy jeszcze tak nie wykorzystano. Ale jest ulica mojej wychowawczymi ze szkoły podstawowej. Zasłużyła sobie na to. Była bardzo wymagająca. Co dziwne, już wtedy potrafiliśmy to docenić i na naszą prośbę jeszcze w piątej klasie była naszą wychowawczynią. Karała wprawdzie o byle co, ale potrafiła też docenić, pochwalić. Mnie nazywała matematyczką i rysowniczką.

Nazwisk żadnych tu nie podaję, bo ludzie z tamtego miasta i tak będą wiedzieć, o kogo chodzi.

O tym wszystkim pomyślałam dziś, gdy zobaczyłam w Internecie stare podanie do ORMO pewnego ucznia, teraz nauczycielskiego działacza.

Wolę pamiętać o moim wychowawcy, który okazał się szlachetniejszym człowiekiem. Szkoda, że nie zaznał chwały za swą działalność.

A koleżanka zapamiętała jego zawsze eleganckie buty, który skrzypiały, gdy szedł przez pusty korytarz na lekcję.

Krystyna Habrat

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. Pięknie spisane wspomnienia szkolnych lat. Naszemu pokoleniu przyszło żyć w złożonym historycznie czasie. I to, jak radzono sobie, zależało od stopnia człowieczeństwa. Bo tzw. stanowiska uzależnione były od przynależności. W tym temacie nic się nie zmieniło. Jednak nie brakowało ludzi, którzy z pasją, z szacunkiem do innych, uczciwie realizowali swoje zadania. Tacy pozostali w dobrej pamięci innych. Mimo niełatwych czasów zdali egzamin na najwyższą ocenę. Ale bywali i bywają karierowicze, którzy po trupach, bezmyślnie parli do przodu. Byle się przypodobać, byle zasłużyć na uśmiech szefów.
    I o nich lepiej nie wspominać.

  2. Zgadzam się, Aniu. I to u nas chyba się nie zmieni. Ale dziś, w Wielkim Tygodniu, patrzmy na ludzi od strony pozytywnej. Ja niedawno bardzo się ucieszyłam, gdy wyczytałam we wspomnieniach uczniów naszego LO o nieznanej nam działalności opozycyjnej naszego wychowawcy. My znaliśmy go jako zdystansowanego, takiego “po linii, na bazie”, ale to była tylko maska, skrywająca coś innego. On pomagał wydobyć się z dna uczniom, którzy za działalność opozycyjną w latach powojennych trafiali do kryminału i wychodzili z wilczym biletem. Musiała boleć go nasza obojętność, a przecież dbał tak o nas, że nazywano naszą klasę: “kulcik” – od niegdysiejszego “kultu jednostki”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko